Sobotnia prasa to rozmowa z Mariuszem Rumakiem o Lechu Poznań i Jakubie Moderze, sylwetka nowego piłkarza Piasta Gliwice, pogawędka z Markiem Koniarkiem przed GKS Katowice – Widzew Łódź i kilka ciekawych tekstów z lig zagranicznych.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Pucharowa porażka z Cracovią odebrała Legii Warszawa spokój. Teraz gra idzie nie tylko o przypieczętowanie mistrzostwa.
Sobotnia konfrontacja tych zespołów w lidze da nam odpowiedź na pytanie o charakter stołecznej drużyny. Określenie „brutalnie” ma bowiem całkiem dosłowny wymiar. Krakowianie rozbili legionistów także pod względem fizycznym, grali na pograniczu przepisów, często świadomie je przekraczając. Symbolem tego meczu jest sytuacja, w której Cornel Rapa, tuż przed końcowym gwizdkiem, kiedy awans do finału był już niezagrożony, w jednym starciu trzykrotnie faulował Luquinhasa, ostatecznie kopniakiem powalając go na murawę. Wtedy nie chodziło już o wynik, to było preludium do sobotniej konfrontacji. Osłabiony kontuzjami zespół ze stolicy miał odczuć porażkę także cieleśnie, zostać zdominowany, wyjechać w poczuciu bezradności.
Dlatego teraz okaże się więc, z jakiej gliny ulepieni są legioniści. Jeśli wezmą w nich górę sportowa złość, żądza rewanżu, odpowiedzenia rywalowi grą równie twardą, pokazania swojej wyższości za wszelką cenę – będzie to reakcja oczekiwana przez kibiców i pozwalająca na umiarkowany optymizm w perspektywie bojów europejskich. Jeśli zwyciężą niemoc, strach przed urazami i kolejną porażką, okaże się, że zespół ma przetrącony kręgosłup i trzeba myśleć o jego przebudowie. Tak jak przed rokiem, gdy Vuković skreślił kilku piłkarzy (Carlitos, Michał Kucharczyk, Arkadiusz Malarz) obwinionych za niepowodzenie.
Mariusz Rumak komentuje sytuację w Lechu Poznań i ocenia jej piłkarzy.
(…) Przed tym spotkaniem Lech był w dobrej sytuacji, bo w perspektywie miał walkę o wicemistrzostwo i finał Pucharu Polski. Jedna porażka może zachwiać pewność siebie i przełożyć się na końcówkę w lidze? Co jest przyczyną braku zwycięstw w ważnych meczach?
Pierwsza myśl jest taka, że jest to brak doświadczenia. Mam na myśli brak doświadczenia całego zespołu, bo nawet młodzi zawodnicy mają już rozegrane po kilkadziesiąt spotkań w ekstraklasie. Drużyna musi okrzepnąć w trudnych momentach, coś razem wygrać i coś razem przegrać. W lidze również są mecze, gdy nie wszystko wychodzi, gra się nie klei, ale wtedy doświadczeni zawodnicy muszą wziąć ten ciężar na siebie. Tak potrafi grać właśnie Lechia. Można wygrać jedną bramką w bólach, ale patrzy się w przód, nie szuka przyczyn porażki tylko wyciąga wnioski by poprawić grę. Lechowi jako zespołowi brakuje doświadczenia, bo rzadko wygrywa ważne spotkania. W kluczowych meczach gra się trudniej i poza ostatnią wygraną z Legią nie przypominam sobie, aby lechici wychodzili z takich bojów zwycięsko. Czy to w rzutach karnych, czy w meczu, w którym przegrywa i wstaje z kolan. To wzmacnia zespół.
Szukając pozytywów po środowym spotkaniu, można powiedzieć, że Jakub Moder potrafi uderzyć z dystansu?
