W teorii miał wszystko, by stać się ulubieńcem trybun oraz bohaterem kibicowskich przyśpiewek. Zamiast garnituru – koszulka klubowa i sportowe obuwie. Zamiast wygodnej loży – miejsce z kibicami na sektorze gości albo w jednym z okolicznych pubów. Zamiast wykwintnych drinków z palemką – kultowy dla angielskich kibiców napój w kolorze złota. Na wejściu zatrudnienie klubowej legendy, niezłe wyniki sportowe, szereg gestów, które miały pokazać, że Mike Ashley jest Geordie pełną gębą, człowiekiem, pod którego wodzą twierdza Newcastle znów stanie się siedzibą angielskich mistrzów, albo chociaż pucharowiczów.
Dziś, gdy Ashley ma oddać lejce szejkom, Henry Winter w The Times pisze o odrodzeniu duszy Newcastle.
Jak wiele błędów trzeba popełnić, by doszło do tak kuriozalnej sytuacji, że wejście szejków ma być symbolem odrodzenia duszy? Jak wiele wtop trzeba zaliczyć, by kibice chwytali się jak brzytwy każdej plotki o zainteresowaniu kupnem Newcastle? Wreszcie jak bardzo nieudolnym właścicielem trzeba być, by fani wprost stwierdzili: może teraz odzyskamy wreszcie radość z dopingowania ukochanego klubu?
Lista błędów, kuriozalnych decyzji, zachowań czy wypowiedzi w wykonaniu Ashleya jest długa, bardzo długa. “Geordie Abramowicz”, jak ochrzciły go poprzednie władze Newcastle, nawet nie próbował nawiązać walki z rosyjskim właścicielem Chelsea. To tutaj zresztą zarysowana jest oś całej debaty dotyczącej kondycji Newcastle. To tutaj właśnie ma nastąpić w pierwszej kolejności “odrodzenie duszy Newcastle”.
JAK NEWCASTLE TRACIŁO DUSZĘ?
Najkrócej rzecz ujmując – utratą duszy trzeba nazwać stopniowe przekształcanie klubu sportowego ze swoimi sportowymi marzeniami i ambicjami, w przedsiębiorstwo handlowo-usługowe, w dodatku dość kiepsko zarządzane. Zarzuty wobec Ashleya nie mają bowiem żadnego wielopoziomowego tła, nie ma tam żadnych kruczków, sztuczek i gwiazdek, chodzi o bardzo proste rzeczy: konstruowanie drużyn w oparciu o biznesplany, a nie potrzeby sportowe oraz próbę uczynienia z Newcastle montażowni dla bogatszych klubów.
Ashley mógłby się sprawdzić w miejscu, gdzie najwyższą ambicją jest utrzymanie w Premier League, czasem z roczna przerwą na banicję ligę niżej. Ale przecież Newcastle, klub, który w całej historii przed-Ashleyowej spadł z elity zaledwie cztery razy to zupełnie inny rozmiar garnituru.
Dekada od 1995 do 2005 roku to dwa wicemistrzostwa i jeden brąz, łącznie pięć sezonów w pierwszej piątce ligi, trzy razy faza grupowa Ligi Mistrzów, półfinał i ćwierćfinał Pucharu UEFA. Nie jest to może dorobek stawiający Newcastle w jednym rzędzie z Manchesterem United, Arsenalem i Liverpoolem, ale kurczę – nie jest to też potencjał łatwy do roztrwonienia. Zwłaszcza, że przecież Premier League właśnie przymierzała się do całej serii cywilizacyjnych skoków, którymi miały być rosnące w nieprawdopodobnym tempie kontrakty na sprzedaż praw telewizyjnych. Wystarczyło “jedynie” mądrze inwestować i spokojnie pomnażać majątek.
Ashley przespał jednak moment, gdy w Premier League zaczęły się liczyć wielomilionowe transfery. W naszym starym tekście punktowaliśmy: wniósł do Premier League przyzwyczajenia ze swojej handlowej działalności. Jego firma Sports Direct od zawsze stawiała na niskie marże, nie szła też na zwarcie z żadnym Burberry – wręcz przeciwnie, wykupywała marki w kryzysie, które następnie próbowała odrestaurować. Mądre i chwalebne w biznesie, mądre i chwalebne w pewnych futbolowych okolicznościach – na przykład wówczas, gdy w twojej nazwie znajduje się słowo “Ajax” albo “Benfica”. Ale Premier League to nie Eredivisie. Model biznesowy oparty na tanim kupnie i niewiele droższej sprzedaży nie sprawdza się w najbogatszych rozgrywkach świata, nie trzeba do tego żadnych szczegółowych wyliczeń.
