Trzeba się uderzyć w pierś – czasem nadużywamy pewnych pojęć, które powinny być zarezerwowane na sytuacje bardzo wyjątkowe. W piłce wielokrotnie opisujemy bajkowy sezon, wymarzone wyniki, idealny okres, bezbłędne drużyny, choć przecież nawet bijący kolejne rekordy w Lidze Mistrzów Real miewał swoje problemy – choćby w lidze, gdzie Zidane ma na razie tylko jeden trenerski tytuł mistrzowski. A potem przychodzi sezon taki jak Liverpoolu – bajkowy, wymarzony, idealny, grany przez właściwie bezbłędną drużynę, bo trudno doszukać się wielu błędów, jeśli bilans ligowy to 26 zwycięstw i 1 remis.
Liverpool naprawdę żył jak w baśni, baśni unikalnej, bo chyba nikt nie spodziewał się, że tego typu sezon może się przydarzyć w niesłychanie wyrównanej Premier League, w dodatku w czasach irracjonalnego wyścigu zbrojeń, gdy prawie połowa Anglii wydaje na transfery sumy nieosiągalne nawet dla najmocniejszych klubów innych europejskich lig.
Momentami brakowało określeń na to, co udało się zmontować po czerwonej stronie Liverpoolu. Radość z triumfu w Lidze Mistrzów z ubiegłego sezonu trochę mąciła porażka w ligowym wyścigu, porażka tym bardziej bolesna, że przecież w “normalnych” okolicznościach dorobek punktowy The Reds powinien wystarczyć do mistrzostwa z potężną przewagą nad wiceliderem. Pech chciał, że podopieczni Jurgena Kloppa oklepywali ligowych rywali ramię w ramię z innym wielkim projektem – Manchesterem City Pepa Guardioli. Dziś są już jednak na szczycie samotni, przeraźliwie samotni, z 25 punktami przewagi nad Citizens. By uzmysłowić sobie skalę przepaści – City w tabeli znajduje się bliżej czternastego Southamptonu (23 punkty przewagi) niż lidera.
AWANS LIVERPOOLU DO KOLEJNEJ FAZY LIGI MISTRZÓW? KURS 1,98 W TOTOLOTKU!
Tak, to był sezon-marzenie. Sezon, którego nie dało się właściwie zaplanować, bo jak zaplanować 26 zwycięstw w 27 meczach, co więcej – w roli triumfatora Ligi Mistrzów. Gdy inne drużyny, które dotarły do końcowych faz ubiegłej edycji Champions League łapały mniej lub bardziej doskwierającą zadyszkę – tak, Tottenhamie, Ajaksie, to o was – Liverpool rósł z każdym meczem.
Klopp w jakiś cudowny sposób utrzymał zespół głodny sukcesu, głodny kolejnych zwycięstw, maksymalnie skupiony nawet w ten słynny zimny deszczowy wieczór. Jak więc mogło dojść do tego, że według bukmacherów faworytem do awansu do ćwierćfinału Ligi Mistrzów pozostaje Atletico? Jak mogło dojść do tego, że Liverpool zaczyna odczuwać coraz większy niepokój? Cóż, jak zwykle okazało się, że życie nie jest bajką. Może nią bywać przez 27 kolejek, ale nigdy nie trwa wiecznie.
CO SIĘ DZIEJE Z BRAMKARZAMI?
Jednym z kluczowych elementów, który zamienił solidną drużynę Jurgena Kloppa w 11-osobową brygadę do masakrowania kolejnych rywali był transfer Alissona Beckera. Między słupkami w bramce Liverpoolu nastąpiła jakościowa zmiana, która uderzała po oczach z dwóch powodów. Po pierwsze – dotychczasowy numer jeden w bramce, Loris Karius, sumiennie pracował na miano internetowego mema. Jego błędy obiegały świat, zresztą robią to do teraz, gdy Karius jest już w Besiktasie Stambuł. Trochę pecha, trochę braku koncentracji, trochę zwykłej pierdołowatości – niezależnie od tego, gdzie upatrywać przyczyn błędów poprzedniego bramkarza Liverpoolu, gość często robił za dwunastego piłkarza rywala. Co gorsza – zaćmienia zdarzały mu się w najważniejszych momentach, z finałem Ligi Mistrzów włącznie. Drugi powód? Cóż, Alisson to kawał bramkarza. Jego fantastyczne interwencje przydawały się zwłaszcza na europejskim podwórku, gdzie przecież Liverpool wcale nie dominował w stylu znanym z Premier League.
