Miał osiemnaście lat. Wracał do domu z wypłatą w kieszeni. Miała iść na motor. Ale wtedy napadli go i zostawili na torach. Pobudkę miał jak z najgorszego koszmaru, bo zbudził go pociąg przejeżdżający mu po nogach.
Janusz Rokicki nie dał jednak życiu się złamać, w czym pomógł mu sport. Dziś jest multimedalistą igrzysk paraolimpijskich, ma szczęśliwą rodzinę, a swoją pasją i optymizmem zaraża innych.
***
Urodziłem się w Wiśle, pięknie położonym zakątku świata, daleko od zgiełku wielkich miast. Ale Wisła to też ciężka praca. Rodzice mieli gospodarstwo rolne. W górach na takim gospodarstwie wszystko trzeba zrobić ręcznie. Nie wjedziesz kombajnem. Ale mi to nie przeszkadzało, zawsze ciężko pracowałem. Lubiłem to. Czasem się śmieję, że urodziłem się do pracy.
Uprawiał pan sporty w młodości?
Miałem nawet przygodę ze skokami narciarskimi, zresztą, z trzy lata młodszym Adamem Małyszem chodziliśmy do jednej szkoły. Na skoczni jednak nie wytrzymałem. Trauma. Stałeś na górze i strach brał. Problem też w tym, że kiedyś tak nie było sprzętu. Jaki się znalazł w magazynie, to dostawałeś, a że cztery numery za duży – trudno. Przerzuciłem się na biegi narciarskie, które trenowałem długo. Szło mi nieźle, wygrywałem, ale w pewnym momencie brakło motywacji. Może wtedy nie było tak wzorów w sportach zimowych, człowiek nie czuł, że coś może z tego być.
W wieku osiemnastu lat poszedł pan do pracy jako pomocnik murarza.
92 rok. Chciałem kupić sobie motor, a nie chciałem rodziców na nic naciągać. Już jako dziecko chodziłem zbierać grzyby czy jagody, w ten sposób sobie dorabiając, żeby rodziców nie obciążać. Może przez to się bardziej pieniądz szanowało, niż teraz, gdy młodzi mają wszystko na tacy. Praca pomocnika murarza była prosta, choć potrzeba silnego i wytrzymałego człowieka, żeby dał radę dwanaście godzin. Ale jak mówiłem – nigdy nie miałem problemów z pracą.
Jak pan pamięta tamten wieczór, który zmienił pana życie na zawsze?
Wracałem z wypłatą. Zaszedłem jeszcze do baru wypić piwo, a potem szedłem torami do domu. Rzadko kiedy szedłem tą drogą, ale wtedy akurat zamarzyło mi się pójść na skróty. Ktoś musiał wiedzieć, że dostałem wypłatę. Poczułem tylko, że obrywam czymś ciężkim w tył głowy. Padłem nieprzytomny. Zabrali pieniądze i zostawili mnie na torach. Po dwóch tygodniach w skrzynce znalazły się dokumenty.
Przytomność odzyskałem, gdy najechał mnie pociąg. Wyczołgałem się jeszcze spod niego o własnych siłach. Nawet w kompletnym amoku kłóciłem się z kolejarzami, żeby puścili mnie do domu, bo rano strop będziemy robić. Przyjechał lekarz. Dał mi zastrzyk. Obudziłem się po operacji w szpitalu.
Wiele brakło, by maszynista zdążył się zatrzymać?
Problem jest taki, że maszyniści nie jeżdżą jak w samochodzie, gdzie cały czas musisz kontrolować kierownicę. Moja siostra pracowała w PKP, kiedyś przejechała się z maszynistą by zobaczyć jak to jest. Rusza ze stacji, włącza wszystko, a potem pociąg jedzie. Prowadzić nie trzeba. Jak zaświeci światła, widzi na kilkaset metrów jak w dzień. Zadaję sobie to pytanie: może zauważył mnie za późno? Ale później sam sobie odpowiadam: dobrze, że chociaż wtedy.
Pierwsza pana myśl po operacji?
