Reklama

Życie jak w Madrycie. Prawo Bernabeu

redakcja

Autor:redakcja

02 kwietnia 2014, 11:08 • 4 min czytania

Suwerenne. Wymagające. Wybredne. Wielowarstwowe i wielowątkowe. Bernabeu to zlepek różnych poglądów, pomysłów oraz stylów kibicowania. Demokratyczne państewko, pełne ścierających się punktów widzenia. Bezwzględny sędzia piętnujący największych i najdroższych. Z torbą słonych pestek w jednej ręce i bagietką z szynką w drugiej, w garniturze lub białej koszulce i szaliku. Socios „Los Merengues”, poza pasją do Realu, łączy dziś jedno – zniecierpliwienie brakiem sukcesów i zniechęcenie coraz bardziej jałowymi obietnicami. Bernabeu gwiżdże, bo jest zmęczone.
Bo nie może patrzeć, jak kolejny sezon wymyka się spod kontroli.

Życie jak w Madrycie. Prawo Bernabeu

„Trzymaj się z daleka od ulicy” – cedził Roberto De Niro synowi Colagero w „Prawie Bronksu”. Na nic jednak kazania o zakamarkach i pokusach dzielnicy opanowanej przez włoskich imigrantów się zdały. Ulica wsiąknęła chłopaka, odkryła przed nim bezlitosne realia życia, nauczyła porządku miejskiej dżungli. W niej jesteś bossem dopóty, dopóki masz siłę przebicia, kontrolujesz konkurencję i trzymasz w ryzach otaczających cię ludzi. Wydaje ci się, że masz władzę, ale tak naprawdę jest to tylko czasowe panowanie. Władza należy do ogółu, do bardziej lub mniej zdefiniowanej masy. Ona jest panem sytuacji – dziś popiera jednych, jutro afiszuje drugich. Bezustanny plebiscyt.

Reklama

„Ja. To ja muszę Mourinho tłumaczyć, na czym polega Bernabeu” – zwykł mówić Florentino Perez do byłego trenera Realu. Portugalczyk od początku pracy w Madrycie nie potrafił (nie chciał) zrozumieć rad swojego zwierzchnika. Mało tego. W pojedynkę wydał Bernabeu wojnę. Postanowił zmienić przyzwyczajenia socios od lat przychodzących na stadion Realu. Nie podobało mu się te ich „piknikowo-kinowe” podejście. Nie godził się z faktem, że bilet/karnet upoważnia widza przede wszystkim do surowej krytyki, a nie – przede wszystkim do pełnienia stricte kibicowskich obowiązków. Mourinho koniec końców oczywiście przegrał – z góry przegraną wojnę – Bernabeu ani nie zostało drugim Stamford Bridge, ani nie przypomina Giuseppe Meazza w Mediolanie. Portugalczyk dokonał jednak trwałej wyrwy w stadionowej społeczności. Podzielił ją na grupy i grupki, na madridistas lepszych i gorszych, na bardziej i mniej oddanych klubowym barwom, na kibiców „de verdad” i na przebierańców. Na madridistas i antimadridistas.

W sobotę w meczu z Rayo Vallecano, podczas gdy ultrasi z Fondo Sur skandowali „Cristiano, Cristiano”, część stadionu, bez cienia wątpliwości, ośmieliła się wygwizdać egoistyczne zagranie lidera i najlepszego piłkarza zespołu. Takie jest prawo Bernabeu (jeśli nie wierzycie, to spytajcie Di Stefano, Hugo Sancheza, Raula czy Zidane’a). Przed spotkaniem, kiedy na tablicy świetlnej pojawił się skład wyjściowy, „casillistas” wcisnęli język między zęby i fiuknęli na Diego Lopeza. Prawo Bernabeu. Gdy po chwili na tej samej tablicy wyskoczyło zdjęcie Casillasa natychmiastowo włączono miernik decybeli braw. Prawo Bernabeu. Całość minutowej prezentacji zakończono nieśmiałym buczeniem z pozdrowieniami dla Ancelottiego. Nikt w tamtej chwili nie pamiętał o serii 31 meczów z rzędu bez porażki Realu. Nikogo nie obchodziło, że Carletto zabrakło jednego wygranego spotkania do wyrównania rekordu klubowego Beenhakkera. Prawo Bernabeu… Włoska równowaga – o której cukrzyłem trzy tygodnie temu – została zachwiana dwiema kolejnymi porażkami – z Barceloną i Sevillą. Bardzo prawdopodobne, że kluczowymi w walce o ligowe mistrzostwo.

Opuszczając w sobotni wieczór stadion, każdy znajomy socio, którego napotkałem, wygraną z Rayo podsumowywał identycznym zwrotem: „Wygrać to trzeba było w środę z Sevillą”. Złość pewnie im minie, pewnie dziś znowu będą w transie podczas meczu z Borussią. Pod warstwą złości kryje się jednak coś dużo bardziej trwałego. Nieprzemakalnego. Wśród madridistas wyczuwalne jest zmęczenie, rezygnacja. Tak jakby wejście na szczyt ośmiotysięcznika za każdym razem, trzeba byłoby odwołać z w powodu paskudnych warunków pogodowych. Co roku ten sam film – seans wyświetlany co sezon o tej samej porze. Superprodukcja „made by Florentino” o: superklubie za supermiliardy, o superpiłkarzu, superskładzie, supertransferze, supertrenerze i superstadionie. Supercykl – wieszczą od 5 lat media, po tym jak Florentino Perez wrócił na fotel… superprezydenta.

W tym czasie udało się wygrać 3 tytuły, z którego jeden (rekordowa liga, wygrana z niepokonaną Barcą dzięki 100 punktom i 121 golom), ma duże szanse na narodowy poemat. Nie udało się z kolei, ani trwale skruszyć hegemonii Barcy, ani zdecydowanie podbić Europy. W międzyczasie Realowi wyrósł na domowym podwórku bardzo niewygodny rywal zza miedzy, a poza granicami w siłę urosły nowe potęgi. Jednocześnie kibica regularnie karmiono papką-alibi, wskazaną na lata posuchy. A to z jednej strony winny był UNICEF, a to z drugiej katalońsko-europejski spisek z Platinim na czele, a to „czarną rękę” do katastrofy przyłożyli stronniczy sędziowie. Bernabeu już tej taniochy z supermarketu na rogu nie kupuje. Bernabeu oczekuje zwycięstw i tytułów. Mniej słów, więcej czynów. Bez krzepiących morale okładek o kończącej się erze Barcy i papierowym cudzie Atletico. Socios wystawiają zespołowi fakturę na – miliard w środę, miliard w sobotę.

Nikt oczywiście Realowi szans na sukces w tym sezonie nie odbiera. Byłoby to co najmniej lekkomyślne, by nie powiedzieć głupie. Zwłaszcza, że droga do dwóch trofeów pucharowych (Ligi Mistrzów i Copa del Rey) prowadzi przez 6 (słownie SZEŚÄ†) meczów. Piekielnie trudnych, ale będących przecież w zasięgu piłkarzy Ancelottiego. I z Casillasem w bramce… Bernabeu będzie się temu bacznie przyglądać. I gwizdać, kiedy wyczuje najmniejszy przestój w grze i „chodzonego” przy prowadzeniu 5:0. Takie już jego prawo.

RAFAف LEBIEDZIŁƒSKI
z Hiszpanii
Twitter: @rafa_lebiedz24

Najnowsze

Reklama

Felietony i blogi

Reklama
Reklama