Reklama

Peszko: U Stokowca jest problem z komunikacją. To przez niego odszedłem

redakcja

Autor:redakcja

21 sierpnia 2020, 09:14 • 23 min czytania 24 komentarzy

Dawno nie zrobiliśmy tak obszernego przeglądu prasy, ale jest o czym pisać, bo startuje nowy sezon Ekstraklasy, dziś finał Ligi Europy, a w niedzielę finał Ligi Mistrzów. Sławomir Peszko rozlicza się z Lechią Gdańsk, są wywiady z Bartoszem Kapustką, Pawłem Bochniewiczem, Waldemarem Fornalikiem, prezesem Zagłębia Sosnowiec czy Wojciechem Jagodą, jest sylwetka kapitana Stali Mielec, tekst o odbudowie Michała Żyro czy opinie Zbigniewa Bońka przed finałem Bayern – PSG.

Peszko: U Stokowca jest problem z komunikacją. To przez niego odszedłem

PRZEGLĄD SPORTOWY

Po pucharowych tekstach od razu przechodzimy do Ligowego Weekendu, bo tam jest ciekawie.

PKO BP Ekstraklasa wzmocniona głośnymi nazwiskami, czyli w końcu zamiast drenażu ligi następuje jej uatrakcyjnienie. Najgłośniejszym nazwiskiem jest Artur Boruc, który od dłuższego czasu nie zagrał meczu o stawkę.

– Jednak to zawodnik tak doświadczony, że rok spędzony na ławce nie wpływa na jego jakość. Myślę, że przez sezon, dwa, a może nawet dłużej może jeszcze sporo dać Legii – uważa były reprezentant Polski Artur Wichniarek, który w 2010 roku sam doświadczył, jak trudny może być powrót na krajowe boiska. Po 11 latach spędzonych w Niemczech podpisał kontrakt z Lechem. Zamiast pięknego zwieńczenia kariery w klubie, w którym się wychował, skończyło się na siedmiu meczach i dużym rozczarowaniu. Wichniarek trafił do Poznania bez okresu przygotowawczego, z marszu zagrał w eliminacjach Ligi Mistrzów. – Wiedziałem, że będę musiał to nadrobić. Umówiliśmy się, że zamiast grać w lidze, spokojnie potrenuję indywidualnie. Jednak kiedy ruszyła ekstraklasa, wszyscy o tym zapomnieli. Nic dziwnego, że jesienią zaczęło brakować mi wytrzymałości, świeżości, szybkości, przyplątywały się kontuzje. Uznałem, że to nie ma sensu. Oni męczyli się ze mną, a ja z nimi. Rozwiązałem kontrakt – opowiadał. Jego przykład pokazuje, jak ważne jest mądre wprowadzenie piłkarza do nowego zespołu.

Reklama

– Przygotowanie fizyczne jest podstawą, by można było pracować nad przygotowaniem taktycznym. Jeżeli głowa i płuca nie dojeżdżają, to nic z tego nie będzie. Polska liga to nie jest samograj. Niezależnie od jej poziomu, organizmu się nie oszuka, „na stojanowa” grać się nie da – zauważa Wichniarek. Wydaje się, że o tej zasadzie doskonale wie trener Legii Aleksandar Vuković, który przed rokiem bardzo rozsądnie wprowadzał do zespołu Pawła Wszołka. Minęły prawie trzy tygodnie, zanim dał mu zadebiutować w swojej drużynie. Również sprowadzony tydzień temu Bartosz Kapustka pierwsze dwa mecze mistrzów Polski oglądał z boku. To drugie głośne nazwisko, które ponownie pojawia się w PKO BP Ekstraklasie. Selekcjoner młodzieżowej reprezentacji Polski Czesław Michniewicz jest przekonany, że Łazienkowska to dla jego byłego zawodnika tylko przystanek przed ponownym wyjazdem na Zachód.

Bartosz Kapustka przekonuje, że jeszcze nigdy nie był tak głodny piłki jak teraz. Okazuje się, że do Legii mógł trafić już dwa razy.

Ile miał pan podejść do Legii?

Trzy.

Pierwsze to w 2012 roku i turniej Michalovce Cup.

Miałem 15 lat, grałem w Tarnovii i byłem po dobrych mistrzostwach kraju województw. Małopolskie zajęło drugie miejsce, w finale przegraliśmy z warmińsko–mazurskim. Wcześniej dobrze wypadłem przeciwko kadrze Mazowsza, gdzie grało dużo zawodników z Legii i pewnie wiele osób to obserwowało. Pojechałem na pierwszą konsultację reprezentacji Polski i zgłosiły się dwa kluby.

Cracovia i Legia.

Trenowałem już z Cracovią, ale jeszcze nie wiedziałem, czy tam zostanę. Do taty zadzwonił Radosław Kucharski, wtedy odpowiedzialny za skauting w akademii Legii i zaprosił na turniej. Jechali na Słowację, zgarnęli mnie po drodze w mojej Pogórskiej Woli.