Ujmijmy to tak: Newcastle Mike’a Ashleya dopiero 31 stycznia 2019 roku wydało powyżej 20 milionów euro na pojedynczego piłkarza – i był to ściągnięty za 24 miliony Miguel Almiron. To o tyle dziwne, że transfery tej klasy Sroki przeprowadzały już w XX wieku – gdy ściągnęły w podobnej wadze Alana Shearera, i na krótko przed Ashleyem, gdy prawie 50 baniek poszło na duet Owen-Luque. Tymczasem w epoce, gdy Carrolla sprzedano za 41 milionów, z praw telewizyjnych wyciągano rekordowe stawki, a sam właściciel bywał nazywany Abramowiczem – plaża. Jakieś frytkowe transfery na połatanie składu, ale na pewno nie na walkę o pierwszą piątkę, do której Newcastle aspirowało przez kilkanaście lat pomiędzy powrotem do Premier League a oddaniem klubu w ręce Ashleya.
Co gorsza – ta niemrawość przy budowaniu drużyny była nadrabiana aktywnością przy sprzedaży kolejnych piłkarzy. Najwięcej pretensji kibice Newcastle mieli oczywiście po opchnięciu Cabaye’a – to był moment, gdy zespół wreszcie zaczął się zazębiać, gdy na murawie wreszcie zaczęły się serie zwycięstw. Sprzedaż Francuza do PSG właściwie zakończyła ten etap w życiu Newcastle, a przecież cena nie była wcale wybitnie korzystna dla sprzedającego – 25 milionów euro od paryżan szastających gotówką to właściwie jak promocja.
Generalnie Ashley regularnie dorzucał do tego piecyka nowe drewno. A to WBA przelicytowało Newcastle przy transferze Sturridge’a. A to zabrakło czasu na transfery definitywne, więc w ostatnich godzinach okienka transferowego ludzie Ashleya dopinali wypożyczenia. To wszystko jednak zarzuty na poziomie, nazwijmy to, globalnym. Do nich dochodził bowiem cały szereg maluteńkich wtop, które budowały wizerunek właściciela-nieudacznika.
Kto w 2012 roku zaoferował Alanowi Pardew szalony 8-letni kontrakt z gigantyczną karą za jego wcześniejsze zerwanie? Mike Ashley. Kto dwukrotnie tak podzielił obowiązki między dyrektorem sportowym a trenerem, że obaj byli obrażeni? Mike Ashley. Kto doprowadził do odejścia z klubu ukochanego przez kibiców trenera, Kevina Keegana? Kto doprowadził do odejścia z klubu ukochanego przez kibiców trenera, Rafy Beniteza? Kto miał problem, by dopiąć tak prostą sprawę jak renowacja treningowych boisk?
Właściwie mamy problemy ze wskazaniem jakichś dobrych stron kadencji Ashleya. Kibice z małymi przerwami kłócą się z nim od ponad dekady. Już za kadencji Keegana potrafił na przykład wepchnąć mu do składu gościa wynalezionego na YouTube. Zacytujemy tu oświadczenie, które opublikował Guardian – stało się to po zakończeniu sporu sądowego między byłym menedżerem a klubem, wygranego oczywiście przez Keegana.
„Pan Wise zadzwonił do Pana Keegana i powiedział mu, że znalazł świetnego zawodnika dla klubu, Ignacio Gonzaleza, oraz że powinien go wyszukać. Pan Keegan próbował znaleźć go w Internecie, ale nie potrafił odnaleźć żadnych informacji. Pan Wise powiedział, że był na wypożyczeniu w Monaco, ale po sprawdzeniu detali, Pan Keegan nie był zawodnikiem zachwycony i powiedział Panu Wise’owi, że nie uważa, by zawodnik był dość dobry. Pan Wise powiedział mu później, że powinien zobaczyć go na YouTube, ale okazało się, że filmy były niskiej jakości i nie dawały powodów, by ściągnąć zawodnika do klubu Premier League. Ponadto nikt w klubie nie widział go w grze. Mimo że Pan Keegan jednoznacznie stwierdził w rozmowach nie tylko z Panem Wisem, ale i Panem Ashleyem i Panem Jimenezem, że ma obiekcje co do sprowadzenia Gonzaleza, klub zatrudnił zawodnika kolejnego dnia, 31 sierpnia 2008 roku”.
