Reklama

Gino Bartali. Kolarz błogosławiony

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

27 listopada 2019, 09:29 • 20 min czytania 0 komentarzy

To historia jednego człowieka, a pewnie można by nią obdzielić i dziesięciu. Znajdziecie tu wszystko: zwycięstwa w najważniejszych wyścigach kolarskich świata, wielkiego rywala, działalność konspiracyjną w trakcie wojny czy wygraną, która podobno uratowała Włochy od pogrążenia się w wojnie domowej. Gino Bartali był znakomitym kolarzem, ale przede wszystkim – wielkim człowiekiem. Na tyle, że za niedługo może stać się nawet… błogosławionym.

Gino Bartali. Kolarz błogosławiony

Pasja, sukces i tragedia

Urodził się w 1914 roku w Ponte a Ema, małej miejscowości pod Florencją. Rodzice byli robotnikami. Ojciec pracował jako murarz, matka dorywczo, trochę groszy wpadało też z robionych przez nią koronek. Zarabiali tyle, że wystarczało im na jedzenie i w miarę spokojne życie dla siebie oraz czwórki dzieci. W rodzinnej miejscowości Gino chodził do szkoły. Zaliczył pięć klas i już miał się żegnać z edukacją, aż tu nagle wydłużono jej obowiązkowy okres. A jak mus to mus. Młody Bartali musiał jakoś dostawać się do leżącej nieopodal Florencji.

„Jakoś” w tym przypadku oznaczało używany rower, który kupili mu rodzice za zaoszczędzone pieniądze. O samochodzie nawet nie było co marzyć, podobnie rzecz się miała z autobusem czy pociągiem. Gino codziennie pedałował więc przez kilka kilometrów, żeby dojechać na lekcje. A potem jechał jeszcze kilka – w porywach do kilkunastu – dodatkowych, bo jazdę na rowerze po prostu bardzo lubił. Weekendami ścigał się zresztą z kolegami, wykręcając już naprawdę solidne odległości.

Wkrótce Gino znalazł też pracę. Gdzie? Oczywiście, u mechanika rowerowego (wcześniej zarabiał drobne, sprzedając rafię producentom wina). Hobby przerodziło się w pasję, a pasja w sposób na życie. I to właśnie ten mechanik, Oscar Casamonti, zorientował się, jaki talent ma przed oczami. Porozmawiał z ojcem Bartalego i namówił go, by zezwolił synowi na start w amatorskim wyścigu. Gino spróbował swoich sił, spodobało mu się, więc za pierwszym wyścigiem poszły kolejne. Swoje pierwsze zwycięstwo Włoch zapamiętał na całe życie. Choć nie z powodów, których można by się spodziewać.

Reklama

Moja pierwsza wygrana była równocześnie pierwszym wielkim rozczarowanie. Kilka godzin wcześniej skończyłem szesnaście lat, limit wieku dla tego wyścigu. Po tym, jak wygrałem, grupa chłopców poszła do sędziów i domagała się mojej dyskwalifikacji – wspominał w rozmowie z Davidem Herlihym, amerykańskim dziennikarzem. Podobno wciąż był zły na tamtą sytuacją, mimo że minęło… prawie 60 lat.

W 1935 roku stał się zawodowcem. Do swojej drużyny ściągnął go Emmo Ghelfi, właściciel fabryki Frejus, produkującej rowery. Od razu osiągał niezłe rezultaty. W Mediolan-San Remo zajął czwarte miejsce, a w Giro d’Italia był siódmy, ale wygrał jeden z etapów. W kolejnym sezonie zmienił ekipę, przeszedł do drużyny sponsorowanej przez Legnano, mediolańską firmę. Opłaciło się. W swoim drugim podejściu wygrał Giro, drugi raz z rzędu zgarniając również koszulkę dla najlepszego górala. Choć Giuseppe Olmo wygrał w tamtym roku 10 (!) etapów, to Gino – który zgarnął trzy – przejechał je wszystkie najszybciej.

