Poniedziałkowa prasa to przede wszystkim echa mistrzostwa Legii. Duża rozmowa z Dariuszem Mioduskim, analiza jej gry, pucharowe nadzieje. Inne tematy? Coraz gorzej dzieje się w Zagłębiu Sosnowiec.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Aleksandar Vuković cieszy się z tytułu dla Legii, ale też zdaje sobie sprawę, że drużyna wymaga pilnych wzmocnień.
Szkoleniowiec Legii doskonale wie, że będzie rozliczany nie tylko z mistrzostwa, ale i z europejskich pucharów. Dlatego głośno mówi, że potrzebuje wzmocnień.
– Wiedziałem, co robię, mówiąc rok temu, że ta drużyna da radę, że jest w stanie wiele pokazać. Tak i teraz wiem, że jeśli chcemy zrobić kolejny krok, to potrzebne nam są konkretne wzmocnienia, minimum 5–6 zawodników na poziomie Filipa Mladenovicia, którego już pozyskaliśmy. Bez tego nie będziemy w stanie się rozwijać – powiedział wprost Aleksandar Vuković.
Dłuższa rozmowa z prezesem Legii, Dariuszem Mioduskim po zdobytym mistrzostwie.
(…) Po meczu z Cracovią trener Aleksandar Vuković otwarcie zaapelował o transfery pięciu, sześciu zawodników na poziomie Filipa Mladenovicia.
Nie jestem zaskoczony, akceptuję słowa trenera. Taka jest jego rola, by pchać drużynę do przodu. Wszyscy chcemy, by cały czas robiła postęp. Gdyby nie kontuzje Marko Vešovicia i Jose Kante – a szczególnie Marko, który może grać jako boczny obrońca i skrzydłowy – pewnie te potrzeby byłyby mniejsze. Jesteśmy świadomi, że cały czas musimy się wzmacniać. Nie wiem, ilu zawodników przyjdzie, ale zrobimy wszystko, by trener był zadowolony.
Trener Vuković mówi, że nie jesteście jeszcze nawet w połowie drogi.
Za to kochamy piłkę nożną, że nigdy nie można spocząć na laurach. Jeśli cały czas nie próbujesz się rozwijać, nie dążysz do doskonałości, to zostajesz z tyłu i ktoś inny cię wyprzedzi. Dlatego u nas praca nigdy nie będzie skończona. Naszym fundamentem powinno być nie tylko zdobywanie mistrzostwa Polski, ale też regularna gra w pucharach. W tym biznesie więcej jest trudnych chwil niż tych łatwych. Dzisiaj nikt nie jest zadowolony, że już wszystko osiągnęliśmy, bo wiemy, że to dopiero początek.
(…) Jakie lekcje pan wyciągnął z poprzednich lat?
Wiele. Nie ma możliwości, by w piłce nie popełniać błędów. Kto chce się rozwijać, musi ryzykować. W ostatnich latach zrobiliśmy wiele niestandardowych rzeczy, których być może teraz byśmy nie powtórzyli. Mam na myśli przede wszystkim pierwsze dwa lata. I mam do siebie pretensje o kilka rzeczy. Życie często stawia nas w sytuacji, w której nie jesteś w stanie uniknąć błędów. Trzeba podejmować nieoptymalne decyzje. Taką było np. zatrudnienie w Legii Romeo Jozaka. Mieliśmy tylko dwa dni na decyzję. Nie było czasu na rozeznanie, ale wiedziałem, że muszę coś zmienić. Ta zmiana, choć teraz to może wydawać się nienaturalne, była konsekwencją odejścia z Legii Stanisława Czerczesowa. Ten moment sprawił, że później wiele rzeczy potoczyło się nie tak, jak powinno. Uważam, że Czerczesow nie powinien zostać zwolniony z Legii po dublecie. Wtedy nie byłoby sytuacji z Jackiem Magierą, który choć odniósł sukces w Lidze Mistrzów, to nie był gotowy, by prowadzić drużynę. Nie byłoby Besnika Hasiego, ale też nie przyszedłby Vadis Odjidja-Ofoe. Coś za coś. Gdyby to nie była Legia i gdybym trzy lata temu nie miał presji na zdobycie mistrzostwa, na kontynuowanie tego, co było wcześniej, to zmieniłbym wszystko, wyczyścił i od razu byłoby po mojemu. Ale presja na mistrzostwo była zbyt duża, co z perspektywy czasu okazało się nie najlepsze dla Legii. Zapłaciliśmy wysoką cenę, bo później i tak nic z tego mistrzostwa nie wynikło – przecież nie graliśmy w pucharach. Żeby było jasne: dla nas priorytetem zawsze będą trofea, a potem szkolenie i sprzedawanie piłkarzy. W ten sposób chcemy budować drużynę. Za nami dopiero pierwszy pełny sezon, w którym poustawialiśmy wszystko tak, jak chcieliśmy. Trenerem jest młody i niedoświadczony, ale doskonale rozumie klub i jego filozofię. Ma odpowiedni charakter i cały czas chce się rozwijać.
