Legia już dziś wie, że nie zanotuje gorszego występu w Europie niż przed rokiem: wtedy po sześciu kolejkach fazy grupowej miała trzy punkty, i teraz – po pierwszej serii – również ma tyle. Skromna, może nawet nieco wymęczona wygrana z Lokeren pokazuje jednak, że w Lidze Europy wcale nie musi być aż tak łatwo, jak przesądziło wielu po samym losowaniu.
Czy było blisko jakiegoś zimnego prysznica? Czy były szanse na powtórkę z ubiegłorocznej inauguracji w grupie, czyli 0:1 z Apollonem? Nie, raczej nie, chociaż Kazimierz Węgrzyn pewnie dalej przekonywałby wszystkich, że Belgowie mieli więcej z gry i zaprezentowali wyższą kulturę. Prawda jest jednak taka, że Legia przez większość czasu miała kontrolę nad wydarzeniami na boisku i nie dopuszczała rywali pod własną bramkę. Jeśli czytaliśmy w ostatnich dniach o słabej formie Kuciaka, to nawet ciężko o jakąkolwiek weryfikację tej tezy. Goście mieli jedną dobrą okazją, ale wtedy Kuciak stanął na wysokości zadania.
Problem jednak w tym, że ta kontrola Legii objawiała się głównie poprzez mocne zabezpieczenie tytułów i dominację w środku pola: z solidnym Vrdoljakiem i niezłym Jodłowcem. Ale z przodu? No, tam już tak kolorowo nie było. Że wspomnimy choćby o trzech celnych strzałach…
Podopieczni Henninga Berga na dzień dobry pokazali, jak łatwo potrafią rozmontować obronę rywala. Rozegranie Dossy Juniora przed własnym polem karnym, przegranie piłki przez środek pola, no i otwierające zagranie Radovicia do Żyry, który – świetnie przepychając rywala – ma sytuację sam na sam. Trzy szybkie podania, kilka sekund i Legia spod swojej bramki znajduje się pod bramką Lokeren. Podobać mógł się też gol: długie precyzyjne podanie Jodłowca do Kucharczyka, który do samego końca utrzymuje wzrok wpatrzony w bramkarza, by sprytnie wystawić patelnię Radoviciowi. Nawet jeśli trochę zaspała obrona Belgów, to wyglądało to nieźle. Tylko, że takich akcji było mało, zdecydowanie za mało.
Trener Berg po raz pierwszy w tym sezonie wystawił ten sam skład, co kilka dni wcześniej. Czyli znów bez typowego napastnika – bez Orlando Sa, który po czterech golach w trzech meczach, znów grzeje ławę – tylko z Dudą i Radoviciem. Naczelny krytyk tej taktyki, czyli pan Węgrzyn wielokrotnie apelował o to na antenie również dziś, z czego raz akurat, gdy… Legia wyprowadzała akcję zakończoną golem. No, przynajmniej wyszło śmiesznie i prawdziwie.
Co się najmocniej rzuca w oczy, to jednak to, jak gra mistrzów Polski zależy od Radovicia. Nie, nie jest to żadne odkrycie – jedynie potwierdzenie. Kolejne. Żyro miał przed przerwą kilka przebłysków, ale już w drugiej połowie zniknął kompletnie. Duda zbyt rzadko brał na siebie ciężar gry, zbyt rzadko próbował coś zrobić. Dobrze wyglądał ten wspomniany środek pola, bardzo pozytywnie prezentował się Kucharczyk, który cały czas starał się być pod grą, podejmował odważne decyzje i to on był tym, który z Radoviciem nadawał na tych samych falach.
Trudno byłoby cokolwiek dziś zdziałać bez tego duetu.
Oprócz tej niemrawej ofensywy, martwić może też końcówka meczu. Krzysiek Marciniak używa stwierdzenia: wykopki. I mówi, że taki ostatni kwadrans mistrzom Polski po prostu nie przystoi. Aleksandar Vuković opowiada z kolei o detalach i odrobinie szczęścia. Wynik, który utrzymywała Legia, nie gwarantował spokoju, ani nie dawał pełnego komfortu. Trener Berg jakby w ogóle nie zwracał na to uwagi – pierwszej i jedynej zmiany dokonał dopiero w doliczonym czasie. A my się zastanawialiśmy, czy za moment nie będzie tego żałował, bo Lokeren coraz mocniej dochodziło do głosu. Dziś Legia łatwo na pewno nie miała. No i mieć już nie będzie.
Fot.FotoPyk