Przez całą karierę zawodniczą zaledwie cztery razy zdobył punkty do klasyfikacji Pucharu Świata. Kiedy odwieszał narty na kołek wyłącznie szaleńcy mogli zakładać, że za dekadę poprowadzi polskich skoczków do medali igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata. Chociaż dwukrotnie otrzymywał tytuł Trenera Roku (2013 i 2014), to w 2016 roku pożegnano go bez żalu. Po przygodzie z reprezentacją Włoch wraca nad Wisłę z zadaniem zbudowania silnej kadry kobiet.
Z Łukaszem Kruczkiem porozmawialiśmy o obecnym wyzwaniu, ale też o naradzie przed konkursem olimpijskim w Soczi, absurdach włoskiej federacji, odchudzaniu u nastolatek i relacji z Adam Małyszem.
***
CHCESZ SPRÓBOWAĆ SWOICH SIŁ? WYŚLIJ NAM TEKST NA
KU****@WE****.COM
Funkcję głównego trenera kadry A obejmował pan w wieku 33 lat. Był pan wtedy gotowy na takie wyzwanie?
Myślę, że w życiu trzeba zaryzykować. Ja zaryzykowałem, równie mocno zaryzykował prezes Tajner. W teorii byłem gotów. W aspekcie merytorycznym, kwestiach logistycznych miałem wszystko poukładane. Po kilku miesiącach pracy odkryłem jednak, że teoria i praktyka to dwie różne sprawy. Najtrudniejszym okazało się rozwiązanie tematu Adama Małysza…
Czyli byłego kolegi z kadry. W mediach pojawiały się opinie, że skoczek bez wyników ma teraz odpowiadać za jednego z najlepszych skoczków w historii.
Adam bardzo silnie oddziaływał na grupę. Kiedy skakał dobrze, to generalnie miałem łatwość pracy z pozostałymi zawodnikami. W momencie kiedy ten najlepszy zawodnik, już niekoniecznie Adam, bo później był nim Kamil, ma jakieś problemy, to przenosi się to na resztę grupy. Nerwowość pojawiała się nie tylko u zawodników, ale też u członków sztabu.
Ostatecznie Adam Małysz powrócił do pracy z Hannu Lepistoe, a pan pracował z resztą zawodników. Mając dzisiejsze doświadczenie byłby pan w stanie zapanować nad relacją trener-zawodnik z Małyszem?
Pewnie tak, ale do tego już nie wrócimy. Doświadczenia nie da się wyczytać z książek, to trzeba przeżyć. Elementy, które wtedy zawiodły już przepracowałem; rozmawiałem nawet ostatnio o tym z Adamem. Teraz to jest dla nas jasne co trzeba było zrobić, jednak decyzje trzeba podejmować na gorąco. Wtedy wydawały się one słuszne, ale nie przyniosły spodziewanych efektów.
Za dużo rozmawiał pan z Małyszem, a brakowało uderzenia pięścią w stół?
Nie, tu raczej chodziło o kwestię pełnego zaufania i mimo wszystko posiadania autorytetu u zawodnika. Mówimy o relacji obopólnej: czasami problem jest po stronie trenera, a czasami po stronie zawodnika. Problem nie wynika z tego, że skoczek nie chce lub nie wierzy w przyjęty plan. W sporcie czasami brakuje małego punkcika, który pozwala na pełne rozpędzenie maszyny.
Funkcję trenera kadry kobiet obejmuje pan mając w swoim dorobku medale mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Chyba łatwiej od razu pociągnąć i przekonać grupę do realizacji wytyczonego planu?
Teraz za moim słowami przemawiają konkretne osiągnięcia. Wcześniej tego nie było. Oczywiście medale, które są w mojej historii, to zasługa całego sztabu. Podczas pracy z reprezentacją mężczyzn skompletowaliśmy świetny zespól ludzi, który dawał z siebie 100%. Bez wsparcia współpracowników, sam z zawodnikami nie zrobiłbym takich wyników. Skoczkowie uwierzyli w naszą wizję, co przyniosło wynik Teraz przychodzę z dużym bagażem doświadczeń. Muszę zbudować taką samą grupę zawodników i członków sztabu, którzy również uwierzą i pójdą tą samą drogą.
Co ważniejsze, nie musi pan już walczyć z tezą, że słaby zawodnik nie może być dobrym trenerem. Bolały pana takie opinie, które padały dziesięć lat temu?