PORADY BUKMACHERSKIE PRZED LIGĄ MISTRZÓW? SPRAWDŹCIE NASZE AUTORSKIE TEKSTY W DZIALE “BUKMACHERKA”!
My, Polacy, może i wolelibyśmy o tym zapomnieć, ale przecież to właśnie udo brazylijskiego golkipera uratowało Liverpool przed wylotem z Ligi Mistrzów już w fazie grupowej. Kapitalna interwencja po strzale Milika utrzymała The Reds w grze. Jak się okazało – w grze, która zakończyła się wzniesieniem uszatego pucharu.
Dziś Liverpool w bramce wraca może nie do czasów Kariusa, ale przynajmniej o kilkanaście kroków wstecz. Sam Alisson zaczął miewać babole – lepiej mógł się zachować w meczu z West Hamem United, również z Watford bronił poniżej swojego normalnego, wysokiego poziomu. Co gorsza – z uwagi na uraz zastąpił go Adrian. Wskoczył na mecz z Chelsea w FA Cup i po trzynastu minutach uderzenie Williana prosto w jego klatkę piersiową przekierował do własnej siatki.
W ostatnich tygodniach w Liverpoolu zapachniało późnym Kariusem.
SZEROKA ŁAWKA JEDNAK NIE AŻ TAK SZEROKA
Wydawało się, że są rezerwy. Że w razie czego do składu wskakuje Naby Keita, że są Minamino czy Lallana, że nawet w tej dość żelaznej czternastce są pewne pola do rotacji – bo przecież Fabinho, Henderson, Wijnaldum, Oxlade-Chamberlain i Milner nie mogą grać jednocześnie. Ale potem przychodzą takie mecze jak ten z Watford, gdy dochodzi tak naprawdę do jednej zmiany – Gomeza zastępuje Dejan Lovren. Być może, gdyby przed stoperami operował Henderson, być może gdyby Lovren nie był aż tak pechowy. Ale niestety, obronne zasieki w ustawieniu Alisson (już nieco pod formą) – Alexander-Arnold, Lovren, van Dijk, Robertson i Fabinho przed nimi zupełnie się nie sprawdziły. Niepokojące było zwłaszcza prowokowanie zagrożenia pod własną bramkę przez zwykłą niefrasobliwość. Kiepsko wyrzucony aut. Fatalna próba rozegrania przez stoperów. Brak dokładności przy najprostszych zagraniach.
ATLETICO BEZ GOLA NA ANFIELD? KURS 2,02 W ZAKŁADACH BUKMACHERSKICH TOTOLOTEK!
Trudno to wszystko zgonić na biednego Chorwata – błędy w meczu z Watford popełniali przecież nawet bodaj najlepsi na swoich pozycjach w całej lidze, bo tak trzeba postrzegać bocznych obrońców i van Dijka. Brak koncentracji? Zmęczenie? Teorię o tym, że to nie tylko Lovren jest problemem potwierdził przecież mecz z Chelsea. Ile miejsca przed strzałem zagarnął dla siebie Barkley? Dlaczego nikt nie raczył do niego doskoczyć, dlaczego nikt nie uznał za właściwe podjęcia próby jakiegokolwiek przeszkodzenia mu w zdobyciu bramki? A środek tworzył przecież już wyjściowy duet Gomez-van Dijk. Litanię błędów kończy ten najświeższy mecz z Bournemouth – o ile trzeba przyznać, że Gomez był faulowany przez Wilsona, o tyle dalszy ciąg tej akcji to tradycyjna “karuzela”. Do tej pory na karuzelę zabierali rywali Salah z Mane i Firmino, tym razem sytuacja się odwróciła, a w roli obrońców bezradnie kręcących głowami w poszukiwaniu krążącej między przeciwnikami piłki wystąpili The Reds. 9 straconych goli w 5 ostatnich meczach. Cholernie dużo.