Wydawało się wówczas, że nic nie zatrzyma Bartalego, który już dał się poznać jako jeden z najlepszych kolarzy w stawce. Ochrzczono go „Gigantem gór” ze względu na muskularną budowę i niesamowitą umiejętność pokonywania szczytów. Wspinał się znakomicie, ale… rzadko podnosił się z siodełka. Potrafił pokonać cały, nawet najtrudniejszy, podjazd na siedząco, do dziś jest uznawany za jednego z pionierów stosowania przerzutek. Często kiedy inni atakowali, jechał swoim tempem. Wiedział, że oni się zmęczą, a on i tak ich dogoni, gdy tylko będzie chciał.

Ale radził sobie i na płaskich etapach. Dziś ochrzcilibyśmy go kolarzem kompletnym, wtedy było to znacznie częściej spotykane zjawisko. Natomiast klasę Bartalego i tak wypada docenić, wyniki mówią przecież same za siebie, po prostu wyróżniał się na tle rywali. Tym bardziej, że osiągał je mimo swojego charakteru. Bo z jednej strony był podobno wspaniałym kolegą, zawsze chętnym do pomocy, a z drugiej burkliwym człowiekiem, który mówił wprost to, co myślał (a często myślał, że to „zły dzień, nic z tego nie będzie) i nie lubił obcych.

Jest bardzo poważny i rzadko się uśmiecha. Napędzają go obowiązek i zaangażowanie. Nie toleruje żadnego rozpraszania, gdy się ściga, skupia się wyłącznie na zwycięstwie. Zdarzało mu się nawet upominać swoich mniej zaangażowanych kolegów, że „jesteśmy tu dla ścigania, nie wygłupiania się” – opisywał go jeden z dziennikarzy.

Reklama

Całkiem słusznie zresztą. Bartali był wybuchowy i miał spory temperament, jak na prawdziwego Włocha przystało. Raz w trakcie wyścigu zatrzymał się tylko po to, żeby uderzyć gościa, który z niego szydził. Innym razem – już długo po zakończeniu przez niego kariery – wybuch spowodowało u niego czyjeś nieprawidłowo zaparkowane auto. Gdy Paolo Conte, włoski muzyk, napisał balladę, w której użył sformułowania „nos Bartalego jest smutny jak podjazd pod górę”, Gino (a na karku miał wtedy ponad 80 lat) spytał jedynie: „O co chodzi z tym nosem? Mi on się podoba. A ty nie widziałeś w lustrze swojego nochala?”.

Charakter miał więc… mocny, tak to nazwijmy. Ale to dobrze, właśnie z takim odnosi się sukcesy. Tyle tylko, że mało brakowało, by po zwycięskim Giro nie było ich już więcej. Gino przeżył bowiem ogromne załamanie tuż po swoim triumfie. Po wypadku w amatorskim wyścigu zmarł jego młodszy brat, Giulio, który podobno miał równie wielki talent. – „Takie rzeczy się zdarzają” powiedział Giulio i opowiedział mi cały przebieg wypadku. Lekarze stwierdzili, że trzeba go operować. Zostawiłem go uśmiechającego się. Po operacji lekarze powiedzieli, że możemy zabrać go do domu. Przez kolejne godziny nic nie mówił, tylko trzymał moją rękę. Umarł w ten sposób – opowiadał Gino w książce opisującej jego karierę.

Bartali postanowił przejść na emeryturę, obwiniał się o śmierć brata, którego zachęcał do jazdy na rowerze. Dopiero po 23 latach, od matki, dowiedział się, że winę ponosił lekarz przeprowadzający operację. Do kolarstwa Gino wrócił jednak szybko – brakowało mu po prostu innych możliwości zarabiania na życie. Postanowił, że będzie jeździć dla brata, chcąc uhonorować go swoimi zwycięstwami. I zrobił to niemal natychmiast, skutecznie broniąc tytułu wywalczonego w Giro d’Italia.

Jego największe zwycięstwo przed wojną przyszło jednak rok później.