Nie chciałem nic nikomu udowadniać. Myślę, że tego typu hasła, w ogóle jeżeli chodzi o różne dyscypliny sportu, rozpowszechniają mało inteligentni ludzie. Trzeba pamiętać, że zawodnik często nie jest słaby, bo nie wie lub czegoś nie potrafi, tylko dlatego, że ma pewne ograniczenia, których nie przekroczy. Możemy mieć skoczka ze świetną dynamiką, super psychiką, ale będzie miał kilka kilogramów za dużo, których fizjologia nie pozwoli mu zrzucić. Taki ktoś nigdy nie będzie mistrzem świata. Może się jednak okazać, że posiadaną wiedzę będzie potrafił w umiejętny sposób przekazać innym i zostanie znakomitym trenerem.
Miał pan okazję pracować z medalistami największych imprez, byli to jednak mężczyźni. Jak się pan odnajduje w relacji z grupą młodych dziewczyn?
Nie było większego problemu, by znaleźć wspólny język z dziewczynami. Mam córkę w podobnym wieku, która również jest sportowcem, więc wiele kwestii już w praktyce przerabiałem. Na bieżąco wychodzą nowe sprawy, którymi dziewczyny mnie zaskakują, jednak bardziej jako zawodniczki niż kobiety. Uważam, że nie powinniśmy szczególnie demonizować płci zawodnika. Chodzi raczej o charakter skoczka lub skoczkini. Niektórzy zawodnicy wymagają bardzo twardego prowadzenia, tylko tak można do nich dotrzeć. Są też tacy, których trzeba przysłowiowo głaskać i to jest najskuteczniejsze. Dziewczyny trochę szybciej pokazują emocje, co może pomóc łatwiej zdiagnozować powstające problemy.
Krótko po rozpoczęciu pracy z kadrą kobiet mówił pan, że sztab jest jeszcze w budowie. Wiadomo już kto ostatecznie się w nim znajdzie?
Docelowo, w perspektywie nawet nie tego sezonu, ale kolejnych lat, sztab będzie rozbudowany. Chciałbym, żeby takie osoby jak fizjoterapeuta, który jest z nami na zasadzie współpracy, był na stałe w grupie.
Czyli na zawodach fizjoterapeuta nie będzie z wami?
Będzie, ale nie na wszystkich. Zdecydowanie więcej pracy do wykonania jest poza zawodami niż na samych konkursach. Trzeba popracować nad postawą zawodniczek, żeby wykonywały poprawnie ćwiczenia. Dziewczyny mają braki nawet w tak elementarnych kwestiach, jak odpowiednie napięcie mięśni, co skutkuje problemami w locie.
Podsumowując kwestie sztabu: pan, jako kapitan tego okrętu, asystent Marcin Bachleda, fizjoterapeuta…
Jeżeli chodzi o kwestie trenerskie, to będzie nas wspomagał jeszcze Wojciech Tajner. Do tego dojdzie psycholog. Dziewczyny rozpoczęły też pracę z dietetykiem.
Dieta w skokach narciarskich kobiet to bardzo wrażliwa kwestia?
Dlaczego?
Trudno chyba powiedzieć nastolatce, że musi schudnąć 5 kilogramów.
Wiadomo, że żadna z dziewczyn nie ma nadwagi. Mają normalną, naturalną figurę. Skoki jednak nie zawsze są normalne. Nie chodzi o to, by powiedzieć zawodniczce, że musi obniżyć wagę i ją z tym zostawić. Trzeba dać jej racjonalne narzędzia, by zagwarantować jej pełnowartościowe posiłki, a jednocześnie by mogła kontrolować swoje kilogramy.
Pracę trenera kadry kobiet rozpoczął pan od wytypowania pięciu zawodniczek, które będą tworzyły kadrę na najbliższy sezon. W jaki sposób dokonał Pan selekcji?
Nie oszukujmy się, wybór był ograniczony. Generalnie patrzyłem jak dziewczyny prezentowały się w ostatnim latach i jak wyglądał ranking. Zależało mi na zawodniczkach, które w perspektywie dwóch sezonów będą wstanie skutecznie skakać na dużych skoczniach. Problem był taki, że większość zawodów, o które budowany był ranking, odbywało się na skoczniach o punkcie konstrukcyjnym K70. Wyniki tam osiągane nie muszę wcale przekładać się na skoki na obiektach K120. Będziemy zmuszeni na bieżąco to weryfikować. Ważnym elementem selekcji były też indywidualne rozmowy z zawodniczkami.
A jeżeli chodzi o konkretne liczby? Z ilu zawodniczek wybrał pan piątkę, która znalazła się w kadrze?