Nic dziwnego, że ten cyrk dwa razy spadał do Championship, wyrabiając w kilkanaście lat połowę wyniku z wcześniejszego stulecia. Szczytem szczytów było zachowanie wobec Jonasa Gutierreza. Piłkarz Newcastle spędził w klubie 7 lat, zapracował na miano legendy, a jego problemy zdrowotne tylko umocniły sympatię, jaką żywili wobec niego kibice w koszulkach w biało-czarne pasy. Po pokonaniu raka, Gutierrez na początku 2015 roku wyszedł na boisko jako kapitan rezerw. W marcu i kwietniu przebijał się do składu, w ostatnich pięciu kolejkach zagrał komplet 450 minut, wieńcząc ten wyjątkowy dla niego sezon golem i asystą w ostatniej kolejce z West Ham United. Co stało się później? Telefoniczna informacja: nie przedłużamy kontraktu. Potem komunikat na stronie, że dziękujemy za wspólne 7 lat, powodzenia na szlaku.
Gutierrez napisał wówczas na Twitterze: Dwie rzeczy, których nauczyłem się podczas choroby: jak wiele można wsparcia dać piłkarzowi (kibice Newcastle) i jak bardzo można piłkarza zostawić bez pomocy (właściciel Newcastle).
Rozgoryczenie odrzuconego piłkarza? Nie tylko. Gdy Gutierrez przechodził operację usunięcia jądra, klub w żaden sposób nie wspierał go finansowo, a w międzyczasie… wypożyczył do Norwich, mimo że doskonale znał jego sytuację zdrowotną. Mike Ashley, któremu angielskie tabloidy wypominają przy każdej okazji zwymiotowanie do kominka w jednym z pubów, zyskały materiały na kilkanaście czołówek. A kibice kolejny dowód na to, że tożsamość klubu znajduje się w opozycji do działań właściciela.
– Duch Newcastle nadal tu jest, jest w Strawberry Pub, jest w tweetach Alana Shearera, jest w fanach takich jak Bill Corcoran, obsadzający ban żywności przy Gallowgate, jest w trakcie przedmeczowych spotkań nad Guinnessem na piętrze Tyneside Irish Centre. Jest wszędzie – tłumaczy barwnie Henry Winter, który jednocześnie zauważa, że tego ducha totalnie nie ma w klubie, a sytuacje takie jak z Gutierrezem czy Keeganem zdają się to potwierdzać.
Dlatego gdy Winter twierdzi, że Newcastle straciło duszę, trzeba mu przyklasnąć. Sęk w tym, że nowy właściciel duszę niekoniecznie musi przywrócić.
DLACZEGO SZEJKOWIE TO NIE JEST ODZYSKANIE DUSZY?
Na początku przypomnijmy fragment tekstu Nicholasa McGeehana z Medium, który pisał tak…
Mam pomysł na otwierającą scenę filmu dokumentalnego o Manchesterze City w sezonie 2017/18. Rozpoczyna się od ponurego ostrzeżenia od reportera US TV z 2009 roku: „Przypominamy, że sceny, które za chwilę państwo zobaczą są wyjątkowo brutalne i krwawe”. Potem pojawia się złowieszcza pauza, po której następuje pełna grozy muzyka towarzysząca scenie, w której Szejk Issa bin Zayed Al Nahyan używa poganiacza do bydła na swoim byłym partnerze biznesowym, sprzedawcy zboża, który jest przytrzymywany przez oficera policji gdzieś na pustyni niedaleko Abu Dhabi. Groźna muzyka ustępuje dźwiękowi z trybun Manchesteru City, gdzie kibice pozdrawiają właściciela klubu, Szejka Mansoura bin Zayeda Al Nahyana – brata szejka Issy – do melodii kumbaya. „Sheikh Mansour m’lord, Sheikh Mansour” – wrzeszczy tłum, a my obserwujemy jak Issa bije człowieka deską z gwoździem, posypuje jego rany solą, razi go prądem i podpala. Na tym etapie producenci muszą oprzeć się pokusie pokazania jakiejś eleganckiej akcji napędzanej przed Kevina de Bruyne i Davida Silvę. Zamiast tego kamera podąża za szejkiem Issą, który przejeżdża kilkakrotnie po swojej ofierze we własnym Mercedesie SUV, podczas gdy kibice City nadal wychwalają królewską rodzinę Abu Zabi, której pieniądze przyczyniły się do ich sukcesów i miejsca wśród drużyn ze szczytu europejskiego futbolu.
Dla weteranów walki z bliskowschodnimi fortunami w europejskim futbolu ten upiorny film to niemal kultowy punkt odniesienia w dyskusji: czy na pewno powinienem się cieszyć z tego, że moim klubem rządzą szejkowie. Oczywiście, szejk szejkowi nierówny, to nawet nie jest to samo państwo, jednak już dziś jest jasne, że nowi właściciele Newcastle United to raczej nie będzie kółko różańcowe – i to nie tylko dlatego, że akurat w ich wierze nie ma instytucji modlitwy różańcowej.