Na podbój Francji

W Tour de France wystartował już w 1937 roku, po wygraniu Giro. Zaczął źle, tracił już osiem minut do lidera, ale gdy przyszły góry, wyraźnie odżył. Na moment zdobył nawet żółtą koszulkę. Szybko ją jednak stracił i to nie ze swojej winy. – W dolinie, która wiodła do Briancon, widziałem wypadek Bartalego. Kolarze jechali wyboistą drogą. Nagle Jules Rossi, który prowadził grupę, źle wszedł w zakręt, ostro zahamował i uderzył kołem w brzeg mostu, przez który przejeżdżał. Bartali, który był tuż za nim, nie był w stanie nic zrobić. Widziałem, jak spada z mostu do małej rzeki, znajdującej się trzy metry niżej – wspominał Roger Lapebie, francuski kolarz.

Gino wyciągnięto z rzeki. Miał rozciętą rękę i kolano, z trudem oddychał, bo mocno uderzył klatką piersiową. Przejechał etap, w dużej mierze dzięki postawie swoich pomocników. Do mety dojechał dziesięć minut za zwycięzcą, ale utrzymał żółtą koszulkę. Tę stracił, gdy wyścig wjechał w Alpy. Po górach zdecydował, że to nie ma sensu i wycofał się, zawiadamiając o tym Henriego Desgrange’a, organizatora wyścigu. – Jesteś pierwszym kolarzem, który przychodzi zobaczyć się ze mną przed wycofaniem się z Touru. Dobry z ciebie człowiek, Gino. Zobaczymy się za rok i wtedy wygrasz – miał powiedzieć Desgrange. Jeszcze nie wiedział, jak prawdziwe to słowa.

Bo Gino wrócił za rok na trasę Wielkiej Pętli. Pewnie sam chciał, popychała go przecież ambicja. Ale nawet gdyby wolał sobie odpuścić, to nie mógł tego zrobić. Dostał odgórny rozkaz od samego Benito Mussoliniego, który wcześniej zabronił mu też startować w Giro, żeby Bartalemu nie przytrafiła się żadna kontuzja. Chodziło o to, by włoski kolarz zatriumfował w największym wyścigu świata i pokazał siłę swojego narodu oraz – co nie dziwi – faszyzmu, który potrafi zwyciężać nie tylko na własnym podwórku.

Bartali to zrobił. Pojechał znakomity wyścig, wygrał. Właściwie bez większej historii, Włoch kontrolował wydarzenia. Tyle tylko, że Mussolini, który na początku bardzo się tym faktem ucieszył, potem miał twardy orzech do zgryzienia, co właściwie z tym Gino zrobić. Bo ten wywinął mu niezły numer – nie tylko nie zadedykował wodzowi zwycięstwa, jak nakazywała tradycja, ale też skoczył do pobliskiego kościoła i u stóp tamtejszej Madonny złożył bukiet za zwycięstwo.

Bo Bartali był zaangażowanym katolikiem od samego dzieciństwa. Mówiono, że jest „kolarzem Watykanu”. Z tym zresztą sporo go łączyło. U jednego papieża często bywał na audiencji i się z nim przyjaźnił, innego uczył jazdy na rowerze. Na trasy wyścigów przychodzili księża, żywiołowo dopingujący Gino. Zdarzało się też, że pojawiały się chóry dzieciaków, które pieśniami zagrzewały go do walki. – Nigdy wśród publiczności nie było tylu starych księży z trójkolorowymi chorągiewkami w ręce, tylu młodych zakonników i ministrantów cierpliwie czekających pod drzewami na przejazd peletonu, tylu seminarzystów i tylu zakonnic bijących brawo – można było przeczytać w relacji „Corriere della Sera” z Giro d’Italia 1937.

Faszyści czy komuniści, chcący podczepić się pod triumfy Bartalego, musieli obejść się smakiem. On sam oddawał je swej wierze. Często powtarzał, że po prostu „jest dobrym katolikiem”. W prasie się o tym jednak nie pisało, bo zakazał tego Mussolini. Miały być tylko wyniki Gino, nic więcej. Żadnych wzmianek o modlitwach przed jedzeniem, o tym, że zwano go „Ginem Pobożnym” czy o tym, jak to „wiara w Boga dawała mu siłę do pokonania wszelkich rzeczy, których pokonanie wydawało się z początku niemożliwe”. Problematyczne były pewnie fotografie, bo Bartali nie zdejmował ponoć szkaplerza z Maryją, a w hotelach robił sobie kapliczki. Opowiadano nawet – choć to niemal na pewno mit – że w bidonach woził wodę święconą.

