Reklama

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

redakcja

Autor:redakcja

20 maja 2014, 20:06 • 8 min czytania

W 2004 roku z trybun widziałem, jak Grecja dwa razy – najpierw w Porto, potem w Lizbonie – ogrywa Portugalię i sięga po mistrzostwo Europy. Dziwne, bo samego finału zupełnie nie pamiętam. Wiem, że na nim byłem, ale gdzie się odbył – to już musiałem sprawdzić w Google. Na którą z bramek – tę, patrząc z perspektywy miejsc dla dziennikarzy z lewej, czy tę z prawej – Charisteas strzelił historycznego gola, też nie wiem. Słaba pamięć. Mecz otwarcia, gdy Grecy wygrali 2:1, jeszcze jakoś kojarzę. Ale finału – nic a nic.
Wracam do turnieju sprzed dziesięciu lat, ponieważ w tę sobotę widziałem z trybun, jak Atletico Madryt zdobywa mistrzostwo Hiszpanii. Czyż to nie dwie największe sensacje dekady? Dopadła mnie próżna myśl, iż być może na palcach jednej ręki można policzyć ludzi, którzy jedno i drugie widzieli na własne oczy, a nie za pośrednictwem telewizji. Jestem szczęściarzem.

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

Być teraz na Camp Nou – to było przeżycie niezwykłe. I chociaż kibicowałem Barcelonie, to warto było polecieć i zobaczyć triumf wojowników Simeone. Warto było doświadczyć jednej z najbardziej niebywałych scen, jakie rozegrały się na piłkarskich stadionach – takiej mianowicie, że schodzących z boiska piłkarzy Barcelony pożegnały krótkie gwizdy, a potem rozległa się burza braw dla przeciwników. Blisko sto tysięcy osób wstało z miejsc i zgotowało gościom najgodniejszą owację, jaką można sobie wyobrazić. Piękny moment. Obok mnie siedział fan Atletico. Był tak zestresowany przez 90 minut, iż nie był w stanie okazać radości, na wszelkie uwagi żony odpowiadał zdawkowo, wciąż z nerwów chodziły mu wszystkie mięśnie twarzy. I w czasie owacji dla jego drużyny – stał jak słup soli, nieruchomo. A wokół niego – kibice Barcelony, którzy z uznaniem i szacunkiem bili brawo. Trwało to nie minutę, i nie dwie. Stadion pustoszał, ale wciąż pozostawało na trybunach mnóstwo osób, które nie przestawały oklaskiwać nowych mistrzów kraju. Zdaje mi się, że sami piłkarze tej drużyny byli zaskoczeni, zrobili coś na kształt mini rundy honorowej. Pozdrawiali ludzi, którzy przecież na Camp Nou przyszli zupełnie w innym celu: chcieli obrony mistrzowskiej korony, a nie przekazania jej w posiadanie przeciwnikom.

Reklama

Natrafiłem w sieci na filmik, który w najlepszy sposób pokazuje atmosferę, jaka w Barcelonie zapanowała w sobotni wieczór. Oto nagranie z jednej z uliczek przylegających do stadionu…

Tak to wyglądało. W czasie meczu – ani grama sympatii wobec Atletico, pełne złości okrzyki, gdy publiczność odnosiła wrażenie, że goście grają na czas. Ale po końcowym gwizdku – ukłony. Zespół z Madrytu dokonał przecież niemożliwego, porwał się z motyką na słońce, wytoczył wojnę dwóm największym piłkarskim korporacjom świata, mającym w swoim posiadaniu dwóch największych piłkarzy świata. Każdy normalny człowiek z uznaniem powita takiego mistrza, doceni. A w Hiszpanii normalność na trybunach jest powszechna.