(…) Jaki budżet na transfery będzie miał dyrektor sportowy?
Jeśli nie sprzedamy Michała Karbownika, to niewielki. Transfer to nie tylko kwota płacona klubowi, ale też pensja piłkarza, premia za podpis. Z powodu pandemii straciliśmy ponad 20 milionów zł, ale jesteśmy w stanie podziałać na rynku transferowym.
W pierwszych trzech rundach eliminacji europejskich pucharów będzie tylko jeden mecz.
To dla nas niekorzystne. Być może przyjdzie nam lecieć do Kazachstanu i grać w upale na sztucznej murawie. Rewanż zawsze dawał szansę odrobić straty, ale dla wszystkich warunki będą jednakowe.
Czy Legia jest w stanie awansować do fazy grupowej pucharów? Co pokazał audyt piłkarski mistrzów Polski? Dzięki czemu drużyna Vukovicia wygrała ligę? Analizuje Tomasz Tchórz, ostatnio asystent Kibu Vicuny w Indiach.
(…) Pierwszy błąd Legii to brak umiejętności pozycjonowania się pomiędzy liniami i grupami zawodników przeciwnika. To rezultat tego, że w procesie treningowym Vukovicia system gry stoi przed jej zasadami. Gdyby było odwrotnie i to zasada pozycjonowania się stałaby na piedestale, zawodnicy Legii nigdy nie mogliby zostać uchwyceni na klatce filmowej pozycjonując się w systemie 1-4-4-2.
Widoczne są problemy Legii w ataku pozycyjnym, wynikające właśnie z takiego sposobu pozycjonowania się. Po pierwsze brak ustawienia zawodników pomiędzy przeciwnikami eliminuje kolejne linie podania i w efekcie zdolność do utrzymania się przy piłce. Po drugie większość zespołów na świecie broni się w systemie 1-4-4-2. Zawodnicy Legii, którzy mogliby otrzymać piłkę, dostają ją w pozycji zamkniętej w stosunku do bramki przeciwnika. Gdyby proces treningowy Legii oparty był na specyficznego rodzaju fundamentach, a jednym z nich byłoby pozycjonowanie się pomiędzy liniami, wówczas zatrzymując klatkę wideo, zaobserwować można by ustawienie w systemie 1-3-3-3-1 (w którym napastnik tworzy kolejną linię podania po stronie piłki). W innych fragmentach widać starania zawodników Legii do ułatwienia budowy gry, gdy dążą do tworzenia linii podania przez modyfikację ustawienia. Niestety czynią to dość nieumiejętnie i nie prowadzi to do poprawnego wypełniania przestrzeni. Najczęściej pojawiającym się efektem jest przyjęcie piłki przed pierwszą linią przeciwnika. Inne zachowanie odnosi się do zejścia jednego ze środkowych pomocników w boczne sektory boiska. Zauważyć więc można, że piłkarze Legii tworzenie przewagi pojmują tylko przez wymiar liczbowy, chcąc doprowadzić do sytuacji 3:2. W zdolności budowania gry istotnym jest jednak przewaga przestrzenna, a nie tylko liczebna. Podsumowując: zbyt duże odległości pomiędzy piłkarzami, wynikające z niepoprawnego zajmowania przestrzeni, są głównym powodem, dla którego Legia może mieć problem w meczach ze słabszymi zespołami. Tymi, które będąc niezainteresowanymi atakowaniem, nie utworzą samoistnie przestrzeni do jej wykorzystania.