Już jako dziesięciolatek zapisał się do Akcji Katolickiej, w wieku 22 lat został tercjarzem u Karmelitów. Religijny pozostał do końca życia. Gdy zmarł, w 2000 roku, na grobie – zgodnie z jego wolą – wyryto jedynie daty urodzenia i śmierci oraz imię i nazwisko. Nic więcej, nawet najdrobniejszej wzmianki o tym, że był wybitnym kolarzem. Pochowany został w habicie tercjarza. Z cmentarzem wiąże się zresztą jeszcze jedna anegdota. Gdy David Herlihy jechał z nim samochodem w latach 80., Gino zaliczył jeden z wybuchów swojego temperamentu. Po nim w aucie długo panowała cisza. Skończyła się w momencie, gdy przejeżdżali obok cmentarza. Bartali odruchowo zaczął się wtedy modlić.

I o ile jeszcze, choć z trudem, udawało się religijnego Gino wpasować w peleton, o tyle był już kompletnym przeciwieństwem Fausto Coppiego, innego wielkiego włoskiego kolarza.

Rywal

Coppi był wszystkim tym, czym nie był Bartali. Coppi pił, imprezował, uwodził kobiety i łamał im serca. Coppi był nowoczesny, nie przywiązywał się tradycji. Coppi wziął rozwód. Coppi nie był wierzący. Coppi był bohaterem uprzemysłowionej północy, podczas gdy Bartalego podziwiano na rolniczym południu. Czy był czarnym bohaterem? Z perspektywy Gino niemal na pewno. Bo to Fausto częściej wygrywał. Był młodszy, to można uznać za wyjaśnienie. Ich rywalizacja jednak – bez względu na jej ostateczny wynik – podzieliła całe Włochy (istnieli coppisti i bartalisti, łatwo się domyślić, kto sprzyjał komu) i długo trzymała je w napięciu.

Gino to syn wiary, Fausto wolnego myślenia – pisał Curzio Malaparte z „Corriere della Sera”. – Obaj należą do klasy pracującej, w jakiś sposób reprezentują dwa główne nurty włoskiej myśli. Bartali należy do tych, którzy wierzą w tradycję, Coppi do tych, którzy wierzą w postęp. Bartali wierzy w życie wieczne, raj, odkupienie, zmartwychwstanie, wszystko to, co konstytuuje katolicką wiarę. Coppi jest racjonalny, sceptyczny, pełen ironii i wątpliwości. Wierzy tylko sobie, swoim mięśniom, płucom i szczęściu.

Co niezwykłe w tej historii to fakt, że Fausto nie wygrałby pewnie swego pierwszego Giro d’Italia, gdyby nie… Gino. W 1940 roku, gdy w Europie szalała już wojna, we Włoszech jak zwykle walczono o różową koszulkę. Bartali upadł w kraksie na jednym z pierwszych etapów, sporo stracił. Coppi dojechał na metę jako drugi. I choć miał być pomocnikiem, w tym momencie stał się liderem ekipy. Gino to zaakceptował, na jednym z etapów stał się gregario i holował swego młodszego kolegę aż do samej mety. Opłaciło się, na końcu obaj świętowali sukces. Ale różową koszulkę założył tylko młodszy.

Z czasem ich rywalizacja przybrała dużo poważniejszy wymiar. W 1948 roku, na mistrzostwach świata w holenderskim Valkenburgu, obaj próbowali wzajemnie się wyniszczyć. Zrobili to skutecznie, bo zgodnie wycofali się z wyścigu. Włoska kadra zawiesiła ich za to na dwa miesiące, żeby uświadomić im, że jechali dla kraju, a nie własnych interesów. Ale i współpracować umieli. W 1952 roku świat obiegło słynne zdjęcie, na którym podają sobie bidon z wodą. Kto komu? Dziś trudno stwierdzić, ze zdjęcia się tego nie dowiemy. Ale Bartali zawsze powtarzał swoje. – To ja podałem mu bidon. On nigdy nic mi nie dał – mówił.