Tak, zdecydowanie. Zawsze powtarzałem i nadal powtarzam młodym zawodnikom, że muszą mieć coś, co ich wyróżni. Żeby wypracowali swój znak firmowy, który będzie się kojarzył właśnie z konkretnym zawodnikiem. Kuba Moder ma dar, jeśli chodzi o uderzenia z dystansu, które są technicznie dobrze wykonywane. Za chwilę ta umiejętność Kuby może być jeszcze większą bronią. Z taktycznego punktu widzenia jeśli ma się w zespole zawodnika z dobrym uderzeniem, to przeciwnik musi wyjść wyżej, żeby go zablokować. Wówczas pozostali zawodnicy mogą mieć więcej swobody i przestrzeni pod bramką rywala. Upatruję w tym duży handicap dla Lecha na przyszłość.
Powiedział pan, że ta umiejętność Modera to dar. To oznacza, że nie pracował nad tym dodatkowo?
Myślę, że jest to wypracowane i duża w tym zasługa każdego trenera, z którym Kuba pracował. Można mieć ku temu predyspozycje, ale ktoś musi jeszcze „ułożyć” tą nogę. Podczas naszej rocznej współpracy w Odrze Opole Kuba wielokrotnie zostawał po treningach. Miał indywidualny plan, który sumiennie rywalizował, bo jest to pracowity chłopak.
Latem 2019 roku Atletico, Barcelona i Real wydały ponad 350 mln euro na piłkarzy, którzy mieli stać się nowymi gwiazdami zespołów. Żaden nie spełnił oczekiwań, a hiszpańskie media zastanawiają się, kto zrobił najgorszy interes.
(…) Po transferze do Atletico na Feliksa spadły wielkie oczekiwania. Przejął numer 7 po Antoinie Griezmannie, który był liderem zespołu i który odchodził do Barcelony za podobne pieniądze. Metka drugiego najdroższego transferu w historii LaLiga wydaje się przytłaczać Portugalczyka, tak samo jak defensywny styl zespołu Simeone, na który za pośrednictwem hiszpańskich mediów narzekali ludzie z jego otoczenia.
Te kłopoty zaskakują, bo jeszcze na początku sezonu wydawało się, że związek Feliksa i Atletico „kliknie” od startu. Portugalczyk, który później przyznawał, że w Madrycie nie czuje się tak dobrze jak w ojczyźnie, rozbudził oczekiwania w meczach przedsezonowych. Błyszczał w starciach z Realem (7:3) czy Juventusem (2:1), ale następnie był jak kometa – pokazywał przebłyski geniuszu i znikał na długo. Najbardziej zapadający w pamięć moment w jego sezonie był w półfinale Superpucharu Hiszpanii (3:2 z Barceloną), gdy pokłócił się z Leo Messim. Simeone prosi, by napastnikowi dać czas i przypomina, że Griezmann też miał słaby pierwszy sezon, jednak te argumenty nie trafiają do fanów Los Colchoneros.
18-letni Eugenio Bracelli awansował do pierwszego zespołu Verony. Obrońca urodził się w Polsce i miał trzy lata, kiedy adoptowała go włoska rodzina.
Eugenio jest najmłodszy z szóstki rodzeństwa. Wszyscy żyją dziś we Włoszech, pozostała czwórka w dwóch innych rodzinach. – Jesteśmy w stałym kontakcie. Moja historia jest piękna – uważa. Nie ma w Polsce innych krewnych, ale ma polskich przyjaciół, których poznał we Włoszech, utrzymuje również kontakty z kilkoma kolegami z ośrodka, w którym spędził początkowe trzy lata życia. Stamtąd pochodzą jego pierwsze, mgliste wspomnienia. Dziesięć lat temu razem z rodzicami i Paolo przyleciał do Polski. Zwiedzili Warszawę, Poznań, zamek w Malborku, przyjechali także do placówki, w której się wychował. – Spotkałem tam osoby, które opiekowały się mną, kiedy byłem mały, oraz kilku kolegów, z którymi się bawiłem – wspomina Bracelli. – Ta podróż to było dla mnie odkrycie kraju, którego nie znałem inaczej niż tylko poprzez opowieści mojej rodziny – mówi. Czasami ogląda z bratem zdjęcia z Polski, słucha jego wspomnień. Paolo ogląda naszą telewizję, więc czasami w mediolańskim domu Bracellich rozbrzmiewa język polski, ale Eugenio go nie zna. Pamięta tylko, co jako mały Gienek mówił przybranym rodzicom, kiedy przed podróżą do Włoch przebywali w Warszawie. – „Nie buzi mama, tak buzi tata”. I rozpoznaję język polski, kiedy go słyszę – dodaje.