Dariusz Dziekanowski uważa, że Legię w Europie czeka droga cierniowa, a kadra wymaga wzmocnień.
Po zdobyciu tytułu mistrzowskiego naturalnym odruchem jest spojrzenie w kierunku Europy. Jeśli chodzi o awans do Ligi Mistrzów, mistrza Polski czeka prawdziwa droga cierniowa. O ile zachowanie stabilności, wyegzekwowanie od piłkarzy solidnej formy wystarczyło na wygranie ekstraklasy, w perspektywie startu w eliminacjach europejskich pucharów to zdecydowanie za mało. Sporo w Legii jest charakteru Vukovicia. Na czołowe postaci wyrośli Vešović, Antolić czy Gwilia. Są to zawodnicy bardzo solidni, waleczni, ale potrzeba tej drużynie znacznie wyraźniejszego pierwiastka fantazji, nieprzewidywalności. Jest w ekipie kreatywny Luquinhas (pod warunkiem, że w formie), jest Michał Karbownik, który pewnie opuści Legię. Tej kreatywności zostanie więc niewiele. Na pierwszą rundę eliminacji może wystarczy, ale im dalej w las, przy niezbyt sprzyjającym losowaniu, trudno się nie martwić…
Nie jestem też hurraoptymistą w kwestii napastników. Coraz więcej słychać głosów zachwytu na Tomašem Pekhartem, ale mnie daleko do zachwytu nad tym piłkarzem. Owszem, strzelił w sobotę ważnego gola, lecz zapamiętałem go też z jednej z końcowych akcji, kiedy Legia wychodziła z kontrą i Pekhart starał się podłączyć. W oczy rzuciło mi się, jak przerażająco wolno się z tą akcją zbierał. Jeśli będziemy nazywać Pekharta gwiazdą, to Danijel Ljuboja się obrazi…
Na koniec trochę anegdotek od Piotra Wołosika i Janekxa.
Świadomi znaczenia naszych słów i odpowiedzialności przed prawem, przyrzekamy uroczyście, że będziemy mówili szczerą prawdę, niczego nie ukrywając z tego, co nam jest wiadome. Tej zasady będziemy trzymać się do końca naszego lub naszej rubryki.
„Podpis Sławomira Peszki na kontrakcie z klubem klasy okręgowej o nazwie Wieczysta Kraków jest do tej pory transferowym przebojem lata. Były reprezentant Polski przez niektórych zdecydowanie bardziej doceniany za organizowanie tak zwanej atmosfery w swoich drużynach, niż za pomoc na boisku, wspólnie z kolegami otworzył restaurację. Trzeba przyznać, że Sławomir i jego biznesowi partnerzy to nie byle jacy spece z branży gastronomicznej, choć do niedawna znali ją z drugiej strony baru. Sławek, Sebastian Mila…”. To fragment naszego tekściku sprzed tygodnia. Następnego dnia z grzecznym wyjaśnieniem wystąpił Sebastian, przypomnijmy piłkarz, który na wieki wieków został narodowym bohaterem, bo swoim golem pogrążył mistrzów świata – Niemców: „Problem w tym, że ja nie mam nic wspólnego z tą restauracją”. Wychodzi na to, że jednak jest w Trójmieście lokal, którego ani Sebek nie kojarzy ani w nim go nie kojarzą.
SPORT
Po kolejnej porażce Zagłębia w Sosnowcu wrze.