Reklama
Ale w Legii pan nie został.

Tata przychylał się ku Legii, ale ja już dobrze znałem Kraków. Wybór padł na Cracovię. Teraz przy okazji podpisywania kontraktu z Legią wspominaliśmy z dyrektorem Kucharskim tamten wyjazd, no i ucieszyliśmy się, że udało się spotkać po latach.

Drugie podejście Legii to rok 2015 i starania Michała Żewłakowa, wtedy jej dyrektora sportowego.

Mój kontrakt z Cracovii powoli się kończył. Miałem 17 lat, zacząłem regularnie grać w ekstraklasie. Legia kusiła, ale uznałem, że większe szansę na grę będę miał w Cracovii. Nie myślałem, żeby iść wyżej, tylko zdobywać doświadczenie.

Ostatnia zima to trzecie podejście? Wasze rozmowy zaczęły się już wtedy, ale były mocniej uzależnione od oczekiwań Leicester.

Wracałem po kontuzji zerwanych więzadeł krzyżowych, zacząłem rozgrywać pierwsze mecze. Pojawiła się szansa na transfer do Legii, byłem otwarty, ale było go zdecydowanie trudniej przeprowadzić z uwagi na oczekiwania Leicester. Wtedy przenosiny do Warszawy wydawały się mało realne.

Jak udało się zmiękczyć Anglików?

Duża w tym rola moich menedżerów z agencji BMG Sport, którzy byli w Anglii jeszcze przed wybuchem pandemii,
rozmawiali z klubem na temat alternatyw. Już wtedy przewijał się temat Legii i wiedzieliśmy, że latem może wrócić. W Leicester proponowali mi wyjazd do MLS, mają tam zaprzyjaźniony klub i on był zainteresowany. Ale mi najbardziej odpowiadała oferta z Legii. To nie był łatwy transfer do przeprowadzenia, mój kontrakt był ważny jeszcze przez rok, ale systematyczne i konsekwentne działania moich menedżerów doprowadziły do wypracowania dobrego rozwiązania. Jestem zadowolony, że dołączyłem do Legii na początku sezonu. W dobrym momencie, bo obawiałem się, że będę musiał dłużej poczekać na ten transfer.

Kacper Kozłowski z Pogoni Szczecin już jako dziecko był tak zdolny, że na treningach walczył z kilkoma rywalami jednocześnie.

Szkoleniowcy, którzy prowadzili Kozłowskiego w Bałtyku Koszalin, Pogoni czy kadrze województwa zachodniopomorskiego nie mają wątpliwości – jeśli wystąpi, na pewno będzie się wyróżniał. Bo wyróżniał się od pierwszego treningu. Miał może siedem lat, kiedy zjawił się na zajęciach w Bałtyku u Mirosława Wiszniewskiego. – Przyjemnie było na niego patrzeć. Już wówczas potrafił przyjąć kierunkowo i na dwóch, trzech metrach zgubić przeciwnika. Niesamowicie dynamiczny – wspomina szkoleniowiec.

Był lepszy od innych i to nie tylko rówieśników. Rocznik 2003 Bałtyku rywalizował w lidze orlików z chłopcami dwa lata starszymi, ale różnica wieku w niczym nie przeszkadzała Kozłowskiemu. – W pewnym momencie zaczął grać w specjalnych okularach, z powodu jakiejś wady wzroku. I póki go nie znano, starsze dzieciaki podchodziły do Kacpra lekceważąco. Niewysoki, szczuplutki, w okularach. Myśleli, że żaden z niego przeciwnik. Miło było patrzeć, jak po pierwszej czy drugiej akcji kompletnie zmieniali nastawienie – opowiada Wiszniewski.

Nie było o to trudno, zważywszy na wpływ Kozłowskiego na zespół. – Czasem zdarzyło się, że zabrakło nam zawodnika i musieliśmy walczyć o jednego mniej. Ale to tylko w teorii było osłabienie. Bo w praktyce wystarczyło posłać samego Kacpra do ataku i nie było różnicy. Naprawdę. Wyglądało, jakby siły były równe – tłumaczy Wiszniewski.

Czas to towar deficytowy. A dla piłkarza próbującego uratować karierę po ciężkiej kontuzji wskazówki biegną jeszcze szybciej. Kiedy i czy w ogóle Michał Żyro wróci więc do szczytowej formy? Pomóc ma mu w tym Piast.

Kiedy wychowanek KS Piaseczno wylewał siódme poty na treningach w Kielcach, a mimo tego był daleki od optymalnej formy i jeszcze dalszy od pierwszego składu Korony, jego sytuację bacznie obserwował Bartłomiej Jaskot, prezes Stali Mielec. – Rozmawiałem o Michale z jego młodszym bratem, Mateuszem, który gra u nas. Dawałem mu do zrozumienia, że chętnie widzielibyśmy obu braci w jednej drużynie razem – mówi Jaskot.

