– Urodziłem się z czymś, co ktoś nazwał osobowością zadaniową, która pozwala koncentrować się całkowicie i wyłącznie na zadaniu do wykonania, a jednocześnie nie popycha człowieka w znieczulicę. Tak traktowałem te moje wyjazdy. Mój pobyt w Czeczenii, Afganistanie czy Kongu kończył się w momencie, gdy go opuszczałem. Wracając do Polski, wracałem jednocześnie do mojego tutejszego życia. Oczywiście, pamiętałem, co działo się w Afganistanie, ale nigdy mi się to nie śniło. Nie prześladowało mnie w koszmarach. A moją żonę już tak. Krzysztofa Millera również. Właśnie to uchroniło mnie przed chorobą i tym samym szpitalem, w którym wylądowała żona, Miller i jeszcze jeden z moich znajomych, też fotoreporter – mówi w wywiadzie z serii “Męskie Gadki” Wojciech Jagielski, jeden z najlepszych polskich reportażystów, w 2014 roku odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
***
Z kraju cywilizowanego przenosi się pan w miejsce, gdzie chodząc po ulicach mija się trupy, a wszędzie jest pełno krwi. Jakie to może budzić emocje?
Nasze wyobrażenie o wojnie jest trochę filmowe. To nie jest tak, że wychodzimy na ulicę i wokół nas leżą szczątki zmarłych ludzi. Albo, że wchodzimy wprost z hotelu w sam środek strzelaniny. Miasta, w których toczą się walki, nie różnią się często od tych, które cieszą się pokojem. Wojna nigdy nie toczy się nieustannie w całym mieście, a tym bardziej w całym kraju. Nie toczy się ona przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. To są raczej chwile. Nigdy również nie jest tak, że ludzie ranni, czy pozabijani leżą godzinami na ulicach.
Jadąc na wojnę, do Tbilisi czy Kabulu, rzadko kiedy wybierałem się prosto z lotniska do miejsca, gdzie toczyły się walki. Jechałem tam do pracy, więc zwykle najpierw starałem się przygotować sobie do niej warunki. Szukałem hoteli, w których mogłem się zatrzymać, w których działały telefony, był prąd. To niezbędne, żeby nadawać korespondencje, a po to przecież tam przyjeżdżałem. Nie przypominam sobie sytuacji, bym wychodząc z taksówki, która wiozła mnie z lotniska, mijał ciała pozabijanych ludzi, czy widział wokół płonące miasto. Do takich miejsc wybierałem się dopiero po rozłożeniu obozowiska. Wiedziałem też zawsze dokąd i po co jadę, więc byłem przygotowany. Wiadomo, na początku, przeżywa się wszystko inaczej, jak nowicjusz. Potem nabierałem doświadczenia, a ono pozwoliło mi się uodpornić na koszmar, ale także sprawiło, że się nie zatraciłem, nie znieczuliłem.
Omijał pan „epicentra wojny” szerokim łukiem?
Wprost przeciwnie. Skoro byłem wysyłany na wojny, to moim zadaniem było je jak najlepiej zobaczyć. Kilka razy zdarzyło się nawet, że zaraz po lądowaniu wynajmowałem samochód i od razu jechałem na tę osławioną linię frontu. Zawsze starałem się jeździć z fotoreporterami. Ich towarzystwo wymuszało uczciwość. Ja, reporter, mógłbym opisać wojnę na podstawie cudzych opowieści. Oni – nie, a w dodatku musieli podchodzić blisko, najlepiej jak najbliżej. Podchodziłem razem z nimi.
Rozstawiając bazę nie miał pan sytuacji, w której któryś z tubylców zawetował i zdecydowanie odmówił tej czynności?