ARCHIVBILD, Tour de France

Tour de France 1949, na czele Coppi i Bartali. Fot. Newspix

Z drugiej strony obaj wspominali, że po wyścigach potrafili ze sobą rozmawiać, żartować i śmiać się z siebie nawzajem. W 1959 roku w programie „Il Musichiere” śpiewali o sobie ironiczne piosenki. Byli dla kolarstwa kimś takim, jak Cristiano Ronaldo i Leo Messi dla dzisiejszej piłki nożnej. Z jednej strony zaciekli rywale, z drugiej kumple. Nie przyjaciele, nie koledzy. Po prostu kumple, którzy potrafili wzajemnie docenić swoją klasę. I tego układu nie zniszczyły nawet podejrzenia Gino, który często sugerował, że Coppi zażywa prochy, dopinguje się. Nie potwierdził ich nigdy, choć próbował zyskać dowody, zbierał nawet odciski palców Fausto czy przeszukiwał śmieci w jego pokoju.

Potem to wszystko stało się nieważne – Coppi zmarł przez malarię w wieku 40 lat, gdy przygotowywał się do swego ostatniego sezonu. Sezonu, w którym jego trenerem miał być… Gino Bartali. Największy rywal, kumpel po fachu i człowiek, przez którego zaczęła się wielka kariera Fausto. Zakłócona, oczywiście przez wojnę.

Tę samą wojnę, która zabrało Bartalemu najlepsze lata jego własnej kariery. Ale to właśnie w trakcie, gdy i Włochy były nią pochłonięte, Gino dokonał czegoś znacznie ważniejszego niż zwycięstwo w jakimkolwiek wyścigu.

Kurier

Generalnie rzecz ujmując – choć prawa we Włoszech były bardzo podobne do tych w nazistowskich Niemczech – Żydzi w Italii w trakcie II wojny światowej nie mieli aż tak źle. Podkreślamy, oczywiście, słowa „aż tak”. Bo stracili ziemię, domy, majątki. Ale w porównaniu do wspomnianej III Rzeszy – wielu z nich przeżyło. Ich sytuacja zmieniła się jednak, gdy w 1943 roku armia niemiecka okupowała północne Włochy. Prawie 10 tysięcy Żydów zostało wówczas deportowanych do obozów koncentracyjnych, z czego 7 tysięcy tam zmarło.

Innych często ratowali Włosi. W tym i Gino Bartali.

Wcześniej przez krótką chwilę był nawet w armii, ale nie pojechał na front (w przeciwieństwie do Fausto Coppiego). Ale w 1943 roku wrócił już do kolarstwa. Znów trenował, przemierzając sporą część Włoch, szykował się do – taką miał nadzieję – powrotu zawodowego kolarstwa w Europie. We wrześniu tamtego roku skontaktował się z nim Elia Dalla Costa, arcybiskup. To on zaprosił Gino na spotkanie, w trakcie którego zaproponował mu dołączenie do komórki ruchu oporu, mającej na celu ocalenie Żydów.

Bartali na propozycję przystał. Podobno poprosił jedynie, by nie zdradzać mu żadnych szczegółów. Nie chciał ich znać, na wypadek wpadki. Bał się, że opowie wszystko w trakcie przesłuchania. Znaleziono mu za to idealne zajęcie – został kurierem, nadal jeździł na swoim rowerze. Może nie brzmi to zbyt dumnie, ale poczekajcie, wypada poznać całą historię. Szacuje się, że dzięki działaniom Gino uratowano co najmniej 800 Żydów. Co więc takiego robił?

Cóż, najogólniej rzecz ujmując, Bartali po prostu przewoził fotografie czy dokumenty z miejsca na miejsce. Jak to kurier. Tyle tylko, że były to fałszywe dowody tożsamości czy inne papiery, za które mógłby trafić do więzienia (co raz w sumie mu się przydarzyło), a nawet zostać straconym. Wszystko sprytnie poukrywano więc m.in. w ramie jego roweru, sam – jako że był doskonałym mechanikiem – się tym zajmował. Gdy na posterunkach granicznych zatrzymywano go, tłumaczył, że odbywa trening i prosił, by nie dotykać roweru, bo to delikatna maszyna, a wszystko ma w niej poustawiane idealnie pod siebie.