Nie miałem żadnej myśli. Byłem tak naszprycowany lekami przeciwbólowymi, że było mi wszystko jedno. Po prawdzie to nie wiedziałem co się dzieje. Jeszcze następnego dnia myślałem, że to wszystko sen, majak, koszmar. Dopiero trzeciego dnia dotarło do mnie, że to jest chyba rzeczywistość.
Miałem osiemnaście lat. Konkretne plany, konkretne marzenia. Ustalony bieg życia, którym podążałem. A tu nagle straciłem dwie nogi. Gdzie jeszcze człowiek nie wiedział, że jest coś takiego jak protezy. Dziś można na każdy temat sprawdzić informacje w internecie, wtedy? Protezy mi się kojarzyły w najlepszym wypadku z takimi drewnianymi, pirackimi. Dopiero siostra, która pracowała w klinice w Lublinie, przyjechała i wytłumaczyła mi, że dzisiaj protezy są coraz lepsze i dam radę chodzić.
Lekarze straszyli, że będę mógł przejść z kuchni do łazienki i tyle, ale myślałem: dobre i to. Z czasem okazało się, że nie jest tak źle, jak wyrokowali. Co prawda tamte protezy i tak nie miały porównania do tych, które są teraz. Kiedyś i tak musiało się o kulach chodzić, a zedrzeć potrafiły skórę do krwi. Dzisiaj to zupełnie inna technika protezowania, specjalne odlewy, kleje. Dzięki temu funkcjonuję normalnie i bardzo dobrze chodzę. Protezy nic nie uwierają. Czasem jak pracowałem w firmie, dopiero po półtora roku dowiedzieli się, że nóg nie mam. Paleta ślizgła mi się z rąk, spadła na stopy, a ja nic. Janusz, co ty? Podsunąłem nogawkę. Dopiero się skapnęli.
Pamięta pan pierwsze kroki po wypadku?
Cztery miesiące leżałem w szpitalu, bo jedna z nóg nie chciała się goić. Potem pojechałem do sanatorium na naukę chodzenia. Pojechałem do protezowni, stanąłem i byłem przerażony. Obawiałem się wielkiego bólu. Kikuty nie były zaleczone jak teraz, a świeże. Ale nic nie bolało. Trochę wgniatało, ale bez przesady. Największy był wysiłek emocjonalny. Byłem zlany potem, jakbym do wody wpadł. Tu była bariera do pokonania. Ale w sanatorium otoczyli mnie fantastyczną opieką. Naprawdę chcieli, żebym chodził. Nie tak, że zabieg, odfajkowane, do widzenia, tylko szczerze im zależało. No to aż się chciało chodzić.
Wrócił pan do domu i czym się zajął?
Niczym. W domu siedziałem. Wisła to jest piękny teren, ale dla zdrowych ludzi. Mi ciężko było w takim terenie gdzieś się ruszyć. A już jak śnieg sypnął… w tamtych czasach o czteronapędowych samochodach nikt nie słyszał. Pan, co woził mleko, przyjeżdżał do nas saniami. Na gospodarstwie pomóc nie mogłem, samochodu, żeby mnie gdzieś zawieźć, nie mieliśmy. Więc coś ugotowałem czy posprzątałem, gdy rodzice pracowali na gospodarstwie. Jak teraz patrzę wstecz, straszne życie. Takie życie byle tylko żyć.
Ocierał się pan o depresję?
Nie, aż tak nie. Depresji nigdy nie miałem ani skłonności, żeby coś sobie zrobić. Zawsze trzeba być wdzięcznym, ja też byłem. Zdarzyło się? Zdarzyło. Ale niewiele brakło, a straciłbym ręce. Byłem między szynami a pociągiem, to jakby ręka inaczej leżała, odpadłyby jak gałęzie. Człowiek żył z dnia na dzień, bez planów, ale doceniając to, co ma. Tak było dwa lata bodajże, potem przeprowadziliśmy się do Cieszyna.
Przełomem były treningi na pływalni?