Rzadko mnie skądś wypraszano, choć bywały sytuacje, w których moje pojawienie się nie było komuś obojętne. Ilekroć przyjeżdżaliśmy do obozowiska którejś z partyzanckich armii i próbowaliśmy rozlokować się przy jej sztabie, dowódcy wymyślali przeszkody, bo woleli nie mieć świadka w postaci dziennikarza. Jako korespondent wojenny pracowałem jednak głównie w latach 90. Po 2001 roku sytuacja gwałtownie się zmieniła. Wcześniej to ja decydowałem dokąd jadę i z kim chcę rozmawiać, z kim się spotkać, co zobaczyć. Zdarzało się, że traktowano mnie jak nieproszonego gościa, ale nigdy wroga. Po 11 września ci sami afgańscy partyzanci, których odwiedzałem w latach 90., uznaliby mnie za wroga, zabili i nagrali moją egzekucję na film, albo wzięli do niewoli, by mnie wymienić na swoich uwięzionych towarzyszy lub na kilka milionów dolarów okupu. Dowódcy wojsk zachodnich w Afganistanie także oczekiwali, że skoro przyjeżdżam jako dziennikarz do nich, to jestem z nimi, im sprzyjam, przestrzegam ich zasad, jadę tam, gdzie oni pozwalają, oglądam wyłącznie to, co zechcą mi pokazać, uwierzę we wszystko co mówią. Dla nich nie byłem już dziennikarzem tylko przedstawicielem tego samego plemienia. Trudno więc się dziwić, że talibowie nie widzieli już we mnie żurnalisty, lecz plemieńca, tyle że w wrogiej doliny.
Czyli ogólnie rzecz biorąc nie mógł stawać pan po stronie opozycji.
W Afganistanie, ale nie tylko, nie mogłem już przechodzić na drugą stronę, bo wtedy ryzykowałem swoim życiem. Zachodni dowódcy też sobie tego nie życzyli, a tym dziennikarzom, którzy mimo wszystko próbowali kontaktować się z talibami, uprzykrzano życie. Przypominało mi to czasy drugiej wojny w Czeczenii, kiedy Rosjanie wpuszczali na Kaukaz tylko dziennikarzy akredytowanych przy ich sztabie. Żurnaliści mogli poruszać się wyłącznie w asyście rosyjskich żołnierzy albo urzędników. Łamałem to prawo. Jeździłem również do partyzantów. Zatrzymany przez rosyjskich wojskowych byłbym potraktowany jak osoba, która złamała ich prawo. Mogli mnie uznać za szpiega, przemytnika, terrorystę.
Afganistan jest traktowany jako miejsce, gdzie narkotyki stały się zjawiskiem powszechnym. Miał pan sytuację, w której poddałby się urokom owego kraju za namową tubylca?
Dla wielu na świecie Polska kojarzy się z wódką. Są ku temu powody, ale przecież nikt w Polsce nie zmusza przyjezdnych do picia. To wolny wybór. W Afganistanie było podobnie. Jeździłem tam jako dziennikarz, poniekąd więc służbowo, do pracy. Instynktownie czułem, że nie wolno mi stracić kontroli nad wszystkim co mnie otacza. Nie mówię, że nie próbowałem afgańskich używek, ale cały czas pamiętając, żeby nie stracić kontroli. A to podobno się wyklucza.
Po dniu pracy spotykaliśmy się często z innymi dziennikarzami i, jeżeli pojawiał się skręt czy whisky, to tylko w takich towarzyskich okolicznościach. Podróżując po świecie dobrze jest zastanowić się czasem czy nasze zachowanie, dla nas zwyczajne, nie obrazi uczuć tubylców, nie zostanie przez nich źle zrozumiane. Dlatego w czeczeńskich domach nie paliłem papierosów, ani nie przywoziłem wódki w prezencie dla afgańskich znajomych. W hotelowym barze czy pokoju, po ukończeniu pracy, zachowywaliśmy się tak, jak u siebie. To była taka strefa eksterytorialna. Ktoś chciał zapalić papierosa, ktoś inny wypić szklaneczkę whisky albo dwie. A jeszcze inna osoba wolała skręta z marihuaną.
