Przed pierwszym gwizdkiem na Łazienkowskiej – chwile pożegnań. “Do widzenia” kibicom Legii Warszawa powiedzieli Kasper Hamalainen i – naprawdę dogłębnie wzruszony – Arkadiusz Malarz. To są zawsze urocze obrazki, które przypominają, że przynależność do danego klubu piłkarskiego dla niektórych zawodników znaczy coś więcej, niż tylko codzienne podbicie karty na zakładzie. Na boisku nie było już jednak miejsca na żadne sentymenty. Na szczęście – nie zabrakło również miejsca na całkiem niezły futbol. Legia i Pogoń rozkręcały się powoli, ale – zwłaszcza po przerwie – zafundowały nam przyjemne widowisko.
Wicemistrzowie Polski pokazali się w gruncie rzeczy z lepszej strony niż w starciach z Europa FC. Jednak tym zeszli z boiska pokonani, co samo w sobie jest dość wymowne. To powinien być materiał do poważnej refleksji dla trenera Vukovicia, bo Legia jest jeszcze daleka, bardzo daleka od optymalnej formy.
Do niedawna domowe starcia Legii z Pogonią można było generalnie postrzegać jako mecze do jednej bramki. W XXI wieku doszło do szesnastu takich gier w ramach rozgrywek ligowych. Czternaście wygrali gospodarze z Warszawy, Pogoni udało się ze stolicy przywieźć dwa remisy. I to tyle. Sęk w tym, że jeden z tych dwóch remisów padł w ostatniej konfrontacji tych zespołów. W majowym starciu podopieczni Aleksandara Vukovicia nie zdołali pokonać szczecinian, co miało kluczowe znaczenie dla ostatecznego układu ligowej tabeli. Niby zatem podział punktów, ale “Wojskowym” smakował on bez wątpienia gorzko jak najbardziej zawstydzająca porażka. Zwłaszcza, że rywale nie walczyli już praktycznie o nic, a Legia grała o najwyższą stawkę.
Mieli się dzisiaj legioniści za co “Portowcom” rewanżować. Vuković na pewno nie musiał się wznosić na wyżyny kreatywności podczas przedmeczowej pompki.
I początkowo wyglądało na to, że warszawska drużyna rzeczywiście przystąpiła do spotkania dość krwiożerczo usposobiona. Już na starcie meczu stuprocentową sytuację do zdobycia gola miał Luquinhas, ale ostatecznie 22-letni Brazylijczyk dał się zatrzymać obrońcy, bo zbyt długo wahał się przed uderzeniem na bramkę. Trzeba pochwalić Ricardo Nunesa za doskonały powrót i heroiczny wślizg, jednak fakt faktem – to trzeba było po prostu strzelić i tyle.
Swoją drogą, ten Luquinhas to niezły – wybaczcie rymowankę – ananas. Tu symulka, tam kompletnie zdominowany przez obrońcę w pojedynku bark w bark, do tego jakieś utarczki z arbitrem. Wygląda na zawodnika, którego sędziowie muszą obserwować ze szczególną pieczołowitością, bo lubi grać na granicy kantu. Ale i obrońcy powinni mieć na niego oko, bo jest piekielnie dynamiczny i ma naprawdę iście brazylijską fantazję. Gdy Legii szło jak po grudzie, on jako jedyny robił na boisku zamieszanie.
No i ta jego groźna okazja… to by w zasadzie było na tyle, jeżeli chodzi o takie naprawdę klarowne sytuacje Legii w pierwszej części gry. Cztery strzały oddali przed przerwą zawodnicy “Wojskowych”, ale żadnego celnego. Niby próbowali naciskać na rywali, usiłowali zawiązać jakąś formę pressingu na połowie przeciwnika, natomiast zawodnicy Pogoni wydostawali się z tych zasieków z dziecinną łatwością. Wymowna była sytuacja z okolic dwudziestej minuty, gdy legioniści podeszli wyżej, żeby nacisnąć na defensywę “Portowców”, tymczasem Tomas Podstawski po prostu powymijał paru rywali i w pojedynkę podholował futbolówkę do koła środkowego. Nie na tym chyba wysoki pressing powinien polegać. Widać w tym jakiś zamysł trenera, ale wykonanie na razie szwankuje. Jeden piłkarz ciśnie mocno, a dwóch pozostałych sterczy jak widły w gnoju i czeka na rozwój wypadków.