PROSZĘ ODDAĆ TEGO HENDERSONA
Kto by pomyślał, że ten uraz będzie miał aż taki wpływ na grę Liverpoolu? Przecież to zawodnik raczej niespecjalnie ekscytujący, koło jego nazwiska częściej niż “fenomenalny” albo “fantastyczny” można przeczytać: “solidny”. I właśnie tej solidności The Reds brakowało w meczach bez Jordana Hendersona. Niezbędny balans między defensywą i ofensywą, mnóstwo jakości przy dostarczaniu piłki od linii obrony do tercetu ofensywnego, bezustanna praca – jeśli nie rzetelne tyranie w defensywie, to choćby wyciąganie pomocników rywala, by zrobić więcej miejsca w środku pola. Fabinho, zresztą też wracający po urazie, na razie nie gra na poziomie sprzed kontuzji. Jakość gry w meczach bez Hendersona – przeciw West Hamowi, Watfordowi, Bournemouth i Chelsea – nie pozostawia wątpliwości.
Każdy dzień absencji tego gościa, to duży powód do niepokoju dla całego Liverpoolu.
SKUTECZNOŚĆ
Wśród narzekań nie można też pominąć linii ofensywnej, ze szczególnym uwzględnieniem Roberta Firmino. Ale problem jest głębszy, co pokazują nawet gole strzelone Bournemouth. Przecież trafienie Salaha to wyłącznie błysk jego geniuszu po tym, jak Sadio Mane fatalnie wygonił go niedokładnym podaniem. Mane już w poprzednich meczach bywał niedokładny czy spóźniony – zwłaszcza w meczu przeciw Chelsea byliśmy zdziwieni, gdy po końcowym gwizdku pozostawał bez asysty czy gola. Wydawało się, że przynajmniej senegalsko-egipski duet jest już na tym poziomie wzajemnego zrozumienia, że piłka już zawsze będzie wpadać do siatki po kilka razy na mecz.
BRAMKA SALAHA DZIŚ WIECZOREM? KURS 2,00 W TOTOLOTKU!
Tymczasem biorąc pod uwagę ostatnie kilka spotkań – z Chelsea zero z przodu, mimo 14 strzałów na bramkę. Z Watfordem zero z przodu, 7 uderzeń (tylko 1 celne!). Z West Hamem aż 25 strzałów, ale żeby pokonać Młoty musiał się pomylić Fabiański. Liverpool z Atletico dostanie zapewne o wiele mniej okazji do uderzeń z czystych pozycji strzeleckich. Jeśli chce awansować dalej – musi je wykorzystywać z o wiele mniejszymi pokładami litości, niż w meczach z dołem Premier League w ostatnich tygodniach.
EPIDEMIA
Jurgen Klopp na konferencji po mistrzowsku zgasił dziennikarza, który próbował dopytać go o jego refleksje związane z panującą epidemią. Ale niestety, w głowach kibiców Liverpoolu czekających 30 lat na upragniony tytuł już wizualizuje się ten najczarniejszy scenariusz. Przerwanie ligi, odwołanie sezonu, właśnie w momencie, gdy ich klub ma 25 punktów przewagi nad wiceliderem i tylko kataklizm byłby w stanie odebrać mu tytuł.
Tylko kataklizm byłby w stanie odebrać mu tytuł.
Najmniej związany z boiskiem powód do niepokoju. A jednocześnie chyba ten najpoważniejszy, najtrudniejszy do zlekceważenia. Oby nigdy nie musiał być brany pod uwagę.
Fot. Newspix