– Dusza klubu przywrócona? Poprzez wykupienie przez fundusz człowieka z krwią na rękach? – dopytuje Wintera inny ceniony angielski autor, James Montague. I ciągnie na Twitterze. – Przez ostatnią dekadę zajmowałem się naruszeniami praw człowieka w Zjednoczonych Emiratach Arabskich a także związkami tych ludzi z Manchesterem City. To jest małe piwo w porównaniu z moralnymi wątpliwościami wokół potencjalnych nabywców Newcastle.
O co chodzi? Generalnie Arabia Saudyjska nie ma najlepszej prasy w Europie, więc listę grzechów całego państwa moglibyśmy wymieniać dość długo. Skupmy się jednak na samych inwestorach, bo dość obszernie napisał o nich między innymi Financial Times. Za kupnem ma stać Publiczny Fundusz Inwestycyjny Arabii Saudyjskiej, sterowany osobiście przez księcia koronnego Muhammada ibn Salmana, byłego ministra obrony, obecnie faktycznie osoby numer jeden w państwie. O tym jaka jest jego rzeczywista rola w państwie, niech świadczą gratulacje od Donalda Trumpa w dniu jego “awansu” na pierwszego wicepremiera i następcę tronu. Fundusz ma zapewnić 80% środków w transakcji wartej około 300 milionów funtów – resztę ma dopłacić grupa osób, na czele której stoi Amanda Staveley – która kupno Newcastle negocjowała z Ashleyem już dwa lata temu. Wówczas sam Ashley określił spotkania jako “stratę czasu”, ale teraz trzeba przyznać – pani Staveley wraca dużo silniejsza.
Według Financial Times nowym prezesem miałby zostać Yasir Al-Rumayyan, zarządca Funduszu, bliski współpracownik ibn Salmana oraz – ciekawostka – członek rady dyrektorów i dyrektor zarządzający w dość popularnej firmie Uber.
Na ten moment wszystko brzmi dość niewinnie, gorzej gdy zaczynamy się zagłębiać w kwestię postrzegania praw człowieka i przestrzegania zasad, które w naszej części świata wydają się oczywiste. Po pierwsze – zabójstwo Dżamala Chaszukdżiego. Jak zwykle bywa w tego typu sprawach – w pełni niewyjaśnione aż do dzisiaj, więc polegać możemy co najwyżej na ustaleniach dziennikarzy czy wzajemnych oskarżeniach skłóconych ze sobą państw. Z całej palety źródeł w tej sprawie, najbardziej wiarygodne wydają się Washington Post oraz agencja Reutera, zwłaszcza, że ich ustalenia się pokrywają. Według amerykańskich dziennikarzy, CIA przeprowadziła własne śledztwo w tej sprawie i uznała, że dziennikarz Dżamal Chaszukdżi nie tylko został zamordowany przez saudyjskie służby, ale że stało się to za sprawą osobistego polecenia ibn Salmana.
Według Washington Post brat ibn Salmana miał zwabić dziennikarza do ambasady w Stambule, w której Chaszukdżi został uduszony. Jako pierwszy winą “najwyższe szczeble władzy w Arabii Saudyjskiej” obarczał inny znany przyjemniaczek, Recep Erdogan, który mocno zaangażował się w wyjaśnianie sprawy jako “gospodarz”, na którego terenie dokonano zbrodni. Wątpliwości potęgowało zachowanie Arabii Saudyjskiej, która najpierw zaprzeczała, że Chaszukdżi mógł być w ambasadzie, a co dopiero zostać w niej zamordowany. Dopiero później Rijad najpierw przyznał, że doszło do zabójstwa, a potem wytropił 5 winowajców, dla których saudyjska prokuratura zażądała kary śmierci – wyrok w sprawie tej piątki zapadł w grudniu ubiegłego roku, oczywiście sąd przychylił się do wniosku prokuratury.
Sam Muhammad ibn Salman wziął odpowiedzialność za morderstwo, ale nie w sposób, którego życzyliby sobie ludzie oskarżający go o zlecenie zabójstwa. – Biorę odpowiedzialność za to, co się stało, bo stało się to podczas moich rządów. Ale nie wiedziałem o tej operacji. Mamy 20 milionów ludzi, 3 miliony urzędników – tłumaczył dziennikarzom programu “Frontline”.