W samolocie, którym na swoje zimowe zgrupowanie podróżowali piłkarze Stali, miejsce dla Michały Żyry już się znalazło. I to mimo tego, że bilet trzeba było kupić w ostatniej chwili, bo na uzgodnienie wszystkich szczegółów transferu szefowie mieleckiego klubu mieli 24 godziny. – Pierwszy raz spotkaliśmy się na lotnisku – wspomina Jaskot.

Szefów świeżo upieczonego beniaminka ekstraklasy uderzyło podejście napastnika do zawodu. Do Stali trafił w końcu piłkarz, który jeszcze kilka lat wstecz zdobywał mistrzostwo Polski z Legią i zapracował na transfer do grającego wówczas w Championship Wolverhampton. Istniało ryzyko, że nie będzie zachwycony takim obrotem sprawy i zamiast skupić się na treningu, będzie kręcił nosem. – Nie było mowy o żadnym gwiazdorzeniu czy marudzeniu. Pełen profesjonalizm – chwali Żyrę Dariusz Marzec, były szkoleniowiec Stali.

Mądrze prawi Antoni Bugajski w temacie realiów funkcjonowania naszych ligowców przy koronawirusie. Odnosi się głównie do trójki imprezowiczów ze Śląska Wrocław.

Niby był już czas w końcówce poprzednich rozgrywek, aby do kopania piłki w warunkach pandemii się przyzwyczaić, ale to niepewna umiejętność. Tutaj nie ma mądrego, a życie co rusz zaskakuje. Oczywiście staramy się wyciągać wnioski z błędów, najlepiej cudzych. W Śląsku Wrocław trzech piłkarzy na dwa tygodnie przed startem ligi wybrało się do publicznego lokalu w centrum miasta, łamiąc zasady sportowej izolacji. Wykazali się brakiem wyobraźni na poziomie elementarnym. Co z tego, że klub wprowadza procedury, stara się być bardziej przezorny i przewidujący niż Zespół Medyczny PZPN i Sanepid razem wzięte. Zawsze znajdzie się ktoś, kto uzna, że z tymi regułami to gruba przesada, a ludzie mają prawo normalnie żyć i bawić się. Pewnie, że mają – tylko w takiej sytuacji nie wolno im grać w zawodowej lidze. To także wielki przywilej. Coś za coś.

W lipcu Alan Czerwiński żegnał się z Zagłębiem, a w sierpniu znowu przyjeżdża do Lubina. Pierwszy raz jako rywal.

Widać, że wierzy w siebie i nie boi się wyzwań. Taki był zawsze – wtedy, gdy zmieniał kluby i wtedy, gdy leczył kontuzje, które mogły zahamować karierę. Wracał mocniejszy. I ciągle zamierza być jeszcze lepszym piłkarzem, choć pierwszy mecz w Lechu, z Odrą Opole (1:3) w Pucharze Polski, zaczął na ławce rezerwowych.

– Wszedłem, żeby zrobić coś wartościowego, a nie chować się bezpiecznie za innymi i odbębnić swoje 30 minut. Wyszło w miarę OK, choć mogłem strzelić gola, ale rywal wybił z linii – ocenia. Teraz skala trudności będzie większa. Otwarcie ligowego sezonu, a na dodatek mecz akurat w Lubinie. – To były ważne trzy lata w mojej karierze. Bardzo szanuję ten klub, odchodziłem z niego w dobrych relacjach i nigdy nie będę chciał, żeby to się zmieniło. Jednak dziś zależy mi tylko na zwycięstwie Lecha i zrobię wszystko, żeby tak się stało. Trzeba się sprawnie przestawić na nowy klub. W Zagłębiu na pewno to rozumieją. A szatni nie pomylę. Gdy będę schodził z boiska do tunelu, nie zapomnę, aby za chwilę skręcić w lewo, a nie w prawo razem z gospodarzami – uśmiecha się Czerwiński.

Paweł Bochniewicz z Górnika Zabrze chciałby wreszcie powalczyć o coś więcej niż pozostanie w lidze.

Nie ma pan już dość walki o utrzymanie?

Na pewno czuję się zawodnikiem, który spokojnie może grać w klubach walczących o medale. Granie o utrzymanie czy nawet w środku tabeli jest trochę męczące.

Górnik może tak się nie męczyć w tym sezonie?

Czy możemy grać wyżej? Przy jednym–dwóch dobrych wzmocnieniach mamy na to potencjał.

Ale latem znów mogliście zapomnieć o stabilizacji, bo odeszło kilku zawodników.

Jesteśmy w stanie ich zastąpić. Najtrudniej będzie oczywiście Igora Angulo.

Apetyty rozbudził pucharowy mecz z Jagiellonią.