Licząc wszystkie rozgrywki, Manchester United ma skuteczniejszy tercet piłkarzy nawet od nowego mistrza – Liverpoolu. Cała Anglia zachwyca się Rashfordem, Martialem i Greenwoodem.
Dzisiaj 20-krotni mistrzowie Anglii, licząc wszystkie rozgrywki, mają skuteczniejszy tercet nawet od Liverpoolu. Oczywiście należy wziąć poprawkę na to, że część z tych goli – dziewięć – trójka graczy MU strzeliła w Lidze Europy, a więc w rozgrywkach niższej kategorii, ale 56 bramek wciąż musi robić wrażenie. W tym sezonie Rashford i Martial trafili po 20 razy. Ostatnio taki duet Manchester United miał w 2011 roku, kiedy tak regularnie bramki zdobywali Dymitar Berbatow (21) i Javier Hernandez (20).
To, co najbardziej może ekscytować kibiców z Old Trafford, to wiek tych trzech muszkieterów. Rashford ma dopiero 22 lata, Martial 24, a Greenwood zaledwie 18. Nic dziwnego, że najgłośniej jest o tym najmłodszym. – Mason przypomina mi Cristiano Ronaldo w jego wieku. W szczególności w pewności siebie, z jaką wchodzi w pojedynki z rywalami – analizuje Berbatow. O Greenwoodzie Solskjaer mówi, że ma najlepsze wykończenie akcji ze wszystkich napastników, jakich kiedykolwiek spotkał. Zawodnik strzelił co najmniej jednego gola w trzech ostatnich występach w Premier League i ma już 16 trafień we wszystkich rozgrywkach. Tylko George Best, Brian Kidd i Wayne Rooney jako nastolatkowie potrafili w jednym sezonie dobić do większej liczby trafień.
SPORT
Poważnie nim zainteresowani byli przedstawiciele młodzieżowej drużyny Manchesteru United i Legii Warszawa. W czwartek Javier Ajenjo Hyjek podpisał trzyletni kontrakt z Piastem Gliwice.
Młody piłkarz urodził się w Madrycie, jego ojciec jest Hiszpanem, a matka Polką z Mielca. Hyjkiem interesowało się kilka innych klubów z ekstraklasy, ale mistrz Polski był najszybszy i najkonkretniejszy. – Według mnie najważniejsza była rozmowa z mamą piłkarza. Ona dużo wiedziała o lidze, o Piaście. Opowiadałem o klubie, o drużynie, o szatni. Mówiłem o Hiszpanach, których było wielu, i o Gerardzie Badii czy Jorge Feliksie, którzy są teraz – wymienia dyrektor Wilk.
Hyjek jako „produkt” szkółki Atletico jest bardzo uniwersalnym graczem. – Widzieliśmy go w akcji najczęściej w środku pomocy, ale miał też mecze, gdzie zaczynał na prawej obronie, by potem zmienić pozycję.
Rozmowa z nowym trenerem GKS-u Jastrzębie, Pawłem Ścieburą.
Co zadecydowało, że przyjął pan propozycję pracy w Jastrzębiu?