Selekcję można było poszerzyć, ale ograniczyliśmy się do zawodniczek z rocznika 2002. Jest fajna grupa dziewczyn w przedział 2004-2006, ale uznaliśmy, że są zbyt młode stażem i wiekiem, by objąć je szkoleniem centralnym. Dla nich priorytetem powinno być szkolenie w klubach i szkołach sportowych. Z tych zawodniczek jest stworzona tak zwana rezerwa. Jeżeli jednak, któraś z nich zacznie się szybko wybijać, to będziemy mogli je łatwo powołać na zawody lub zgrupowanie.
To skupmy się na tych, które potwierdziły, że są gotowe do rywalizacji w Pucharze Świata. Łatwiej pracuje się z Kamilą Karpiel, która jest wulkanem emocji i jest jej wszędzie pełno, czy z Kingą Rajdą, która jest bardzie zamknięta i skupiona?
Zgadza się, każda z nich to zupełnie inna osobowość. Mówi się o budowaniu języka komunikacji, ale na razie komunikuje się grupa. Sprawa odpowiedniego bodźcowania poszczególnych zawodniczek, dotarcia do nich, to kwestia dla mnie do dopracowania. Pewne komunikaty i zachowania funkcjonują teraz, ale nie wiemy jak będzie, kiedy zacznie się sezon startowy i stres się nawarstwi.
Jako zawodnik i trener miał pan okazję podpatrywać wielu szkoleniowców. Od kogo najwięcej pan czerpie?
Wydaje mi się, że z każdej współpracy coś wyciągnąłem. Najpierw jako zawodnik pracowałem z Pavlem Mikeską, który był twardym trenerem, nieznoszącym słowa sprzeciwu. Nigdy nie było z nim dyskusji. Później przyszedł Apoloniusz Tajner, który jako pierwszy zbudował sztab szkoleniowy z prawdziwego zdarzenia. Nie opierało się to tylko o dwóch trenerów, ale był również fizjolog, psycholog, fizjoterapeuta. Pozwoliło mi to poznać skoki od strony naukowej.
Do zawodu trenera wprowadzał mnie Heinza Kuttina. Choć sam był młodym szkoleniowcem, to przychodził do nas mając doświadczenia asystenta w kadrze Austrii, która była wówczas numerem 1 na świecie. On pokazał mi jak istotne są kwestie logistyczne, organizacyjne i sprzętowe. Później pojawił się Hannu Lepistoe i to był powrót trochę do czasów Mikeski. Był to trener ze starej szkoły, którego zdanie też było niepodważalne. Jednak potrafił przekazywać informacje w trochę inny sposób. Każdy miał swoje plusy, ale również wady, które nie pozwalały na funkcjonowanie wszystkich zawodników.
Wróćmy na chwilę do czasów, kiedy był pan czynnym zawodnikiem. Jakie to uczucie jechać na igrzyska olimpijskie do Salt Lake City i nie wystartować w żadnym z konkursów? Miał pan o to żal do Apoloniusza Tajnera?
Na igrzyska jechało nas sześciu, więc z góry było przesądzone, że ktoś będzie w takiej sytuacji. Będąc w pięciu, jest jeszcze szansa się gdzieś kolokwialnie mówiąc wcisnąć, w szóstce było ciężko. Przez całe igrzyska brałem udział we wszystkich oficjalnych treningach i starałem się wykrzesać z siebie jak najwięcej.
A jako jeden z bardziej doświadczonych zawodników wierzył pan w występ w konkursie drużynowym?
Tam już była wtedy dwójka młodych zawodników: Tomasz Pochwała i Tomisław Tajner, którzy byli na podobnym, a może na lepszym poziomie niż ja i Wojtek Skupień. Sam jako trener, który ma dwóch zawodników na równym poziomie, wolę postawić na tego bardziej perspektywicznego, by dać mu szansę na nabranie doświadczenia, które może zaprocentować w przyszłości.
Takie rozmowy kiedy trzeba powiedzieć zawodnikowi, że nie wystartuje w konkursie są dla pana trudne?
Trudniejsze są same decyzje, niż późniejsze rozmowy z zawodnikami. Kiedy mamy skoczków o podobnych umiejętnościach, to zawsze podejmuje się ryzyko. Jeżeli konkurs pójdzie po naszej myśli, to wszystko jest dobrze. Kiedy jednak coś nie wyjdzie, zawsze kotłuje się w głowie taka myśl: „Co by było gdybym postawił na innego zawodnika?” Oczywiście nigdy się tego nie dowiem, więc trzeba z tym żyć.