Strażnicy zresztą go znali, wielu z nich prosiło go o autografy. A nawet jeśli któryś mógłby go nie rozpoznać, to Bartali miał na to sposób – po prostu zakładał koszulki ze swoim nazwiskiem. Gino dziennie potrafił zrobić nawet dobrze ponad 300 kilometrów, napotykał więc na swej drodze wielu z nich. Ci niekiedy mocno się dziwili – choćby wtedy, gdy Bartali ciągnął za sobą… przyczepę. Wytłumaczył im jednak, że to po to, by wzmocnić siłę mięśni. I w sumie faktycznie mogło to tak działać. Obciążenie było zresztą spore, bo tak naprawdę kryli się w niej ludzie. Z przyczepą jeździł rzadko, ale ogółem wyrobił tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy kilometrów.

W końcu jednak wywiady Niemiec i Włoch nabrały podejrzeń. Bartalego kilkukrotnie zatrzymywano, raz nawet internowano i wsadzono do paki. Po kilku dniach przesłuchań powtarzał jedynie, że „robił to, co czuł, że zrobić powinien”. Ostatecznie go wypuszczono, bo jeden z przesłuchujących rozpoznał wielkiego mistrza i przekonał drugiego, że Gino nie może mieć nic wspólnego z ruchem oporu. Innym razem, gdy natknął się na niemiecki patrol, dwie osoby wyskoczyły z samochodu i go zatrzymały. Nie po to jednak, by go zrewidować, a przywitać – byli to kolarze, z którymi niegdyś się ścigał.

Zdarzył się też okres, w którym Bartali musiał się ukrywać, wyjechał z rodzinnego miasta, zamieszkał gdzie indziej. Działalności jednak nie zaprzestał. Traf chciał, że i tam rozpoznał go jeden z fanów. Znów był przesłuchiwany, znów go wypuszczono. Kilkukrotnie w trakcie jego podróży musiał uciekać przed strzałami z pistoletów czy karabinów. Raz było naprawdę blisko tragedii – sam nie został postrzelony, ale pogruchotano jego rower. Dokumenty, na szczęście, nie wyleciały z ramy. Niemcy przeprosili za ten incydent. W całym tym horrorze wojny zdarzały się jednak też incydenty zabawne z perspektywy czasu. Choćby ten, gdy jadąc szybko, wpadł do zbiornika z… fekaliami. Kiedy przyjechał do domu, jego matka wykrzyczała jedynie stek przekleństw, po czym kazała mu się rozebrać i umyć w ogrodzie.

Gino nie poprzestał jednak na pracy kuriera. Sam ukrywał jedną z żydowskich rodzin, choć zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Gdyby wyszło to na jaw, stracono by prawdopodobnie nie tylko jego, ale i jego rodzinę. – Piwnica, w której byliśmy, była bardzo mała. Drzwi pozwalały wyjść na dziedziniec, ale nie robiłem tego, bo ktoś mógłby mnie zobaczyć. Było nas czworo, spaliśmy w podwójnym łóżku. Mój ojciec nigdy nie wychodził, matka jedynie po wodę – wspominał Giorgio Goldberg, którego ukrywał Bartali. Poza tym pomagał partyzantom, nocami jeździł zawiadamiać ludzi, że zostaną zabrania na przesłuchanie. Bywał też negocjatorem pomiędzy Franciszkanami a wieśniakami, trudniącymi się kontrabandą, którzy przeprowadzali Żydów przez góry.

Co najbardziej zadziwiające – dopiero w latach 80. pojawiły się jakiekolwiek pogłoski na temat tego, że Gino Bartali działał w ruchu oporu. On sam nigdy o tym nie wspominał, te sekrety powierzył w całości tak naprawdę jedynie synowi. Gdy reżyser Alexander Ramati w swym filmie dokumentalnym przedstawił tę informację, Bartali podobno był bliski eksplozji, tak bardzo nie chciał, by podawano ją do publicznej wiadomości. Zresztą nie wiedziała o tym nawet… jego żona.