– Przede wszystkim perspektywa rozwoju. Nie ukrywam, że pracując w Skrze Częstochowa wcześniej otrzymałem trzy propozycje pracy w wyższej lidze, lecz żadnej z nich nie przyjąłem, więc czwartej oferty nie mogłem już odrzucić. Poza tym Jastrzębie jest stosunkowo blisko od miejsca mojego zamieszkania. Na dojazd wystarcza mi godzina i 20 minut.
Ile meczów GKS-u 1962 Jastrzębie obejrzał pan na DVD, nim podjął rzuconą rękawicę?
– Oczywiście oglądałem mecze drużyny z Jastrzębia, ale nie robiłem ich analizy. Najpierw musimy skupić się na tym, czego oczekujemy od zawodników, uwypuklić pewne elementy. Musimy poukładać i uprościć naszą grę, a co za tym idzie – naprawić ją.
Dużo pan ryzykuje, podejmując się misji ratunkowej w Jastrzębiu?
– Zdecydowanie ryzykuję, ale to logiczne i naturalne. Jeżeli ktoś składa ci propozycję pracy, to nie w sytuacji, gdy zespół gra dobrze i nie ma żadnych problemów. GKS 1962 Jastrzębie jest w kryzysie, lecz jestem dobrej myśli, bo w kadrze są inteligentni piłkarze i skorzy do pracy. Teraz chodzi o to, żeby poszli za nurtem, który im narzucimy.
Marek Koniarek o meczu GKS Katowice – Widzew, który z oczywistych względów będzie dla niego wyjątkowy.
Z jakimi nadziejami przyjedzie pan na Bukową?
– Mecze GKS-u z Widzewem kojarzą mi się z tym, że zawsze padały bramki. Wyniki bywały wysokie. 3:1, 4:1, 4:3… Podejrzewam, że teraz też trochę goli zobaczymy, choć trudno o wskazanie faworyta. Żadna z drużyn nie prezentuje tego, co jesienią. Wykorzystała to Łęczna. Wydawało się nie do pomyślenia, że na 4 kolejki przed końcem sezonu znajdzie się na 1. miejscu i w dość komfortowym położeniu, ale złapała serię. GKS punktuje gorzej, a Widzew robi to, co… w poprzednim sezonie. Pamiętam, gdy przyjechaliśmy do Łodzi z Rozwojem Katowice. Choć był listopad, mogłem wtedy praktycznie gratulować awansu, a potem przyszło 10 remisów z rzędu i przegrana walka o I ligę. Wiem, że teraz sytuacja jest gorąca, wokół klubu było trochę zamieszania, mówiło się o zmianie trenera. To nie sprzyja dobrej atmosferze.
Kto na papierze jest silniejszy?
– Porównując te dwie drużyny, personalnie większe nazwiska ma Widzew, ale one wszystkiego nie załatwią, co zresztą kolejny raz się potwierdza. Ta drużyna umie zagrać dobry mecz – podobnie jak GKS. Może po zwycięstwie w Toruniu katowiczanie złapią jakiś oddech. Gdyby tam nie wygrali, byłoby już bardzo trudno myśleć o bezpośrednim awansie. Teraz? Jest wielka nadzieja. GKS gra u siebie, wygrywając wskakuje na 2. miejsce. Podejrzewam, że w pierwszej połowie nikt się nie odkryje. Widzew nie musi wygrać, choć gdyby tak się stało, to w kwestii bezpośredniego awansu byłoby już posprzątane. Łodzianie będą się starali trzymać ten punkt różnicy, remis ich urządza. Jeśli wynik będzie na styku, to im bliżej końca meczu, tym mocniej GieKSa będzie musiała się odkryć. Wiele będzie zależało od dyspozycji dnia i tego, kto będzie lepiej wyglądał fizycznie, mocniej jeździł na tyłku. Z tym różnie bywa.
SUPER EXPRESS
Tylko weekendowa młócka.
Fot. FotoPyK