Polskie stadiony też się cywilizują. Kiedyś trybuny pełne skinów, we flekach odwróconych na lewą, pomarańczową stronę, co miało zwiastować gotowość bojową, później pełne spontanicznych bijatyk, systematycznie przenoszonych poza obiekty, aż do tego co jest dzisiaj – czyli atmosferę bliską idealnej. Bliską, ponieważ marzy mi się, by założenie jakiejkolwiek koszulki piłkarskiej nie oznaczało ryzyka dostania w zęby. W Hiszpanii moim zdaniem osiągnęli stan optymalny: są okrzyki, czasami wulgarne, są gwizdy, buczenie, są i śpiewy, chociaż nie bezustanne i ściśle połączone z tym, co dzieje się na boisku. Jednak przede wszystkim – jest świadomość, że to tylko piłka, ja kibicuję klubowi X, ty klubowi Y i możemy usiąść obok siebie, nikt na nikogo nie będzie patrzył wilkiem, a nawet jeśli – to nikt nikomu w mordę nie da z powodu wspierania innego zespołu. W sobotę w Barcelonie był niewielki sektor gości – bo tam nie ma zwyczaju jeżdżenia w grupach zorganizowanych, specjalnymi pociągami, jak to u nas – ale przede wszystkim było mnóstwo osób w barwach Atletico rozsianych po całym obiekcie. Takich, którzy po prostu wsiedli w samochód, kupili bilet do przypadkowego sektora i w nim usiedli. Ci fani z Madrytu, którzy przyjechali samemu, prosili stadionowych sąsiadów – ubranych w barwy Barcy – o zrobienie pamiątkowego zdjęcia.

Kiedyś tak będzie i u nas. Ze dziesięć albo piętnaście lat. I to będzie piękne.

Tak jak chciałem, by wygrała Barcelona, tak nie ma we mnie wielkiego żalu, że zwyciężyło Atletico. Myślę sobie: będę w życiu jeszcze pewnie ze dwadzieścia razy na Camp Nou w chwilach, gdy FCB świętować będzie tytuł mistrza kraju. Ale tytułu dla Atletico mogę już nie uświadczyć nigdy. Kibice Barcy cieszyli się już ze wszystkiego, co futbol oferuje, znają smak każdego zwycięstwa. A gdy hiszpańska telewizja pokazywała, co działo się w Madrycie, to człowiekowi przyjemnie było na duszy: ci ludzie tyle czasu czekali i nagle sukces dopadł ich w tak nieoczekiwanym momencie. Niech się cieszą, im też się coś od życia należy.

I to samo jest z piłkarzami. Dla wielu piłkarzy Barcelony kolejne mistrzostwo kraju to nic więcej jak tylko kolejny wpis na Wikipedii. Dla tych z Vicente Calderon – marzenie życia. Szkoda było mi Bartry, który rozbeczał się po końcowym gwizdku, ale nie szkoda mi było Iniesty, który wyglądał, jakby przed chwilą rozładował mu się telefon (podobny poziom przygnębienia). Barcelona – w całości – musi zgłodnieć. Bartra był głodny, ale za dużo tam w tym sezonie występowało sytych już pasibrzuchów.

* * *

Jak pewnie wielu z was wie, nie lubię Alexisa Sancheza. Nie lubię go i już, nie lubię patrzeć jak gra, irytują mnie jego wybory, uważam, że jako piłkarz jest głupi, wiele spraw robi na odwrót, nie w tempo, źle, bez sensu.

I – przyznaję – strzelił jednego z najpiękniejszych goli, jakie w życiu widziałem na żywo. Patrzyłem zdumiony: jak to wpadło? Zdaje mi się, że radość na stadionie była opóźniona o dobre dwie albo trzy sekundy. Ludzie z wielu sektorów próbowali zrozumieć parabolę piłki i zgadnąć, czy ona wpadła do siatki, czy może na nią, może uderzyła z boku, od tyłu?

Strzał był godny podziwu, ale wiecie co? W tym strzale zawierało się wszystko to, za co Sancheza nie lubię. Gdyby przyjrzeć się temu ujęciu…

Image and video hosting by TinyPic

…to widać, że ta piłka na zdrowy rozum nie miała prawa wpaść do bramki. Myślę, że gdyby tę akcję powtórzyć jeszcze milion razy, to gol nie padł by już nigdy. W zdecydowanej większości przypadków piłka zatrzymałaby się na będącym bardzo blisko obrońcy, w kolejnych – poleciałaby daleko od słupka, w jeszcze kolejnych – obroniłby ją bramkarz. Szaleństwo Sancheza i brak jakiejkolwiek rozwagi jednak poskutkował.

Z tym golem jest jak z kasynem. Pójście do kasyna i granie na ruletce nigdy nie jest dobrym pomysłem, ale czasami można się obłowić. Oddanie takich strzałów, w takiej sytuacji, nigdy nie jest dobrym pomysłem, ale z rzadka może się to zakończyć fantastycznym trafieniem. Tak było tym razem.