Tak. Już w sanatorium próbowałem pływać. Na początku nie chciałem, bałem się, nie umiałem. Ale dostałem szybką szkołę. Co prawda zawsze powiem, że mało mnie nie utopili, ale dałem radę. W Cieszynie był Czesław Banot, dawny piłkarz, który kiedyś dostał w kręgosłup i także jako osoba niepełnosprawna startował w zawodach. Zaprosił mnie do stowarzyszenia osób niepełnosprawnych. Pierwsze spotkanie mnie nie zachęciła, bo najmłodsza osoba poza mną miała około sześćdziesięciu lat, nie byłem pewny, czy to dla mnie. Ale dostałem zaproszenie na basen i tak się zaczęło. Od zabawy, po profesjonalne treningi. Prowadził mnie pan Janusz Widzik, który kiedyś nawet przez kanał La Manche przepłynął. To rodzina, która biła pływackie rekordy Guinessa, fanatycy pływania z dziada pradziada.
Jak często chodził pan na treningi?
Trzy razy w tygodniu na siódmą rano. Wstawałem 5:30, o 6 wychodziłem i szedłem dwa kilometry, czy w deszcz, czy w śnieg. Z dnia na dzień wychodziło coraz lepiej, potem poszło. W końcu pojechałem na mistrzostwa Polski i zdobyłem złoty medal na sto metrów klasycznym. Byłem dumny, to mnie jeszcze napędziło sto razy bardziej do trenowania. Super też, że człowiek zobaczył tylu innych niepełnosprawnych jak sobie świetnie radzą. Dziś jak słyszę pełnosprawnego, że nie umie pływać, to mnie śmiech ogarnia. Pojedź na takie zawody niepełnosprawnych, zobacz jacy pływają. Ten bez rąk, albo jedna ręka i dwóch nóg nie ma, a delfinem płynie. Wielki szacunek dla tych ludzi. Ta przygoda z pływaniem trwała około trzech lat.
Czemu tak drastycznie zmienił pan dyscyplinę?
W sporcie niepełnosprawnych są pewne klasyfikacje medyczne i grupy startowe pod nie dostosowane. Ja byłem w takiej grupie, gdzie pływałem z tymi, którzy mieli jedną całą nogę. Jak on skakał ze słupka to na krótkim basenie nie miałem szans. Pojawiła się lekkoatletyka i od razu zobaczyłem, że tu mogę się realizować. Pierwszy raz wystartowałem na spartakiadzie w Cieszynie. W kategorii open wygrałem wszystko, rzut oszczepem, rzut kulą, choć startowały też niczego sobie chłopy z obiema zdrowymi nogami. Pływania całkiem nie zostawiłem, ale traktowałem je dodatkowo, jako rozluźnienie po ciężkich treningach.
Ciężko pogodzić treningi lekkoatletyczne z pracą?
Ciężko, szczególnie, że najczęściej pracowałem wtedy na nocki jako ochroniarz. Po dwunastu godzinach zmiany szło się na trening. Śmieszy mnie, gdy ktoś mówi, że trening niepełnosprawnych to jak rekreacja. Zaprosiłbym takiego eksperta na zajęcia. Jak ktoś dopiero zaczyna, to owszem, może to tak wyglądać, bo przecież kuli szóstki by nie uniósł, tylko się zniechęcił. Ale później? Mój trening od treningu pełnosprawnego kulomiota różnił się tym, że nie mogłem zrobić płotków, wieloskoków. Ale już na ławce wyciskałem 230 kg. Najlepsi zdrowi kulomioci tyle może wyciskają.
To jak przy tak intensywnym podziale obowiązków zdążył pan poznać żonę?
A w kościele przypadkowo! Usiadła koło mnie. Byłem już wtedy po igrzyskach w Atenach. Jestem wyznania zielonoświątkowego, zostałem zaproszony by powiedzieć coś o sobie i zawodach. Moja obecna żona usiadła koło miejsca, w którym wcześniej siedziałem, a że też kiedyś trenowała, od słowa do słowa tak się zaczęło. Dziś mamy dwójkę synów, do tego trzeci siedemnastoletni z wcześniejszego małżeństwa. Bardzo fajnie się komunikują, także super.