To nie pierwszy raz, gdy musiał się tłumaczyć. Inną bulwersującą sprawą z władzami Arabii Saudyjskiej w roli głównej były bowiem ustalenia Amnesty International w kwestii torturowanych aktywistek społecznych. Już sam powód ich zatrzymania budzi grozę – śmiały manifestować swój sprzeciw wobec zakazowi prowadzenia pojazdów przez kobiety. Ale to, co działo się z nimi później, to już zwyczajne zbrodnie – w więzieniu miały być podtapiane, rażone prądem czy karane chłostą. Zarzuty wobec Saudyjczyków były o tyle wiarygodne, że za AI poszły również protesty polityków, często ponad podziałami. Najdobitniejszy przykład to troje brytyjskich parlamentarzystów z Partii Konserwatywnej, Partii Pracy oraz Liberalnych Demokratów, którzy oficjalnie uznali za wiarygodne raporty o torturach w Arabii Saudyjskiej i obciążyli winą za te haniebne praktyki władze Rijadu.
Najgłośniejszy przypadek to zresztą Ludżajn al-Hazlul, która kilkukrotnie lądowała w areszcie – raz, gdy przejechała samochodem przez granicę, raz pod zarzutem szpiegostwa. Do dziś nie wiadomo, jaki jest właściwie jest status – od ostatniego porwania i osadzenia w więzieniu jedyne wiadomości w jej temacie to przekładane rozprawy oraz dopływające do Europy doniesienia o torturach.
Co ciekawe – Muhammad ibn Salman i tak uchodzi za człowieka wprowadzającego Arabię Saudyjską w nowy, zdecydowanie bardziej otwarty świat. Choć aktywistki były torturowane w więzieniach – zakaz prowadzenia samochodów przez kobiety ostatecznie zdjęto. Choć Izrael nadal nie został formalnie uznany, ibn Salman jako pierwszy saudyjski polityk tego szczebla uznał, że Żydzi powinni mieć własne państwo. Skonstruował plan “Wizja 2030”, według którego Arabia Saudyjska miała odchodzić od modelu państwa opartego wyłącznie na handlu ropą. Z dzisiejszej perspektywy trudno oceniać, którego jego ruchy były faktycznymi próbami zbliżenia się Rijadu do standardów zachodniego świata, a które tylko pozą na potrzeby propagandy.
Światły polityk, który pcha Arabię Saudyjską w objęcia USA czy Wielkiej Brytanii, a nadgorliwi podopieczni psują mu wizerunek zagrywkami, którymi on sam się brzydzi? A może bezlitosny złoczyńca, który jest w stanie mordować dziennikarzy oraz torturować aktywistów, mimo pompowania setek tysięcy dolarów w swój ugrzeczniony wizerunek budowany w państwach sojuszniczych? Na to pytanie nie jest w stanie odpowiedzieć nikt, ani w USA, ani w Wielkiej Brytanii, a nie bylibyśmy szczególnie zdziwieni, gdyby jedyną osobą na świecie zdolną do udzielenia prawdziwej odpowiedzi był sam Muhammad ibn Salman.
Tym gorzej jednak dla Premier League. Tak się bowiem składa, że ibn Salman będzie musiał przejść przez weryfikację dla właścicieli, która od pewnego czasu stała się wymogiem przy kupnie klubu w tej klasie. – Liga stała się bardzo wrażliwa na tym punkcie – mówi w Financial Times Kieran Maguire z Uniwersytetu w Liverpoolu. – Ale pamiętajmy, że Arabia Saudyjska to duży rynek eksportowy dla Wielkiej Brytanii, a i historycznie oba państwa łączą wieloletnie dobre relacje trwające do dziś.
Kto wie, czy zakup Newcastle nie ma na celu podreperowania opinii, która w końcówce 2019 roku, w okresie zapadania wyroków w sprawie zamordowania Chaszukdżiego, została mocno nadszarpnięta. O tym jak cudownie można się wygrzać w blasku piłkarskich sław doskonale wiedzą sąsiedzi z Emiratów. Zawsze czujny Montague dopytuje jednak: czy teraz damy zielone światło zakupowi West Hamu przez Kim Dzong Una? Albo pozwolimy Los Zetas złożyć ofertę zakupu Norwich? Dlaczego właściwie wskrzeszenia Bury nie może się podjąć Chamenei?
Jedno jest pewne – nawet jeśli transakcja dojdzie do skutku, trudno będzie ją nazwać odzyskaniem duszy przez Newcastle.
Z drugiej strony – na brak inwestycji na rynku transferowym, na skąpstwo w stylu Ashleya, kibice Srok już narzekać nie będą mogli. Gorzej, jeśli w ogóle nie będą już mogli na nic nigdy narzekać…
Fot.Newspix