Są takie mecze w piłce, które stanowią najlepszą definicję tego sportu. Niczego nie brakuje. Piękne akcje, gole, asysty, sztuczki techniczne, schematy, nieszablonowości, a przy tym kontrowersje, niefrasobliwości i zwyczajne ludzkie błędy. Pełna gama futbolowych oblicz. Tak było w meczu Liverpoolu z Manchesterem City. Estetyczna gratka i wielka pochwała wyspiarskiej piłki. Bitwa o Anglię nie zawiodła.
Miniony sezon określił Premier League. Dwa wielkie zespoły z północy kraju i długo, długo, długo nic. Szli łeb w łeb, rywalizowali, gryźli się, gonili się w szalonej drodze do perfekcji. Kto zaatakuje z większym rozmachem, kto się lepiej zorganizuje, kto sprawniej ustawi defensywę, ten wygra na koniec sezonu. W tej kampanii tylko Liverpool wystartował w identyczny sposób. Manchesterowi City zdarzyły się bowiem pojedyncze potknięcia, a w takim układzie nie ma na nie miejsca. Trzeba wygrywać wszystko, bo losy mistrzostwa przesądzać będą prawdopodobnie bezpośrednie spotkania między tymi dwoma gigantami.
Przed meczem ekipy Pepa Guardioli i Jurgena Kloppa dzieliło aż sześć punktów. Podopieczni Hiszpana musieli wygrać.
Nie wygrali. Liverpool rozegrał fenomenalne zawody. Defensywa włożyła kij w szprychy pomocy City. Między czwórką Bernardo Silva-De Bruyne-Sterling-Aguero nie funkcjonowało naturalne połączenie. Każdy grał na własny rachunek. I choć są to wybitni piłkarze, więc swoje okazje stworzyli, to na dłuższą metę brakowało w tym wszystkim kolektywności, która przynosi efekty. Największe zagrożenia z ich strony pochodziło z perfekcyjnie wykonywanych rzutów wolnych i dośrodkowań Belga, który raz za razem centrował w taki sposób, że brakowało dosłownie centymetrów, aby któryś z zawodników w niebieskim trykocie trafił do bramki Allisona.
W takich starciach nie ma usprawiedliwień. Nie ma, że brakowało tylko trochę, bo zanim się człowiek wytłumaczy, już traci bramkę. Kiedy przyjezdni przeżywali jeszcze nieodgwizdaną rękę Trenta Alexandra-Arnolda w polu karnym (ewidentna, ale chwilę wcześniej ręką zagrał Bernardo Silva), Liverpool przeprowadzał zabójczą kontrę zakończoną wspaniałym strzałem Fabinho na 1:0. Bomba. Zachwyt, ale nie było miejsca, żeby zaczerpnąć tchu od tej epifanii, bo niedługo potem następny fenomenalnie przeprowadzony kontrakt, perfekcyjne dogranie w pole karne i świetny strzał Salaha. Który – kolejna sędziowska kontrowersja – mógł być na nieznacznym spalonym w momencie zagrania piłki z lewej strony.
Pep Guardiola był wściekły. Jego zespół nie mógł odnaleźć swojego rytmu. Każda próba rozgrywania akcji od własnej bramki kończyła się na chaotycznych próbach przebicia się przez perfekcyjnie założony pressing zawodników w czerwonych koszulkach. To było zadanie niemożliwe. Rywale byli zbyt agresywni, zbyt konsekwentni, zbyt nabuzowani. Tłamsili. Szkoła futbolu heavy metalowego.
Jurgen Klopp może triumfować. W drugiej połowie mistrz Anglii podniósł głowę, ale było już za późno, żeby cokolwiek zmienić. Niezłe siedemdziesiąt pięć minut gry i bardzo dobre piętnaście nie wystarcza na tak zsynchronizowany organizm, jaki tworzą wszystkie formacje drużyny z miasta Beatlesów. Po raz kolejny wyśmienity spotkanie rozegrał Virgil van Dijk, który pacyfikował wszystkie groźniejsze akcje przeciwników. Facet jest wirtuozem gry defensywnej.
Mamy nadzieję, że dyskusję o tym meczu nie zdominuje działanie VAR, który w Anglii znajduje się na absolutnym świeczniku i poddawany jest wszelkiej krytyce. Sytuacja sprzed kilkunastu sekund od bramki na 1:0 również na pewno będzie szeroko komentowana, ale niech wygra futbol. A ten na Anfield Road był najwyższej jakości. Istny hołd dla angielskiej ligi i tamtejszego futbolu.
Liverpool 3:1 Manchester City
Fabinho 6′, Salah 13′, Mane 51′ – Bernardo Silva 78′
Fot. Newspix