Spisaliśmy się dobrze, ale nie ma co się podniecać tym, że ograliśmy Jagiellonię. Ona ma swoje problemy, u nas też jest dużo do poprawy. Wygrana 3:1 nie oznacza, że nie możemy przegrać z Podbeskidziem. Liga pokazała, że możesz tracić punkty z dołem tabeli, a potem przyjedzie do ciebie Legia i ją ograsz. Z doświadczenia wiem, że występując w Górniku, nie jesteś w stanie przewidzieć, jaki to będzie mecz. Nie ma tak, że przyjeżdża słabszy przeciwnik i mówisz: „A, dzisiaj będzie lekko”. Zaraz okazuje się, że jest trudniej niż z czołówką.

Karol Majewski, kierownik drużyny, pracujący w niej od ponad 30 lat, opowiada o Warcie Poznań dawnej i obecnej.

Jestem w klubie od końca 1989 roku. W Polsce zmieniał się ustrój, a ja zacząłem pracę w Warcie. Byłem członkiem zarządu, kierownikiem sekcji, kierownikiem rezerw. Oficjalnie kierownikiem pierwszej drużyny zostałem w 1997 roku i pełnię tę funkcję, z roczną przerwą, do dzisiaj.

Dobrze pamiętam awans do ekstraklasy, wówczas I ligi, w sezonie 1992/93. Mieliśmy mocny zespół, zgrany, pełen doświadczonych piłkarzy. Co ciekawe, rok wcześniej broniliśmy się przed spadkiem (Warta zajęła wówczas 13. miejsce w II lidze – przyp. red.), a w sezonie 1992/93 bywało, że wygrywaliśmy mecz za meczem. Zajęliśmy pierwsze miejsce, a drugi, co też dawało awans, był Sokół Pniewy. To był bogatszy klub niż nasz, dlatego po awansie kilku ważnych zawodników, razem z trenerami, odeszło właśnie do Sokoła. Ludzie nie dawali nam szans na utrzymanie. Pamiętam tekst z „Przeglądu Sportowego” o tym, że jednego spadkowicza już znamy. Skreślano nas, a my jesienią byliśmy rewelacją ligi. Wiosna była dużo słabsza, zajęliśmy ostatnie bezpiecznie miejsce, ale ze sporą przewagą nad strefą spadkową.

Treningi na żużlu, pająki w szatni… Krystian Getinger zdążył napatrzyć się na biedę w Stali Mielec. W niedzielę odbierze nagrodę za lata poświęceń.

– Powiem szczerze: nie spodziewałem się, że Stal Mielec jeszcze podczas mojej kariery znajdzie się w ekstraklasie. Myślałem, że może… gdy będę miał 50 lat, wtedy się uda. Ale patrząc, co się u nas działo przez lata, naprawdę nie widzieliśmy żadnych przesłanek, że taki sukces jest możliwy – mówi obrońca Stali Mielec Krystian Getinger.

A jednak był możliwy, a Getinger stał się jego ważną częścią. Ba, to on wyprowadzi zespół jako kapitan na pierwszy w karierze 31-latka mecz ekstraklasy. Tremy na razie nie czuje, raczej nie może się doczekać. Dla niego to największa z możliwych nagród za wszystko, co poświęcił swoim ukochanym barwom. Lewy obrońca od małego napatrzył się bowiem na panującą w mieleckim klubie biedę. Stadion był ruiną, wstęp na górne trybuny był zakazany, bo groziły zawaleniem. W szatni strach było przebywać: przechadzały się po niej pająki, wszędzie panoszył się brud, a na ścianach rozgościł się grzyb. Treningi? Na żużlu, za hotelem „Polskim”, gdzie dzisiaj jest bazar. Najgorzej było z butami, bo po kilku treningach na takiej nawierzchni były do wyrzucenia. Gdy Getinger awansował do seniorów, wcale nie było lepiej – jadąc na mecze żywili się kurczakami z rożna i bagietkami albo kiełbasą z grilla. Pensje były malutkie, więc co zdolniejsi zawodnicy uciekali, jeśli tylko dostawali oferty z innych klubów. Z powodu braku pieniędzy Stal chyliła się ku ostatecznemu upadkowi i nikt wówczas nie miał prawa pomyśleć, że wkrótce mielczanie ponownie zawitają w ekstraklasie.

Sławomir Peszko rozkłada na czynniki pierwsze swoje odejście z Lechii Gdańsk. Winny? Oczywiście Piotr Stokowiec.

IZABELA KOPROWIAK: Chyba przyszła pora, by rozliczyć się z Lechią Gdańsk.

SŁAWOMIR PESZKO: Powiem tak: naprawdę się cieszę, że jestem dziś w Wieczystej.

To nawet po panu widać. Kiedy rozmawialiśmy jesienią 2019 roku, nie było tego luzu.