Trener sosnowiczan dokonuje roszad w składzie, zmienia piłkarzom pozycje – patrz przesunięcie Tomasza Hołoty na środek obrony – ale nie przynosi to żadnych efektów. Trzecia porażka z rzędu na własnym stadionie to po prostu wstyd. Trudno też zgodzić się z trenerem Zagłębia, który twierdzi, że do 40 minuty, a więc do momentu straty gola, sosnowiczanie realizowali plan taktyczny. Prawda jest taka, że Warta była kolejnym zespołem po Odrze Opole i Chrobrym Głogów, który na Ludowy przyjechał jak po swoje, od początku narzucając swój styl. Owszem, Zagłębie miało kilka sytuacji, ale to zespół z Poznania rządził w środku pola, mając dyrygenta w postaci doświadczonego Łukasza Trałki.
Zagłębie też ma w składzie sporo doświadczonych graczy, ale na dziś Szymon Pawłowski, kapitan i gracz uznawany za lidera zespołu, jest po prostu cieniem siebie sprzed kilku lat. Kilka niekonwencjonalnych zagrań to za mało na I ligę. Były reprezentant Polski po prostu nie ma siły, a bez tego na zapleczu ekstraklasy niewiele się zdziała. Szczytem bezsilności był jeden ze strzałów Pawłowskiego w drugiej połowie, po którym piłka poleciała wysoko nad bramką. Wspomniany Pawłowski, Bartłomiej Babiarz, Tomasz Hołota, Piotr Polczak, Rafał Grzelak… Przy nich mieli się ogrywać Kacper Radkowski, Mateusz Szwed, Jakub Sinior. Pomysł z założenia dobry, niestety w tym przypadku sprawdza się powiedzenie, że nazwiska nie grają. Być może zachwiane zostały proporcje? Być może to zbyt duża liczba graczy rutynowanych ma wpływ na taki, a nie inny stan rzeczy?
Marek Koniarek i Marek Motyka komentują remis GKS-u Katowice z Widzewem Łódź.
Podobało się?
Marek KONIAREK: – Podobało. Dało się to oglądać. Jedni i drudzy włożyli w ten mecz sporo wysiłku.
Marek MOTYKA: – Fajne spotkanie, cios za cios. Początkowo jedni i drudzy próbowali zza podwójnej gardy, ale potem nie było kalkulacji. Szli ostro. GKS zagrał solidnie, ale nie ustrzegł się błędów. Czystych sytuacji Widzew miał więcej. Robak miał jedną na głowie, drugą sam na sam. W tej drugiej miał ciężko, bo uderzał lewą nogą, a od tej strony atakował go rywal, przeszkadzał i dlatego i nie mógł do końca podkręcić „wewnętrzniakiem”. W powietrzu jednak chyba nie ma w tej lidze drugiego tak grającego zawodnika… Byłem zaskoczony, że nie trafił po „widłach” albo w róg.
KONIAREK: – Remis jest sprawiedliwy. Siedziałem na trybunie z Frankiem Sputem i powiedział to samo. Bardziej może się cieszyć z niego Widzew, bo o tym świadczy tabela. Szanse GKS-u na bezpośredni awans znowu zmalały. Nic punktowo się nie zmieniło, a kolejka do rozegrania mniej… Ten remis sprawił, że po sobotniej porażce humory poprawiła sobie Łęczna, ale szkoda byłoby, gdyby GKS lub Widzew został na kolejny rok w II lidze. Zwłaszcza po tym, co w niedzielę pokazali. Gdyby tak grali z każdym rywalem!
Wskazówki Łukasza Piszczka przekazywane z ławki rezerwowych nie uchroniły LKS-u Goczałkowice od porażki z Wieczystą Kraków.