Dużo lepiej odbiór piłki na połowie przeciwnika wychodził w tym meczu gościom. Sam Kamil Drygas miał w pierwszej połowie kilka bardzo groźnych przechwytów – kapitan Pogoni potrafił doskonale korzystać na gapiostwie Remy’ego, który w – ujmijmy to delikatnie – bardzo nonszalancki sposób wyprowadzał piłkę spod własnej bramki, dostarczając najczęściej futbolówkę pod nogi przeciwnika.
Swoje szanse mieli też szczecinianie po stałych fragmentach gry, gdzie w uparty sposób wykorzystywali kiepską postawę Pawła Stolarskiego w walce o górne piłki. Raz futbolówka wylądowała na słupku, w innych przypadkach musiał się sprężać Radosław Majecki. Generalnie zatem – do przerywy oba zespoły nie zachwyciły płynnością gry, ale gdyby przyznawać punkty za styl, przyjezdni otrzymaliby ich znacznie więcej. Choćby za samą organizację w środku pola i spokój w rozegraniu akcji. Pogoń nie zaprezentowała w tych elementach żadnego mega-wysokiego poziomu, lecz i tak było o wiele lepiej niż w przypadku pogubionej Legii.
Wydawało się jednak, że druga część meczu przyniesie nam totalną odmianę przebiegu gry. W środkowej strefie rozkręcił się Walerian Gwilia, raz za razem posyłając groźne piłki w okolice szesnastki rywala. Fajnie po przerwie wszedł w mecz również 18-letni Mateusz Praszelik, dobrze na tle dość łatwego do przepchnięcia Benedikta Zecha wyglądał Sandro Kulenović.
Mało tego – Legia nie tylko stłamsiła rywala, ale i udokumentowała swoją przewagę bramką, gdy ostatni z wymienionych zawodników wygrał w polu karnym walkę o pozycję z Kamilem Drygasem – co nie należy do zadań łatwych – i wpakował piłkę do siatki strzałem głową, korzystając na świetnej wrzutce wspominanego już Gwilii.
Dlaczego zatem ostatecznie stadionowy zegar na Łazienkowskiej wskazuje 1:2 dla gości?
Cóż – z dwóch powodów. Po pierwsze – z kapitalnej strony między słupkami pokazał się kibicom PKO Bank Polski Ekstraklasy Dante Stipica. Były golkiper CSKA Sofia wykazał się niesłychaną zwinnością, w kilku sytuacjach właściwie w pojedynkę utrzymując szczecinian w meczu. Na pierwszy rzut oka 28-latek wygląda na gościa, który wreszcie zapewni w Szczecinie długo wyczekiwany spokój w bramce. Ale samymi robinsonadami golkipera się meczu przecież nie wygra – trzeba jeszcze dołożyć coś z przodu. I Pogoń dołożyła. Świetną partię w ofensywie rozegrał Zvonimir Kozulj, a jeszcze lepszy od niego był Adam Buksa, który sprawił mnóstwo, ale to mnóstwo problemów Remy’emu i Wietesce. Co tu zresztą dużo mówić – pierwszą bramkę Kozulj dograł Buksie, w drugiej sytuacji role się odwróciły.
Gol na 1:2 to kontratak jak z podręcznika do nauki podstaw futbolu. Legia się odsłoniła w poszukiwaniu trzech punktów i skończyła na deskach.
Czy Pogoń zasłużyła na zwycięstwo? Z przebiegu gry, w drugiej połowie lepsi byli chyba jednak gospodarze. Ale przyjezdni – po pierwsze – mieli bramkarza, który zrobił różnice. Po drugie – wiedzieli, jak przetrwać ciężkie chwile dzięki dobrej organizacji, czego ewidentnie brakowało Legii. I wreszcie – “Portowcy” mieli w swoim składzie ofensywnych zawodników, zdolnych przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Można powiedzieć, że o końcowym rezultacie zadecydowały w tym przypadku po prostu indywidualności. A Buksa i Kozulj wyglądali dziś na armaty znacznie potężniejszego kalibru niż Kulenović czy – dajmy na to – Vesović albo Praszelik.
fot. 400mm.pl