Jak poznał pan bohaterkę swojej książki – Gruzinkę Larę?
Przypadkiem. Pojechałem do Gruzji z zamiarem szukania materiałów do nowej książki. Nowej i trochę innej niż poprzednie. Chciałem napisać o Gruzinach. Nie o ich wojnach, ale o tym, jacy potrafią być beztroscy, o tym, jak z ogromnym poczuciem humoru przyjmują wszystkie nieszczęścia, które na nich spadały. Mieszkałem u znajomego, który, dowiedziawszy się, że przyjechałem szukać ciekawych historii, powiedział, że musi mnie poznać z pewną kobietą, która przeżyła tragedię. Broniłem się przed tą znajomością, bo nie po taką historię tam pojechałem. Widząc, jak mojemu gospodarzowi zależy na owym spotkaniu, zgodziłem się. Później, gdy Lara opowiedziała mi, co wydarzyło się w jej życiu, nie mogłem się już od tego oderwać. Zastanawiałem się, co mam z nią zrobić. Nie pasowała mi zupełnie do pomysłu na książkę. W końcu uznałem, że napiszę historię Lary. Wiele było takich spotkań z przypadku. Szukałem jednego, a znajdowałem coś innego. Mój jedyny plan, w czasie tych wyjazdów, związany był z wydarzeniami, które miałem opisać. Starałem się mieć uszy i oczy szeroko otwarte. Jeżeli jechałem na rewolucję, a słyszałem historię, która z nią w ogóle się nie wiązała, a była ciekawa, dramatyczna i nadawała się na potencjalny reportaż, materiał dziennikarski, bądź książkę, nigdy jej nie lekceważyłem. W 2010 roku pojechałem do południowej Afryki pisać o kraju, w którym miały zostać rozegrane piłkarskie mistrzostwa świata. Poznałem pewnego kibica z Johannesburga, który twierdził, że wynalazł wuwuzelę. Chciałem o tym napisać krótką korespondencję, ale gdy mi to wszystko opowiadał, zrozumiałem, że jego historia może mówić także o czymś innym. O historii zwykłego człowieka, wplątanego w trudną historię apartheidu. W ten sposób został moim „Trębaczem z Tembisy”.
A poznał pan inne kobiety, które historią przypominały Larę?
Tak. Myślę, że właśnie dlatego, iż takich Lar spotkałem wiele, ta książka w ogóle w powstała. Po prostu wiedziałem, o czym ona mówi. Ona zaś czuła, że ją rozumiem, bo widziałem wojnę, w dodatku tę jej wojnę także. Odniosłem wrażenie, iż gdy Lara opowiadała o swoich wojennych przeżyciach ludziom, którzy nie mieli z nią styczności, wiedziała, że, co by nie mówiła, oni tego po prostu nie zrozumieją. Mnie nie musiała niczego wyjaśniać, niczego dopowiadać.
To czym różniła się jej opowieść od innych?
Lara opowiadała swoją historię jak wytrawny gawędziarz, który opowiada dygresyjnie, ale wraca do punktu wyjścia i stawia kropkę na końcu zdania. Spisanie jej historii było dla mnie względnie prosty zadaniem.
Dlatego zadedykował pan jej książkę?
Nie dedykowałem jej książki. To była jej opowieść, ja ją tylko napisałem. Ona sama przyznała mi: „tak bym to opowiedziała”. Przeczytała książkę, a ona została przetłumaczona na język gruziński i prawdopodobnie wyjdzie w tym roku. Dla mnie była to bardzo trudna sytuacja. nigdy wcześniej nie napisałem czegoś podobnego. Książka opowiadała matce, którą nie jestem; kobiecie, którą nie jestem i w dodatku o osobie prywatnej, nie publicznej. Czasami wystarczy napisać jedno zdanie, które sprawi ból bohaterowi, skrzywdzi go. Bardzo nie chciałem skrzywdzić Lary. Kiedy napisała mi smsa, żebym zadzwonił, bo trzeba porozmawiać, wiedziałem, że przeczytała książkę. Popłakała mi się do słuchawki i powiedziała, że napisałem to tak, jakby ona chciała opowiedzieć.