Mam 35 lat, wystarczy mi ciągłego napinania się, analiz tego, jaki dystans przebiegłem podczas treningu, wypominania, że zamiast pięciu startów zrobiłem trzy, pretensji, dlaczego nie pokonałem w meczu jedenastu kilometrów. I jeszcze ważna statystyka: wyhamowania. W Lechii to był standard. Ciągłe analizy i stwierdzenia, że jestem niedotrenowany, wyciąganie nam szczegółowych liczb. Dla mnie liczby to bramki i asysty. Z nich najlepiej widać, ile dawałem Lechii. Ale nie tylko ja. Czy to normalne, że klub tak łatwo zrezygnował z Sobiecha, który dał mu Puchar Polski? Bo to przecież on zdobył zwycięskie bramki w półfinale i finale, w którym trener Piotr Stokowiec nie dał mu grać od początku, bo chciał uhonorować Flavio – swojego ulubieńca. A później to jednak Artur strzelił gola, dał Lechii to trofeum.

Każdy trener ma prawo ustalać sobie taki skład, jaki mu pasuje, usunąć zawodników, z którymi nie chce budować drużyny.

Ma, ale niech to powie wprost. U trenera Stokowca jest jednak problem z komunikacją. Przecież mógł wziąć mnie na rozmowę, powiedzieć: „Sławek, wkur… mnie swoim podejściem, nie pasujesz do mojej drużyny, bo wolę zawodników, którzy będą mnie słuchać, nie odważą się odzywać w szatni. Rozwiążmy kontrakt za porozumieniem stron, bo ta współpraca nie ma sensu”. Gdybym to usłyszał, sytuacja byłaby klarowna. On jednak działał inaczej. Kiedy strzelałem gole z Piastem i Lechem, klepał po plecach, mówił do mnie „Sławuś” i pytał, czy może chcę mniej trenować.

Kiedy zrozumiał pan, że będzie musiał odejść z Gdańska?

Przede wszystkim nigdy tego nie chciałem. Sądziłem, że po powrocie z wypożyczenia do Wisły Kraków pogram w Gdańsku jeszcze sezon, a przez kolejnych pięć lat będę tam pracował jako skaut. Taki zapis miałem przecież w kontrakcie z Lechią. W maju mieliśmy z trenerem Stokowcem spotkanie, podaliśmy sobie rękę. I zapowiadało się nieźle, zacząłem dobrze grać. Chociaż nie każdy tak myślał, bo jak powiedziałem – wciąż słyszałem, że przebiegam za mały dystans podczas meczów. A ja przecież nigdy nie biegałem więcej, poza tym zawsze schodziłem w 75. czy 80. minucie. Wolę zrobić trzy, cztery intensywne akcje, z których jedna da nam bramkę, niż biegać jak idiota przez całe spotkanie bez efektów.

W takim razie jak od środka wyglądało pańskie pół roku w Lechii, po powrocie z Wisły Kraków?

To były wieczne kłopoty finansowe. Tam nie ma terminów, wychodzą z założenia, że będą płacić według uznania. Rozumiem, że może nie być środków, że prezes przyjdzie do szatni i powie: „Panowie, mamy problem, zabezpieczcie się na dwa, trzy miesiące. Ale po tym czasie na pewno je otrzymacie”. W Lechii jednak co tydzień słyszysz, że dostaniesz swoje pieniądze za kolejny tydzień. I tak w kółko. W końcu grupa kilku zawodników się postawiła. Uznaliśmy, że to nie może tak wyglądać. Skoro wymagają od nas profesjonalizmu, jakości, intensywności, marketingu, wspierania różnych akcji, jak wyjazdy do szkół, do przedszkoli, to niech sami też pokażą to poważne podejście.

Przez jaki najdłuższy czas nie otrzymywaliście pensji?

Ponad cztery miesiące. Po tym czasie uznaliśmy, że nie chcemy być tak traktowani, wysłaliśmy wezwania do zapłaty. I klub się na to na nas obraził. Za to, że chcemy dostać własne, zarobione pieniądze.

SPORT

Zdaniem Jerzego Engela czego jak czego, ale siły do biegania naszym ligowcom na pewno nie zabraknie. Może być za to problem z graniem w piłkę.

W tym roku przerwa między końcem poprzedniego a początkiem nowego sezonu była wyjątkowo krótka. Jakie to będzie miało znaczenie dla rozgrywek?

– Przerwa będzie miała akurat niewielkie znaczenie, bo wszyscy cały czas są w treningu. W dzisiejszych czasach każdy piłkarz jest indywidualnie monitorowany przez klub, dlatego myślę, że znaczącego wpływu to mieć nie będzie. Sezon będzie natomiast bardzo trudny, bo jak widzimy, wiele klubów ma swoje problemy, jeśli chodzi o koronawirusa. Wśród zarażonych nie brakuje piłkarzy i na przestrzeni całego sezonu właśnie to może być najbardziej odczuwalne.

Cykle treningowe musiały być inne niż w poprzednich latach. Na jakie aspekty trzeba kłaść szczególną wagę, gdy taka ciągłość między sezonami zostaje zachowana?