Cenię jednak w piłkarzach rozwagę, boiskową inteligencję. Przykładem piłkarza inteligentnego jest np. Leo Messi, który stara się podejmować wybory najlepsze, a nie szalone. Dość rzadko uderza z ponad 20 metrów, ale przecież nie dlatego, że nie dokopie. Gdy obserwuję jego grę, mam wrażenie, że on ma wszystko przekalkulowane: uważa, że jest procentowo znacznie większa szansa, że minie obrońcę dryblingiem i zbliży się na szesnaście metrów do bramki, a następnie zdobędzie gola niż na to, że bramkarz da się pokonać np. z 25 metrów. Oczywiście, z 25 metrów też z pięć bramek w sezonie by zdobył, ale podbiegając bliżej – zdobywa kolejne piętnaście. Chłodna kalkulacja. Efektywność.

Sanchez jest dla mnie przykładem piłkarza grającego idiotycznie. Mam wrażenie, że w czasie gry w jego głowie nie zachodzą żadne procesy myślowe. Może z tej samej pozycji podać dołem, górą, może wejść w drybling, może też strzelić. On sam nie wie, co za moment nastąpi i dlaczego. Czasami – zwłaszcza w ostatnim czasie – u Messiego brakuje mi tego ryzykanctwa, zdobycia się na coś, co w teorii nie może wypalić, a jednak się udaje. Natomiast u Alexisa Sancheza wnerwia mnie bezmyślność, nawet jeśli kilka razy w sezonie kończy się magicznymi golami.

Cieszyłem się więc ze zdobytego gola, ale nie zmienił on mojej oceny Sancheza jako piłkarza Barcelony. Mam nadzieję, że tym uderzeniem podbił cenę na rynku transferowym i że po prostu uda się go dobrze sprzedać.

* * *

Kilka razy napisałem, ile moim zdaniem w piłce znaczy przypadek – i zawsze spotyka się taka teza z falą protestów. A popatrzmy na mecz Barcelony z Atletico. Cały rok grania tydzień w tydzień, 38 kolejek, setki albo i tysiące strzałów, dziesiątki parad bramkarskich, rzuty rożne, auty, godziny i dni biegania w tę i z powrotem. A na koniec o losach mistrzostwa decyduje sędzia. Mógł (powinien) uznać gola Messiego i blisko tytułu byłaby Barcelona. Nie uznał – i tytuł powędrował do Madrytu. Miesiące rywalizacji, a na koniec wszystko w rękach faceta z gwizdkiem.

Nie zrozumcie mnie źle – to była dla arbitra paskudna sytuacja, myślę, że zdecydowana większość sędziów popełniłaby ten sam błąd. Trudno nawet mieć pretensje. Jednak to suchy fakt: bramka na 2:1 była prawidłowa i losy tytułu mogły potoczyć się inaczej. Przy źle grającej Barcelonie i wspaniałym Atletico.

Z jednej strony – fantastyczni piłkarze rozgrywający słaby sezon i ostatnio przeciętni jako drużyna. Z drugiej – gorsi piłkarze, ale w życiowej formie i wybitni jako zespół. Spadek jakości jednych i wzrost drugich sprawiły, że na koniec Barcelona i Atletico spotkali się w tym samym punkcie, by na ubitej ziemi rozstrzygnąć sezon. A w dużej mierze rozstrzygnął go jednak arbiter.

Dlatego mówię wam: w futbolu przypadek zdobył więcej tytułów niż Pele, Maradona, Zidane, Messi i Ronaldo razem wzięci.

I nie, nie podważam triumfu Atletico. Na Camp Nou osobiście biłem im brawo. Pokazali, że w futbolu pierwszym warunkiem sukcesu jest to, by naprawdę z całych sił go pragnąć. Ten zwierzęcy głód charakteryzował Diego Simeone na boisku, teraz charakteryzuje go poza nim.

Jak głosi mądre powiedzenie: syty nigdy nie zrozumie głodnego. W powyższym zdaniu zapewne zawiera się istota tego, iż każdy piłkarski dream-team w pewnym momencie zostaje pokonany.

Tylko że za rok kto inny będzie syty, a kto inny głodny. Role się odwrócą.

Najnowsze

Reklama

Felietony i blogi

Reklama
Reklama