Początkowo nic o tym nie mówił – wspominał Andrea, syn Gino. – Moja matka była bardzo niespokojną kobietą, więc wspominał jej jedynie, że wychodzi na trening i może wrócić późno. Sam czegoś zacząłem się domyślać, gdy wróciłem do domu z college’u. Mój ojciec miał mnóstwo fanów, ale żadnego prawdziwego przyjaciela, któremu mógłby się zwierzyć. W którymś momencie musiał dostrzec, że jestem nie tylko jego synem, ale i dorosłym, przed którym może się otworzyć. Zaczął opowiadać mi historie o swojej przeszłości. […] Czemu sam o tym nie mówił w mediach? Nie chciał rozgłosu. Uważał, że to obowiązek, pomagać drugiemu człowiekowi.

Pewne rzeczy robi się, ale o nich nie mówi. Są takie medale, które można przypiąć tylko do duszy – dodawał z kolei Gino. – Czy jestem bohaterem? Nie. Prawdziwymi bohaterami są ci, którzy cierpieli w swoich duszach, sercach, umysłach za tych, których kochali. To oni są bohaterami. Ja jestem tylko kolarzem. Chcę być zapamiętany za moje sportowe osiągnięcia.

Historia postanowiła jednak inaczej. Gino Bartali jest pamiętany jako wielki sportowiec, ale i jako wielki człowiek. W 2013 roku został Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata. Pośmiertnie, w uroczystości uczestniczył za to Andrea. Poza tym otrzymał mnóstwo innych odznaczeń. Ale działalność w trakcie II wojny światowej to nie jego jedyna zasługa, która wykracza poza „zwykłe” kolarstwo.

Powstrzymując wojnę domową

W kraju po II wojnie światowej wszystko powoli się stabilizowało. I wydawało się, że już jest całkiem nieźle, gdy nagle, 14 lipca 1948 roku, dokonano zamachu na lidera Włoskiej Partii Komunistycznej, Palmiro Togliattiego. W szyję postrzelił go student o odmiennych poglądach, tuż przed wejściem do budynku włoskiego parlamentu. Nastroje we Włoszech diametralnie się zmieniły, kraj stanął na progu wojny domowej. Trzeba było reagować.

W tym samym czasie we Francji rozgrywano Wielką Pętlę. Bartali miał już 34 lata (bez czterech dni), koledzy z peletonu mówili o nim, że jest „stary”. I faktycznie, jechał trochę jak staruszek. Po kilku etapach – mimo że zdarzyło mu się nawet niektóre wygrać – miał już ponad 20 minut straty do lidera. W nocy, niedługo po zamachu, odebrał telefon. Pierwotnie ponoć – zły na to, jak jechał i zmęczony – nie chciał tego zrobić. Ale ktoś powiedział mu, że dzwoni Alcide de Gasperi, premier Włoch. A przy okazji stary znajomy z Akcji Katolickiej. Podniósł więc słuchawkę. I to co usłyszał, mocno go zaskoczyło.

De Gasperi poprosił bowiem Gino, żeby… spróbował wygrać Tour de France.

Powiedział mi, że we Włoszech jest kryzys, a kraj naprawdę mógłby skorzystać na zwycięstwie. Odpowiedziałem, że postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, ale zupełnie nie byłem pewien tego, że uda mi się pokonać rywali – wspominał Bartali. Ale skoro obiecał, to postanowił się tej obietnicy trzymać. I następnego dnia zaatakował na Col d’Izoard. Skutecznie, wygrał etap z przewagą dwudziestu minut! Kolejnego dnia zrobił to samo na Aix-les-Bains. Dokładnie tak, jak mówił swoim kolegom z zespołu.

Chłopaki, Francuzi będą chcieli nas dziś zaatakować. Musimy być szybcy od początku, pokazać im, że nikogo się nie boimy, zmęczmy ich, wtedy zajmę się sytuacją. Wypij kawę, wypalę pół papierosa [!] i możemy jechać na start – powtarzał. Sytuacją faktycznie się zajął. Znów był najlepszy. W padającym gęsto śniegu odpadali kolejni rywale, on jeden parł do przodu.  Przy okazji przejął żółtą koszulkę. Wystarczyły mu do tego dwa etapy! Ale na tym nie poprzestał. Trzeci dzień po telefonie oznaczał jego trzeci triumf. – Byłem już na podium, gdy pojawił się Stan Ockers ze stratą kilku minut. Potem dojechał Louison Bobet. Płakał. Ja za to byłem szczęśliwy jak dziecko – wspominał Bartali.