Utrzymuje pan z nią kontakt?
Sporadyczny, ale wiem co u niej słychać. Wielu Polaków jeździ do Gruzji na wakacje. Niektórzy chcą się napić wina w Tbilisi, drudzy pokąpać w Morzu Czarnym, a jeszcze inni powędrować po górach. Sporo osób wybiera się z książką do Doliny Pankisi, do Lary. Szukają jej i najczęściej znajdują. Mam nadzieję, że gdy wyjdzie gruzińska wersja mojej książki, pojadę do Pankisi ponownie. Lara chciała zorganizować spotkanie ze mną na swojej wsi. Cieszę się, że trochę dzięki tej książce, przyjeżdża do niej w odwiedziny więcej gości. Lara prowadzi pensjonat, żyje z turystów. Agroturystyka to lepszy zarobek, niż wyjazdy zarobkowe na wojnę do Syrii.
Skąd u pana wzięła się fascynacja Azją i Afryką?
Azja to skutek transakcji wiązanej. Najpierw była afryka, zanim jeszcze pojawiło się dziennikarstwo. Bardzo interesował mnie ten kontynent jeszcze za czasów studiów. Chodziłem nawet na zajęcia na afrykanistykę, napisałem pracę magisterską o Ghanie. W końcu trafiłem do PAP-u i tam też chciałem pisać o „Czarnym Lądzie”. Któregoś dnia szef wezwał mnie do siebie i wytłumaczył, że Afryka jest bardzo nisko na liście priorytetów i on nie widzi szans, żebym ją rychło zobaczył. Zaproponował mi, abym zajął się również południem Związku Radzieckiego. Azja więc nie była moim wyborem ale wynikiem propozycji nie do odrzucenia. Szczęśliwie dla mnie przyjąłem ją. Wyjazdy, za czasów Związku Radzieckiego, kosztowały grosze. Wciągnęło mnie to. Zainteresowałem się historią tamtych krajów, im więcej wiedziałem, tym wszystko wydawało się ciekawsze. Nie bez znaczenia było też to, że mogłem tam jeździć i oglądać wszystko na własne oczy. Do Afryki nie mogłem. Już po pierwszym podróżach do do Tadżykistanu, Uzbekistanu, zrozumiałem, że kraje leżące na północ od Amu-Darii są tylko częścią pewnej całości historycznej, kulturowej. Drugą był Afganistan, który w związku z tym anektowałem. Do tej swojej strefy wpływów dołączyłem jeszcze kawał Pakistanu, Kaszmir. Dopiero wtedy ukazała mi się owa całość. zaczęło mnie to jeszcze bardziej ciekawić. Z PAP-u przeszedłem do Gazety Wyborczej, którą naturalnie interesowało południe Związku Radzieckiego, ale Afryka już nie. Dalej jeździłem więc na Kaukaz i do Azji Środkowej, ale dzięki tym wyjazdom otworzyłem sobie w końcu drogę także do Afryki. Moi szefowie uznali, że jeśli z tak dziwacznych krajów potrafię przywieźć ciekawe materiały, to może warto zaryzykować i posłać mnie na południe świata. Tak naprawdę drzwi do Afryki otworzył mi Polak, który w 1993 roku dokonał tam mordu politycznego, porównywanego do zamachu na Kennedy’ego. Od 1993 czas dziennikarskich podróży dzieliłem już po połowie, połowa wyjazdów przeznaczona była na Kaukaz i Azję, a druga część na Afrykę.
Patrząc z perspektywy czasu, który kontynent przypadł panu bardziej do gustu?