Jakiś czas temu Łukasz Piszczek sms-owo pogratulował Sławomirowi Peszce udanego wejścia do nowego klubu i zapytał o możliwość rozegrania meczu kontrolnego. Zaproszenie zostało przyjęte (który V-ligowiec odmówiłby „Piszczowi”?!). Peszko i spółka byli górą w starciu z ekipą dowodzoną na murawie przez Piotra Ćwielonga, a z ławki – przez Łukasza Piszczka. – Łukasz musi stawić się w Dortmundzie dopiero pod koniec lipca, więc praktycznie przez cały okres przygotowawczy będzie z nami, trenując i pomagając zespołowi tyle, ile tylko może. Cały czas dyskutujemy, bo chcemy iść do przodu. Po tym meczu też na pewno siądziemy do analizy i wyciągniemy wnioski, zamierzając rozwijać zespół i cały klub – przyznaje Damian Baron, grający trener drużyny z Goczałkowic.
To właśnie on zapewnił beniaminkowi III ligi prowadzenie, głową finalizując dośrodkowanie Łukasza Hanzla z wolnego. Potem do siatki trafiała już tylko Wieczysta, w tym dwukrotnie – Sławomir Peszko. – Grał jako napastnik w systemie 4-4-2. Wykorzystał dwie sytuacje. To chłop ściągnięty z ekstraklasy, dlatego coś musi wnosić. Nadal jest szybki, doświadczenie robi swoje, tego nikt mu nie odbierze – zaznacza szkoleniowiec LKS-u, ale po chwili dodaje z niesmakiem: – O naszej porażce zaważyły błędy indywidualne, niektóre naprawdę kuriozalne, jakie zdarzać się nie powinny. One się zemściły. Wieczysta niby gra w „okręgówce”, ale już teraz ma ekipę spokojnie na III ligę i powoli będzie w tym kierunku zmierzać. Dla nas był to bardzo dobry sparing. Szkoda, że pogoda nie dopisała, ostatnio mamy w tym zakresie trochę pecha. Może taki zimny prysznic w postaci wysokiej porażki się przyda, bo… dawno nie przegraliśmy, ostatnio pół roku temu – przypomina trener Baron.
SUPER EXPRESS
Tylko weekendowa młócka.
GAZETA WYBORCZA
Felieton Rafała Steca po mistrzostwie Legii.
(…) Legioniści próbowali przywrócić szarży godność i w sporej mierze im się powiodło. Zwłaszcza wspomnianą jesienią, ale także niekiedy wiosną, grali asertywnie, niezależnie od klasy i aktualnej formy przeciwnika bezkompromisowo pruli po pełną pulę, demonstrowali zuchwałość naturalną dla drużyny, którą turbodoładowuje gigantyczna przewaga finansowa – pozwalająca nie tyle rządzić na lokalnym rynku transferowym, ile wrogie szatnie plądrować. Wszędzie, na prawie każdej pozycji, wystawiali piłkarzy najwyższej jakości. Od Karbownika i Lewczuka, przez Antolicia i Gwilię, po Wszołka i Luquinhasa.
Liga odzyskała zatem prawdziwego mistrza, choć im dłużej trwały igrzyska, tym intensywniej mnożyły się zastrzeżenia, aż osiągnęliśmy etap, na którym subiektywne, wyselekcjonowane wrażenia zaczęły się kłócić z obiektywnymi danymi. W ostatnich tygodniach warszawianie znów się wlekli, w trzech meczach sezonu ze zdetronizowanym ostatecznie Piastem uciułali marny punkcik, z Lechem po pandemicznej przerwie raz przegrali i raz wygrali po kuriozalnie przypadkowym golu, w całym sezonie uzbierali aż dziewięć porażek i jeszcze zdrowo oberwali w Pucharze Polski, przyjmując od Cracovii aż trzy ciosy. Zbyt dużo tutaj kraks w szlagierowych meczach i zbyt dużo stłuczek w ogóle, suche fakty wyraźnie zachęcają, by westchnąć, że wyższość Legii z dzisiaj nad Legią z wczoraj to pozory, wszyscy ulegliśmy optycznemu złudzeniu.
Fot. FotoPyK