Czyli wypisz wymaluj sytuacji z Soczi, gdzie mógł pan postawić na solidnego Dawida Kubackiego lub nieobliczalnego Piotra Żyłę.
W Soczi poszliśmy va banque. Długo dyskutowaliśmy w sztabie czy wybrać wariant bezpieczny i mieć bardzo duże szanse na brąz albo postawić na Piotra i walczyć o trzecie złoto. Teraz to brzmi szalenie, wtedy w sumie… jeszcze bardziej, ale my wybraliśmy taką drogę.
Po wielkim sukcesie Kamila Stocha w Soczi pojawiały się głosy, że u pozostałych zawodników chce pan kopiować jego styl, co ostatecznie nie przyniosło efektu. Faktycznie uznał pan, że styl Kamila to perpetuum mobile i będzie pasował do każdego ze skoczków?
Nie do końca. Wszystkich zawodników od początku szkoliliśmy według podobnego systemu. Najtrudniej było przekonać do tego Piotrka Żyłę, który miał swoją wizję. W jego przypadku poszliśmy na kompromis i w pewnym momencie wszystko dobrze zagrało. Oczywiście nasz system nie miał 100% skuteczności, ale dawał rezultaty u wielu zawodników. W sezonie 2012/2013 chłopcy od Engelbergu skakali całą zimę dobrze. Mieliśmy wiele miejsc w dziesiątce, na podium, czy nawet zwycięstwa Janka Ziobry i Piotra Żyły. Oczywiście trzeba być elastycznym i indywidualnie podchodzić do zawodników, ale ogólna filozofia skakania musi być wspólna.
Jako to jest wykonywać zawód, w którym jest może 50 etatów na całym świecie, które dają gwarancję godziwego wynagrodzenia? Jest obawa, że po wypełnieniu kontraktu w jednym miejscu telefon może nie zadzwonić?
Skoki to sport niszowy. Szkoleniem nie jest objęte kilkadziesiąt tysięcy zawodników, nie mamy kilku lig czy poziomów rozgrywkowych. Ryzyko braku pracy jest wpisane w ten fach. Musimy się z tym liczyć, że w pewnym momencie trafimy na przymusowy dłuższy urlop. Jednocześnie z tego powodu, że etatów jest tak niewiele, to łatwo się rozeznać, że coś się będzie zwalniało. Zawirowania z tego sezonu związane z kadrą męską w światku trenerskim były wiadome już od około trzech lat. Jednak dopiero wraz z oficjalną decyzją jednego z trenerów następuję tzw. zwolnienie blokady i cała maszyna rusza.
To chyba nie jedyny minus tej pracy. Pamiętam jak po zwycięstwach Kamila w Soczi cały naród wpadł w euforię. Pan został wybrany trenerem roku i był przedstawiany przez media i kibiców jako twórca potęgi polskich skoków na kolejne lata. Ci sami ludzie nie mieli jednak problemu, by po kolejny słabszym sezonie twierdzić, że coś się wypaliło i pana czas się skończył. Łatwo odnaleźć się w takiej schizofrenii otoczenia?
To jest naturalna kolej rzeczy, że coś przestaje działać. My, trenerzy, po odniesieniu sukcesów czasami zbyt kurczowo staramy trzymać się naszego stanowiska. Jak popatrzymy na drużyny piłkarskie, to widzimy wielu wybitnych trenerów, którzy cały czas krążą między klubami. Poza paroma wyjątkami, jak Alex Ferguson, nikt nie zatrzymuje się na dłużej w jednym miejscu. Oni i tak mają ten komfort, że mogą wymieniać zawodników i w ten sposób odświeżać relacje w grupie i szukać nowych bodźców. W kadrze skoczków wypalenie prędzej czy później przychodzi; pewne metody, która sprawdzały się w przeszłości już nie przyniosą efektów. Wtedy potrzebny jest nowy czynnik, nowe paliwo, by napędzić drużynę. Już po odejściu z kadry doszedłem do wniosku, że mogłem szybciej podjąć tę decyzję.
Po odjęciu Stefana Horgnachera napisałem, że choć oczywiście okres jego pracy był złotym czasem dla polskich skoków, to jednak w większości doszlifował i odświeżył zawodników, którzy w przeszłości osiągali już duże sukcesy.
Złoty medal w Lahti zdobyła dokładnie ta sama drużyna, która stanęła na podium w Predazzo w 2013 roku. Jedyną zmianą w tej drużynie był Stefan Hula, który skakał na igrzyskach w Pjongczang. On jednak był też członkiem kadry A, kiedy ja pracowałem w Polsce. Jedynym całkiem nowym zawodnikiem jest Jakub Wolny, którego na dłuższy czas ze skakania wyłączyły kontuzje.
