Czasem tak po prostu się układa, że pewne daty ewidentnie nam nie leżą. A to skręcisz kostkę równo dwa lata po tym, jak cię wylali z roboty, a to zgubisz portfel w dniu urodzin teściowej, o których 12 miesięcy temu nieopatrznie zapomniałeś, i tak dalej. W sporcie jest podobnie, tym bardziej, że daty danych imprez często powtarzają się właśnie co roku. Coś o tym może powiedzieć także Robert Kubica. Kiedyś rok po fatalnym wypadku w Kanadzie, na tym samym torze odniósł największy sukces w karierze. A dziś? Szkoda gadać…
6 lutego. Data, która w sportach wyścigowych z niczym szczególnym nigdy się nie kojarzyła. O starym sezonie Formuły 1 już wszyscy zapomnieli, o nowym jeszcze nikt nie myśli. Do prezentacji zespołów jeszcze chwila, póki co trwa jedynie nerwowa praca w fabrykach zespołów, setki pracowników walczą z czasem, żeby na wspomniane testy się nie spóźnić (* nie dotyczy zespołu Williams). Tymczasem dla Roberta Kubicy i polskich kibiców sportów motorowych to data szczególna. Szczególnie paskudna. Właśnie 6 lutego 2011 roku, na trasie małego, nieistotnego rajdu Ronde di Andora, doszło do zdarzenia, które raz na zawsze wszystko zmieniło.
Robert Kubica miał już wstępnie podpisany kontrakt z Ferrari na 2012, a w lutym 2011 roku szykował się do drugiego sezonu w barwach Renault. W międzyczasie, w ramach przygotowań, jeździł w rajdach.
– Szukałem czegoś poza F1, co sprawi, że będę lepszym kierowcą, czego nie robią inni kierowcy. Nadal uważam, że w 2010 roku zdobywałem więcej punktów w określonych sytuacjach niż zdobywałbym bez rajdów. Na przykład dłużej zostawałem na slickach i zyskiwałem mnóstwo miejsc. Tych rzeczy się jednak nie widzi, to można ocenić tylko samemu – opowiadał po latach w podcaście Beyond The Grid. – Podczas testów w Walencji, we wtorek gdy się obudziłem, pomyślałem, że nie chcę jechać w tym rajdzie. Zadzwoniłem do gościa by mu to powiedzieć, ale on był tak podekscytowany, że wszystko już zorganizował, że nie chciałem mu odmawiać…
I nie odmówił. 6 lutego wsiadł za kierownicę swojej skody i ustawił się na starcie rajdu Ronde di Andora. Kilkadziesiąt minut później popełnił drobny błąd na jednym z zakrętów, po którym jego auto wpadło na barierkę. W 999 przypadkach na 1000 skończyłoby się na uszkodzeniach samochodu i stracie kilku miejsc w klasyfikacji generalnej rajdu. W tym konkretnym okazało się, że barierka była źle zamontowana i zamiast odbić samochód z powrotem na drogę, wbiła się do jego wnętrza. Co gorsza, przy okazji pogruchotała polskiego kierowcę tak poważnie, że rozpoczęła się dramatyczna walka o jego życie. Jak sam później przyznał, przeszedł więcej operacji niż jest wyścigów w kalendarzu Formuły 1 (ponad 20)…
Minęło 9 lat. Kubica zdążył wrócić najpierw do rajdów, a po ośmiu latach także do Formuły 1, choć akurat ta przygoda potrwała tylko jeden sezon. Polak nie zdecydował się przedłużyć umowy z Williamsem, a następnie związał się z ekipą Alfy Romeo. W międzyczasie wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że posadę kierowcy testowego i rezerwowego będzie łączył że ściganiem się w serii DTM. Polski kierowca był łączony z zespołem BMW, w którego barwach przejechał serię testów. Niemiecka stajnia już dawno ogłosiła pięciu z sześciu kierowców na nowy sezon. Szóste miejsce, zdaniem wielu ekspertów, miało czekać na Kubicę.
Aż tu znowu przyszedł szósty dzień lutego. I BMW ogłosiło, że ostatnie wolne miejsce w ekipie fabrycznej na sezon 2020 w serii DTM zajmie Jonathan Aberdein, 21-latek z RPA.
To jednak nie musi oznaczać końca marzeń Kubicy o startach w DTM. Jak pisze niemiecki magazyn „Auto Motor und Sport”, mówi się o tym, że ciągle trwają negocjacje pomiędzy koncernem z Monachium, a Polskim Koncernem Naftowym Orlen w sprawie udostępnienia Polakowi „mniej lub bardziej prywatnie zarządzanego” samochodu, którym miałby jeździć w Deutsche Tourenwagen Masters.
Foto: newspix.pl