Ateny musiały być wielkimi emocjami.
Sami najlepsi. Wielka satysfakcja. Nie takie proste się dostać: tak samo trzeba zrobić olimpijskie minimum, żeby pojechać. Byłem dumny i szczęśliwy, że to wszystko fajnie idzie do przodu. Przeżycie niesamowite, bo nie oszukujmy się, na naszych zawodach nie ma tłumów. A tu na inauguracji kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Włosy dęba stają, ciarki z wrażenia. Adrenalina sięga zenitu.
Mówił pan w jednym z wywiadów, że najlepsza atmosfera była podczas igrzysk w Londynie.
Wydaje mi się, że Anglicy podchodzą do zawodów niepełnosprawnych bardzo poważnie i profesjonalnie. Tam ogółem jest kultura chodzenia na zawody sportowe, może to też dlatego. Widownia jest bardzo świadoma, wyrobiona, to nie takie sobie siedzenie na stadionie, żeby poklaskać. Do tego było mnóstwo polonii, więc nie dało się nie wyjść z wioski olimpijskiej, żeby nie zostać zaczepionym i poproszonym o zdjęcie. Mnie udało się zdobyć srebrny medal, także moc pięknych wspomnień.
Dla odmiany Pekin 2008 to chyba największe rozczarowanie.
Nie ma dla sportowca gorszego miejsca niż miejsce czwarte. Przegrałem o jeden centymetr. O mniej się nie da przegrać. Kubeł zimnej wody. Może nie byłem faworytem do złota, ale dawano mi duże szanse. A brąz to minimum, na sto procent! A przecież nie tylko Janusz Rokicki rzuca daleko na świecie. Nie wiem co się wtedy stało. Nie mam sobie nic do zarzucenia w kwestii przygotowań. Podczas igrzysk pobiłem dwa rekordy życiowe, a jednak to nie wystarczyło. Człowiek zadaje sobie pytania: czy mógł zrobić więcej?
Tu brak medalu mimo rekordów, a w Rio srebro mimo kontuzji.
Czułem się przed Rio znakomicie, życiowa forma. Ale miewam szczęście w nieszczęściu. Dziesięć dni przed startem poślizgnąłem się w łazience. Jak ściągam protezy idąc pod prysznic, muszę stanąć na kolanie. Było mokro i stało się co się stało. Zerwałem mięsień łopatkowy i naciągnąłem grzebieniowy. Tyle dobrego, że startowałem w ostatnim dniu, ale treningu nie przeprowadziłem już żadnego. Tylko rehabilitacja pełną parą. Początkowo nie mogłem nawet ruszyć ręką. Zastanawiałem się jak to będzie, gdy pchnę z całej siły – przecież chyba się rozsypię. Ale siłę dawali mi rehabilitanci, a dostałem też zastrzyk energii od synów. W torbie znalazłem liścik na tabliczce czekolady: “Tata, wierzymy, że dasz radę!”. Myślałem tylko o tym, by oddać jedno dobre pchnięcie. To tak naprawdę… nie wyszło. Ale Rosjan nie było, a inni patrzyli, że jestem kontuzjowany i się nakręcali. Pchnąłem słabo, nie byłem w stanie oszukać kontuzji, ale inni się spięli. W każdym sporcie trzeba myśleć, a tutaj rywali poniosło. Zaczęli zapominać o technice, a pchać byle silniej. Tak się nie da i mój rzut wystarczył na srebro.
Porozmawiajmy o dofinansowaniu paraolimpijczyków. Poprawiło się odrobinę?