– Na pewno wszyscy będą dobrze przygotowani pod kątem fizycznym, bo to jest najprostsze. Dla specjalistów tej dziedziny nie ma żadnego problemu, by przygotować piłkarzy w sposób indywidualny. Zresztą po Legii, która grała już w europejskich pucharach, widzieliśmy, że z tym elementem nie miała kłopotów. Problemem może być taktyka, gra zespołowa, umiejętność rozwiązywania akcji wyuczonych przez zespół, ponieważ wspólnych treningów nie było zbyt wiele.

Marko Roginić nadal trenuje indywidualnie i najprawdopodobniej na dwa pierwsze spotkania nie będzie do dyspozycji trenerów Podbeskidzia.

Jaką decyzję w związku z zaistniałą sytuacją podejmie Krzysztof Brede, czyli kogo desygnuje do gry w pierwszej linii. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że w wyjściowym składzie „górali” wystąpi Kamil Biliński. To on grał we wspomnianym meczu pucharowym w Rzeszowie. Jak się zaprezentował? Przynajmniej raz powinien wpisać się na listę strzelców, ale nie wykorzystał klarownej sytuacji. W poprzednim sezonie „Bila”, który pod Klimczok trafił w zimowej przerwie, rozegrał 12 spotkań. Ale tylko 4 razy pojawił się w wyjściowej jedenastce. Strzelił 2 gole, a jedno z tych trafień było arcyważne, bo w wyjazdowym starciu z GKS-em Tychy – wchodząc na boisko z ławki – doprowadził do remisu, dzięki czemu Podbeskidzie podtrzymało passę meczów bez porażki.

Rozmowa z prezesem Zagłębia Sosnowiec, Marcinem Jaroszewskim. Jego klub w poprzednim sezonie ledwo utrzymał się w I lidze, a cele były zupełnie inne.

Do ligi coraz mniej czasu. Kadra na nowy sezon jest już dopięta? Na pierwszy rzut oka brakuje jeszcze przynajmniej jednego napastnika.

– Pierwszy rzut oka pana nie myli. Cały czas pracujemy nad transferem. Nie chcemy, by po odejściu Rubio i przede wszystkim Fabiana Piaseckiego drużyna w tej formacji była słabsza. Cieszymy się z pozyskania Olafa Nowaka i oczekujemy dużo. Kuba Sangowski to melodia przyszłości, teraz szukamy silnego zawodnika o określonym profilu i zamkniemy kadrę.

Tym razem postawiliście na portugalski zaciąg. Chodzą słuchy, że na dwóch się nie skończy. Obcokrajowcy z temperamentem mają tchnąć nowe życie do zagłębiowskiej szatni?

– Tak. Szatnia „multi-kulti” sprawdziła się w Zagłębiu choćby w czasie niedawnego awansu do ekstraklasy. Czasy Udovicicia, Sanogo, Cristovao czy Pribuli kibice wspominają ciepło. Obcokrajowcy pokazują nam, że piłką nożną można i trzeba się cieszyć. Rozwijają klub w wielu aspektach, sportowo, lingwistycznie, mentalnie, obyczajowo też. Są w sztabie, są w klubie i będą. Oczywiście każdy trener chce być dumny z promowania młodych Polaków i my też, ale „wyprodukujmy” takich z jakością. Posłużę się przykładem Cracovii. Trenerowi Michałowi Probierzowi zarzuca się, że „Pasy” grają obcokrajowcami. Tak, ale przy nich Wdowiak i Pestka idą w górę jak na drożdżach. Pewnie niebawem upomni się o nich kadra. Nie o plankton więc chodzi, a o jakość tych Polaków.

Trener Piasta Gliwice, Waldemar Fornalik mówi o tym, co było i co będzie.

Kolejny raz potwierdziło się, że Waldemar Fornalik i jego sztab, jak nikt inny potrafi przygotować drużyny pod względem kondycyjnym. Po Piaście nie było widać, że przez dwa miesiące nie graliście w piłkę.

– Powiem nieskromnie, że tak, trafiliśmy z formą. Wiem, że cieniem mogą się kłaść dwa przegrane mecze z rzędu na początku fazy finałowej, ale trzeba pamiętać, jak te mecze wyglądały i jakimi wynikami mogły się skończyć. To była nasza bolączka, po raz drugi z rzędu mieliśmy najlepszą defensywę w lidze, ale z przodu nie byliśmy tak skuteczni. To spowodowało, że nie liczyliśmy się w walce o mistrzostwo. W dodatku trzeba oddać Lechowi świetną formę w końcówce sezonu. Niedosyt byłby jednak wtedy, gdybyśmy zakończyli sezon bez medalu. A fakt, że mamy brąz a nie srebro, nie jest czymś, z czym nie można się pogodzić. Tak, jak wspominałem, zespół z Poznania zasłużył na medal. Można przewrotnie powiedzieć, że wszystko wróciło do normy, bo zawsze przed sezonem większość ekspertów typuje na pierwszym i drugim miejscu Legię i Lecha.