Później dołożył do tego wszystkiego jeszcze jeden etap. Ogółem w tamtym Tour de France zgarnął ich aż siedem, ale do historii przeszedł ten hat-trick. Trzy górskie etapy z rzędu, wyczyn niesamowity, wręcz mityczny, który pozwolił mu założyć żółtą koszulkę w Paryżu dziesięć lat po tym, jak zrobił to po raz pierwszy. A przecież w międzyczasie sporą część kariery zabrała mu wojna. Takiego wyczynu nie powtórzył potem nikt. Dodajmy jeszcze, że w generalnej klasyfikacji miał… 26 minut i 16 sekund przewagi nad drugim rywalem. Bartali po prostu wszystkich zmiażdżył.

We Włoszech zapanowała euforia. Gdy przyszła wiadomość o zwycięstwie Gino, posłowie w parlamencie zaczęli się ściskać, nie zwracając w ogóle uwagi na polityczne sympatie, choć jeszcze chwilę wcześniej prowadzili na tyle burzliwą rozmowę, że bliscy byli pobicia się. Ludzie wyszli na ulice, świętowali. Dokładnie tego samego dnia ze śpiączki wybudził się postrzelony Togliatti. Podobno jedną z pierwszych rzeczy, o jakie zapytał, było: „jak poszło Bartalemu?”. Z odpowiedzi pewnie się ucieszył. Oczywiście, jak przyznawali po latach świadkowie tamtych nerwowych dni, raczej przesadą byłoby stwierdzić, że Bartali w pojedynkę zapobiegł wojnie domowej, ale na pewno się do tego przyczynił.

To zwycięstwo było dla niego formalnością. Nie tylko był najlepszym góralem, nawet w wieku 34 lat, ale też pozostawał najszybszy na płaskim. Dziesięć lat po swoim pierwszym okrążeniu honorowym w Paryżu, przejechał kolejnego. Gino mógł być naprawdę dumny, wygrał siedem etapów i to heroicznie, jak jego wielcy poprzednicy. Zgarnął etap otwierający Tour, potem dwa w Pirenejach, następnie wspaniałe trzy w Alpach – wspominał Rene de Latour, francusko-amerykański dziennikarz.

Gdy we Włoszech rządzący pytali go, co mogą dla niego zrobić, Gino poprosił o zwolnienie z płacenia podatków. Z tego, co wiadomo, nie doczekał się tego jednak, choć taki triumf z pewnością zasługiwał nawet i na taką nagrodę. Na rowerze Bartali ścigał się potem jeszcze przez sześć lat, karierę kończył, gdy miał na karku czterdziestkę. Przejechał ponad 800 wyścigów, wygrał ponad 150 (statystyki w tej kwestii się nieco rozmijają, dlatego podajemy to w ten sposób).

W późniejszych latach powstawały o Bartalim książki i filmy, a on sam prowadził bogate życie towarzyskie. Zjawiał się niemal wszędzie, gdzie go zaproszono. Do późnego wieku jeździł na rowerze, wciąż był wielkim fanem kolarstwa. Pomagał lokalnym zespołom, przybywał na wyścigi, od czasu do czasu – choć nie był urodzonym mówcą – wygłaszał przemówienia, gdy go o to poproszono. Miał swoje interesy, wiodło mu się nieźle (choć jeden z jego kolegów mawiał, że Gino w interesach „zaufał ludziom, którym nie powinien ufać, a zignorował tych, których nie powinien ignorować”), ale w 1996 roku do Florencji przyszła powódź i jego sytuacja finansowa się pogorszyła. Nie narzekał jednak, twierdził, że “przynajmniej nie jest niewolnikiem”.

Zmarł w 2000 roku, miał 85 lat. Mimo tego jego historia, choć już znana, miała z czasem uzupełniać się o kolejne rozdziały. Najnowszym może stać się beatyfikacja, o którą aktualnie toczy się walka. Choć wydaje się, że i bez tego można o Bartalim pisać per “błogosławiony”.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...