Jest trochę lepiej, ale kryteria nie są dostosowane do realiów paraolimpijczyków, tylko wrzucają nas do jednego worka z pełnosprawnymi, sprawiając, że są niemożliwe do spełnienia. Medal nie jest tak istotny, ważniejsze jest czy w danej dyscyplinie startowała odpowiednia liczba zawodników. Tymczasem u niepełnosprawnych trudniej o liczebność, nie wszyscy najlepsi będą mogli pojechać, nawet na igrzyska. A jeśli jest za mało zawodników, warunki nie są spełnione i nie ma ani nagrody, ani stypendium. Ktoś trenuje cztery lata, przygotowuje się do igrzysk, startuje, odnosi sukces, nawet złoto. A potem słyszy, że nie spełnił warunków. Co jeszcze miał zrobić? Idiotyzm. A trenerzy warunki spełniają za wyszkolenie zawodnika. Mój trener, Zbigniew Gryźboń, akurat jest taki, że nagrodą za medal się podzielił, ale nie wiem ilu trenerów postąpiło podobnie. A przecież to wielki wkład zawodnika, jego zdrowia i wysiłku. Jest to niesprawiedliwe.
Czyli wielu paraolimpijczyków-medalistów nie dostaje nic?
Tak jest. Teraz były mistrzostwa Europy. Medali kilkadziesiąt. I nikt z zawodników nie spełnił warunków! Żaden nie kwalifikował się według ustawy do nagrody i stypendium. Pan premier Morawiecki i minister Witold Bańka obiecali, że dadzą pół miliona nagrody. I dobrze. Ta suma dla osób postronnych może robić wrażenie. Ale przy podziale na tyle osób wcale nie jest taka, by choćby zrównoważyła wkład własny w treningi. Nikt z nas nie chce się na sporcie dorabiać, chcemy mieć tylko normalne możliwości by go uprawiać. Treningi na tym poziomie są naprawdę wymagające. Idź do pracy na dwanaście godzin, potem jeszcze trenuj – ilu wysiądzie, odpuści, nie dając rady? Ja bym zmienił ustawę na proste zasady. Za konkretne wyniki czy pozycję w rankingu stypendium takie, by pozwalało się przygotować do kolejnej imprezy.
To prawda, że swego czasu, już zdobywając medale, zbierał pan złom?
Tak. 2005 rok. Złoty medal, rekord Europy. Nie pracowałem wtedy na nockach, a zarobić na rodzinę i treningi trzeba jakoś było. Było ciężko, ale co przetrwamy najtrudniejsze, później jest naszym najcenniejszym kapitałem.
Dziś czym się pan zajmuje?
Mam integracyjny klub sportowy w Cieszynie, który prowadzę społecznie, inwestując w to dużo czasu. Do tego treningi, praca i spotkania pomagające zmieniać świadomość na temat niepełnosprawnych, głównie w szkołach. Młodzież nie ma wiedzy o życiu niepełnosprawnych, myśli, że to ktoś biedny, kogo trzeba żałować, nad kim trzeba się litować. A litość potrafi zranić bardziej niż obelga. Chcemy być traktowani po prostu normalnie. Muszę przyznać, że jest pod tym względem coraz lepiej. Na spotkaniach jest zawsze fajny odzew, bardzo je cenię.
Kiedyś powiedział pan, że narzekanie nie ma żadnego sensu.
Nie ma. Nic nie zmieni. Człowiek tylko pogrąży się w marazmie. Od rana do wieczora mógłby narzekać gdyby chciał, zawsze się coś znajdzie. Ale chyba by się przy tym fizycznie wykończył. I wszyscy przy tym człowieku. Jeżeli wstajesz, masz dach nad głową, masz co zjeść, budzisz się zdrowy i masz dwie czyste koszule – to już jest świat. Już jesteś szczęśliwy. Powinno się doceniać normalne, zwykłe rzeczy, bo nie zawsze jest tak jak się chce, ale zawsze można znaleźć coś, za co warto być wdzięcznym. Poza tym będąc osobą pozytywną, nie marudą, pomaga się innym, zamiast ich dołować.
Pana cele i marzenia?
Cel to naprawienie ręki po kontuzji z mistrzostw Polski, a jak się uda, mistrzostwa świata za rok i później igrzyska w Tokio.
A pozasportowo?
Wychować dobrze dzieci. I chyba tyle. Nie mam konkretnych marzeń, wygórowanych. Cenię proste życie.
Rozmawiał Leszek Milewski
Fot. Facebook Janusza Rokickiego