Piast ze złotym i brązowym medalem jest inaczej postrzegany w środowisku?

– Tak, widzieliśmy to już w poprzednim sezonie. Nie powiedziałbym też, że jesteśmy niedoceniani. Spotykam się z różnymi ludźmi ze świata futbolu i wszyscy podkreślają, że osiągnęliśmy naprawdę wiele.

Sukcesem było dokończenie ostatniego sezonu, ale obserwując to, co dzieje się w ostatnich tygodniach, można odnieść wrażenie, że sukcesem będzie rozegranie pełnego… nowego sezonu. W Pucharze Polski i w niższych ligach odwołano wiele meczów, w kilku drużynach wykryto zakażonych piłkarzy…

– Dyskutujemy na ten temat niemal codziennie. Nie ulega wątpliwości, że to może być trudny sezon. Zwłaszcza jeśli chodzi o terminarz, mikrocykl, przygotowania do kolejnych spotkań. Jeden mecz może zostać odwołany, co rodzi efekt domina i zaburza mikrocykl na kolejne tygodnie. Wyskoczy jakaś niespodziewana przerwa, a potem będą dwa mecze w odstępie kilku dni. Dlatego wszyscy w Piaście przestrzegamy reguł, staramy się uważać, choć zagrożenie istnieje zawsze. Przecież sport to jedno, ale każdy z nas funkcjonuje też na zewnątrz piłki nożnej. Do końca też nie wiadomo w jakich warunkach i okolicznościach można się zarazić.

Wojciech Jagoda z Canal+ przed startem nowego sezonu opowiada o swojej pracy komentatora meczów Ekstraklasy.

Ile meczów średnio w sezonie pan komentuje?

– Ostatnio uchodzę za rekordzistę. W poprzednim sezonie było ich 59. Doskoczyłem do komentowania ekstraklasy od sezonu 2013/14, gdy mój nSport łączył się z Canal+. To już zatem 7 pełnych sezonów. Średnio wychodzi między 50 a 60 skomentowanych spotkań, choć bliżej tej drugiej liczby. Mnożąc to razy 7 – mamy około 400 meczów. Łukaszem Surmą (559 występów w ekstraklasie – przyp. red.) jeszcze nie jestem, ale zagrać przez ten czas nikt nie mógł więcej.

Jak odnaleźć w sobie entuzjazm, jadąc na przykładową Pogoń z Płockiem?

– Trochę to trwało, ale mam wrażenie graniczące z pewnością, że jakość spotkań ekstraklasy, przy których pracuję, kompletnie nie ma wpływu na to, w jakim nastroju będę mecz kończył. Nawet po przeciętnym jestem w stanie mieć w sobie pozytywną energię – bo coś udało się zrobić dobrze, zauważyć jakąś rzecz, której nie mogli dostrzec widzowie. Albo coś przewidzieć. Codziennie rano budzę się z uśmiechem, wiedząc, że za kilka dni kolejne mecze ekstraklasy.

Czy praca komentatora w pandemii różni się od tego, co było wcześniej?

– Bardzo, bo od 27. do 37. kolejki wszystkie mecze komentowaliśmy z „generała Sikorskiego”, czyli z dziupli. Mogliśmy opierać się tylko i wyłącznie na tym, co mają też przed oczami widzowie, czyli monitorach z przekazem TV. Z punktu widzenia komentatora nie ma różnicy, bo ma tworzyć atmosferę, znać mnóstwo szczegółów. Co prawda na stadionie można się jeszcze czegoś dowiedzieć bezpośrednio przed meczem, ale w dziupli jest w stanie wprowadzić się w taki sam nastrój, co na stadionie. Inaczej jest z ekspertem, który z założenia powinien unikać opowiadania o tym, co ludzie widzą – no bo to widzą. Raczej musi szukać tego, czego nie widać; czegoś bardziej złożonego. Na stadionie znaleźć to o wiele łatwiej. Gdy drużyna broni, można na przykład kątem oka spokojnie spojrzeć, jak zachowuje się napastnik; czy bierze udział w grze obronnej, czy został z niej zwolniony przez trenera i już kumuluje energię na kontratak. Z poziomu dziupli to raczej niemożliwe. Z jednej strony jest trudniej o znalezienie czegoś, co czasem potrafi dać większą satysfakcję niż krzyknięcie 10 razy „gol!”, a z drugiej strony mniej nas rozprasza. Na stadionie skaczesz wzrokiem – murawa, monitor, murawa, monitor… Łatwo coś po drodze przeoczyć, w dziupli tego nie przeoczysz. Trudniej zrobić coś ekstra, ale łatwiej zrobić mecz bez wpadki.

SUPER EXPRESS

Łukasz Trałka wrócił do Ekstraklasy z Wartą Poznań. To będzie już jego szósty klub na najwyższym szczeblu.

