Jeśli w sytuacji pandemii koronawirusa, która negatywnie wpłynęła w zasadzie na każdą gałąź życia, można mówić o jakichkolwiek wygranych, to w takim zestawieniu trzeba znaleźć miejsce dla Roberta Lewandowskiego. Gdy w Londynie, w meczu z Chelsea, doznał kontuzji kolana, zdawało się że może się pożegnać z nadziejami na pobicie rekordu Gerda Muellera. Futbol zatrzymał się jednak po drugim opuszczonym przez Polaka w lidze meczu, wrócił zaś gdy Lewy jest znów w pełni sił. I tak jak strzelał przed pandemią (dublet z Paderborn), tak i strzela w jej trakcie.
Dziś Lewandowski nie zagrał wybitnego spotkania. W zasadzie poza sytuacją, w której podszedł do jedenastki, nie miał żadnej innej szansy na pokonanie Rafała Gikiewicza. Raz jego główkę po miękkim zagraniu górą Muellera zablokował rywal i to by w zasadzie było na tyle. Widać było, że kapitan reprezentacji sam czuje jak mecz przelatuje mu trochę między palcami, stąd chyba też w końcówce więcej było Lewandowskiego w rozegraniu, poza polem karnym.
Bayern dziś pokonał Union nie bez problemów. Ale uczynił to, co może berlińczyków boleć szczególnie, ich własną bronią. Gospodarze są w ścisłej ligowej czołówce najczęściej trafiających po stałych fragmentach gry ekip, na 32 gole aż 14 to bramki po zagraniach ze stojącej piłki – wolnych, rożnych i karnych. W tym aspekcie byli dziś jednak bardziej bezzębni niż noworodek. Christopher Trimmel miał kilka okazji, by w swoim stylu posłać zabójcze dogranie, jednak niedzielnego popołudnia to Joshua Kimmich mógłby pełnić w tym duecie rolę profesora. Już w pierwszej połowie jego dogranie zamieniło się na gola, ale Thomas Mueller nie upilnował linii spalonego i kierował piłkę do pustej bramki w nielegalny sposób. A szkoda, bo gdybyśmy mieli wskazać najlepszego grajka na boisku, to wybieralibyśmy pomiędzy nim a Benjaminem Pavardem.
Francuz bowiem był dziś niezwykle aktywny, a notę podbił sobie jeszcze dodatkowo golem po kolejnym świetnym zagraniu Kimmicha. W pierwszej połowie atakował jeszcze zachowawczo, w drugiej już zdecydowanie śmielej. Jakby napędzony był niezłym uderzeniem z dystansu na finiszu pierwszej części meczu.
W pierwszej części spotkania można też zamknąć niemal cały okres, gdy Union stanowił dla Bayernu równorzędnego, groźnego przeciwnika. Bawarczycy nieco odpuścili pod koniec spotkania, z czego wynikły dwie szanse dla Unionu, ale wtedy mieli już wynik jako tako ustawiony. Co innego, kiedy jeszcze przy stanie 0:0 Anthony Ujah dostał piłkę za plecy Davida Alaby. Pierwszym kontaktem Nigeryjczyk mógł sobie zagwarantować pojedynek oko w oko z Manuelem Neuerem, ale spaprał je tak, że musiał ratować się sytuacyjnym uderzeniem. Siłę można komplementować, ale celność? To nie był Luke Skywalker wysadzający w „Nowej Nadziei” Gwiazdę Śmierci.
Gdyby jednak Sebastianowi Anderssonowi, który na rzecz Ujaha stracił miejsce w wyjściowej jedenastce, przyszło do głowy naigrywać się z kolegi z zespołu, mamy złą wiadomość. Sam zrobił dokładnie to samo we wspomnianej końcówce. Sytuacja niemal kropka w kropkę taka sama, przyjęcie – albo takie samo, albo wręcz gorsze.
Skoro już kilka słów o Unionie, to przy okazji wystawimy też cenzurkę Gikiewiczowi. Dobrą, bo nie zawalił ani przy pierwszym golu (karny, wiadomo), ani przy drugim (główka Pavarda bardzo precyzyjna). Uratował za to Union choćby w sytuacji, gdy Gnabry znalazł się z piłką tuż przed nim. No i w grze nogami, o co często czepiają się go Niemcy, nie było za co ganić.
Dobra gra Polaka, który miejsca w składzie nie mógł być pewny – szczególnie po ogłoszeniu, że nie przedłuży kontraktu z Unionem – to było jednak za mało. Bo znów w obronie Unionu mieliśmy, jak to Giki sam ujął najlepiej w jednym z wywiadów, przedszkole. Karny to błąd-ewident Suboticia, który źle przyjął piłkę i jak próbował wybijać, to kopnął Goretzkę zamiast futbolówki. Trafienie po rożnym to zaś fatalne krycie, bo przy Pavardzie był i Subotić, i kryjący go Huebner, a koniec końców – jak u Pudziana – to nic nie dało.
Union Berlin – FC Bayern 0:2
Lewandowski 40’ (k.), Pavard 80’
fot. FotoPyK