Czyli można powiedzieć, że zadziałał efekt nowej miotły?
Czasami wystarczy trochę odświeżyć metody treningowe, spojrzeć na system z boku i dostrzec to, czego ludzie wewnątrz nie byli już w stanie. Sądzę, że mieliśmy duże szczęście, że udało się pozyskać Stefana. Wiele skoczków i osób ze środowiska miało bardzo dobre skojarzenia ze wcześniejszej pracy Horngachera z niższymi kadrami w Polsce. Skoczkowie spotkali się z nim na początku swojej drogi, a później dojrzeli pod opieką innych szkoleniowców. Nie był to dla nich człowiek całkowicie nowy. Pamiętam, że zanim objął kadrę A, to zawodnicy zawsze dobrze go wspominali i cenili jego warsztat trenerski. Kiedy związek postanowił na niego postawić, to zawodnicy od razu poszli za nim, bez potrzeby weryfikowania i sprawdzania jego kompetencji.
Po odejściu z kadry Polski objął Pan reprezentację Włoch. Lepiej pracuje się w kraju, gdzie skoki są na świeczniku, a Kamil Stoch jest dobrem narodowym, czy w miejscu gdzie nie ma presji, ale też możliwości i potencjał są zdecydowanie mniejsze?
Nie da się tego porównać. W Polsce presja społeczeństwa i Związku na osiągnięcie dobrego wyniku jest bardzo duża, z drugiej strony otrzymuje się wszystko. Nie na raczej sytuacji, by czegoś nie dało się zorganizować, gdzieś pojechać.
Będąc daleko od świecznika tę presję wyników narzuca się samemu. Chce się pokazać, że się potrafi. Jednocześnie trzeba walczyć o… właściwie nie ma rzeczy, o którą nie trzeba walczyć. Każda moja prośba we Włoszech spotykała się z pytaniem: „ale po co wam to?”. Dotyczyło to najbardziej podstawowych rzeczy. Praktycznie musiałem tłumaczyć, że narty są nam niezbędne do skakania. Do takich kuriozów dochodziło.
Pierwszy sezon we Włoszech był jednak zaskakująco dobry. Po krótkim okresie pracy Alex Insam został vice-mistrzem świata juniorów.
Tak, ale dużym nadużyciem byłoby stwierdzenie, że przyszedłem i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ten chłopak zaczął skakać. Alex ukończył słynne gimnazjum w austriackim Stams. Po skończonych egzaminach został przez nas zabrany, kupiliśmy mu sprzęt i doszlifowaliśmy pewne elementy techniczne. Jednak on był już w dużej mierze ukształtowanym zawodnikiem. Myślę jednak, że trochę za szybko zaczął startować w Pucharze Świata. Mogliśmy go przetrzymać jeszcze jeden sezon w Pucharze Kontynentalnym, co dałoby mu więcej pewności siebie. Walka na granicy znalezienia się w pierwszej trzydziestce jest czasami bardziej stresująca niż walka o zwycięstwo. Skacząc piętro niżej regularnie plasował się w miejscach 1-6.
Na koniec może dotknijmy jeszcze pana obecnego zajęcia. Czy praca z tak młodymi zawodniczkami oznacza również częstsze kontakty z ich rodzicami? W skokach występuje Komitet Oszalałych Rodziców?
Na razie miałem tylko incydentalnie okazje do spotkań z rodzicami zawodniczek. Myślę jednak, że jeżeli dziewczyny dotarły do miejsca w którym są dzisiaj, w trochę nieprzyjaznym środowisku, bo my jako kraj nie byliśmy mocno przyjaźni kobiecym skokom, to w dużej mierze jest to zasługa rodziców. Dowozili oni dzieci na treningi, do szkoły, wychowali w atmosferze sprzyjającej sportowi.
Pokusi się pan o konkretną deklaracje na nadchodzący sezon?
Na wielkie deklaracje proszę nie liczyć. Chcę by dziewczyny wystartowały w konkursie drużynowym Pucharu Świata. Szanse na to będą w Zao i Ljubnie. Pamiętajmy jednak, że kadra składa się głównie z juniorek, więc imprezową docelową będę mistrzostwa świata juniorów w niemieckim Oberwiesenthal. Najlepsze zawodniczki mogą tam powalczyć o pierwszą dziesiątkę.
Rozmawiał Łukasz Szymura