– W ubiegłym sezonie mieliście 3 mln zł budżetu. Teraz pewnie nie będzie wiele większy, dopóki nie dostaniecie pieniędzy z ekstraklasy. Dacie radę powalczyć o utrzymanie?

– W ekstraklasie będziemy mieli zapewne najniższy. Naszą siłą będzie kolektyw, jesteśmy taką swojską bandą, która bije się o każdy punkt. Nie będziemy mieli ciśnienia. Zobaczymy, na ile to wystarczy w ekstraklasie.

– Jesteście klubem, w którym obecnie grają sami Polacy. Chyba można byłoby na waszym autokarze umieścić hasło: „Dobre, bo polskie”?

– Zdecydowanie tak. Uważam, że na poziomie I ligi i możliwości finansowych klubów lepiej budować zespoły na polskich zawodnikach. Nie mam nic do piłkarzy z zagranicy na poziomie ekstraklasy i mogą być w drużynie, pod warunkiem że mają odpowiednią jakość i są lepsi od Polaków. Siłą Warty była i jest przez cały czas jedność i wspólnota„naszej bandy”.

Jakub Kamiński z Lecha Poznań też mógł już teraz wyjechać za granicę, ale woli poczekać.

– Gdy patrzysz na transfer Bartosza Białka, kolegi z kadry U-19, do VfL Wolfsburg, to nie korci, żeby już spróbować sił za granicą?

– „Biały” był w innej sytuacji. Myślę, że Lech ma trochę inną filozofię od Zagłębia. Nie korci mnie do wyjazdu za granicę, bo nie jestem jeszcze gotowy. Były oferty już teraz, ale podpisałem umowę z Lechem i chciałbym najbliższy sezon spędzić w ekstraklasie.

– Skąd była ta oferta?

– Z Włoch.

– To twój wymarzony kierunek?

– Nie mam jednej ulubionej ligi, ale najbliżej mi do Bundesligi. Podoba mi się, jak funkcjonuje i jak grają tam zespoły. Oparte to jest na dyscyplinie i pracy połączonej z elementami piłkarskimi.

GAZETA WYBORCZA

Rozmowa ze Zbigniewem Bońkiem przed finałem Ligi Mistrzów.

W niedzielę zmierzy się z Bayernem o triumf w Lidze Mistrzów. Kto będzie faworytem?

– O ile najlepszym piłkarzem na turnieju w Lizbonie jest Neymar, o tyle najsilniejszym zespołem Bawarczycy. Oni są dla mnie faworytem finału, mimo iż rywali mieli po drodze o klasę słabszych od siebie. Jestem zaskoczony tym, jak Bayern zmienił się przez ostatni sezon, półtora roku temu w rywalizacji z Liverpoolem w 1/8 finału miał tak mało do powiedzenia. Dziś gra znakomicie. Kluczem są skrzydła. Nieustanne ataki bocznych pomocników i obrońców  prawiają, że gra Bawarczyków jest bardzo dynamiczna. Alphonso Davies, Joshua Kimmich czy Serge Gnabry napędzają maszynę. Do tego dochodzi niemiecka kindersztuba i ta cecha, która odróżnia zespoły z Bundesligi – one nigdy nie lekceważą słabszych. Barcelonie w ćwierćfinale Bayern nie odpuścił nawet po sześciu golach. I wbił dwa kolejne. W grze o finał Lyonowi nie pozwolił się zaskoczyć, tak jak zaskoczył wcześniej Juventus czy Manchester City. Oczywiście na początku meczu Francuzi mieli szanse na gole, ale Bayern sprawiał wrażenie, jakby mimo wszystko miał rywala pod kontrolą. Wyrachowaniem i skutecznością Bawarczycy też przewyższają inne zespoły.

Czyli stawia pan, że w niedzielę Robert Lewandowski wzniesie wreszcie uszaty Puchar Europy i spełni jedno ze swoich największych marzeń?

– Czas najwyższy. Ma już 32 lata. Całą swoją karierą na to zasłużył. Będę mocno trzymał kciuki, jak za sukces każdego polskiego piłkarza. Ale wynik rywalizacji z PSG jest niepewny. Paryżanie mają wyjątkowe indywidualności, które też są świadome życiowej szansy. PSG dotarło do finału pierwszy raz w historii, ale Neymar, Mbappe, Di Maria tym się nie zadowolą. W finale spotka się więc dwóch znakomitych rywali, dla których porażka jest absolutnie nie do przyjęcia. „Finały trzeba wygrywać” – to hasło obowiązuje powszechnie w zawodowej piłce. Przegrani popadają w zapomnienie, w pamięci trwają tylko zwycięzcy.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Piłka nożna

Rząd chce kobiet w zarządzie PZPN, PZPN się śmieje. Nitras, Kulesza i wolta klubów

Szymon Janczyk
14
Rząd chce kobiet w zarządzie PZPN, PZPN się śmieje. Nitras, Kulesza i wolta klubów

Komentarze

24 komentarzy

Loading...