Najbardziej podobały mi się wyjazdy do Afganistanu. Jako dziennikarzowi zdecydowanie lepiej pracowało mi się w Azji. Moja biała twarz nie wzbudzała tam negatywnych emocji wśród tubylców. Wtapiałem się w tło, a dziennikarzowi najtrudniej jest pracować gdy się nieustannie rażąco wyróżnia. A tak właśnie było w Afryce. W Kongu, Sudanie, Rwandzie, Nigerii to ja byłem obiektem obserwacji. A także eksperymentów nie tyle socjologicznych czy kulturowych, ile psychologicznych i ekonomicznych. Ciekawiło ich głównie, ile pieniędzy mam w portfelu i ile uda im się ode mnie wyciągnąć. Zmuszali mnie do ciągłej czujności. W Azji wtopienie się w tłum było znacznie łatwiejsze. Mam ciemną karnację, szybko się też opalam. Wystarczyło nie golić się parę tygodni i wtapiałem się w tłum.
Czyli w Azji nie czuł się pan intruzem?
Intruz to za mocne słowo. Tam się po prostu nie wyróżniałem aż tak bardzo jak w Afryce. Dziennikarzowi najlepiej jest wtedy, gdy go nie widać. Wówczas najlepiej się przyglądać.
Ostatnio popularnym tematem stali się uchodźcy. Spytam wprost – przyjmować, czy nie przyjmować?
Stawianie sprawy w taki sposób jest zbyt dużym uproszczeniem. To jeden z najpoważniejszych problemów współczesności. Problem gospodarczy, polityczny, problem bezpieczeństwa, ale także problem moralny. Nie da się go rozstrzygnąć głosowaniem esemesami „tak” lub „nie”.
Nie no, lekka przesada.
Ale tak to się mniej więcej odbywa. Do tego sprowadza się cała debata o tym problemie.
Zgoda.
Nie ma żadnej dyskusji, żadnych argumentów, tylko bezrozumny wrzask. Gdyby to była kwestia „wpuszczać, czy nie wpuszczać”. To raczej proces dziejowy, nowa wędrówka ludów. Wiemy z histroii, że jeśli już owe wędrówki zaczynały się, to nie sposób było je zatrzymać. Co najwyżej spowolnić. Europa próbuje utrudnić marsz uchodźcom. Stawia płot graniczny na Saharze. Dla swojego dobrego samopoczucia, aby nie oglądać syryjskich czy afrykańskich dzieci potopionych podczas przeprawy przez Morze Śródziemne. Mnożąc uchodźcom przeszkody, utrudniając im wędrówkę, Europa spowalnia ją. Ale tylko spowalnia. Obawiam się jednak, że zatrzymać się jej nie da, dopóki dla biednego południa bogata północ będzie jedyną nadzieją na dobre, godne życie. A skoro wędrówka ludów może okazać się nieunikniona, powinniśmy raczej rozmawiać o tym, jak ją przetrwać, jak się najlepiej do niej przygotować, jak zabezpieczyć, a nie czy jak ją powstrzymać. Podobnie ma się sprawa z pomocą dla uchodźców. Często wydaje mi się, że, jak mawia mój redaktor naczelny Piotr Mucharski, my, dziennikarze, przypominamy psy, aportujące patyki, rzucane nam przez polityków. A politycy nie chcą rozmawiać racjonalnie, o argumentach, dowodach. Wolą emocje, a zwłaszcza strach, dzięki któremu łatwiej im bałamucić ludzi i nimi manipulować. Dzisiejsze partie polityczne, aspirujące do władzy, nie mają ani programów politycznych, ani nawet nazw, sugerujących jakieś światopoglądy czy wartości. Ich celem jest tylko władza, a żeby ją zdobyć odwołują się wyłącznie do emocji. Do strachu. Strach jest czymś, co najlepiej działa w okresie przedwyborczym. Zauważyłeś, że o uchodźcach nie mówi się dziś tak często i głośno jak przed wyborami?
Tak.
Jestem przekonany, że sprawa wróci jak tylko zacznie się nowy okres przedwyborczy. Nie bałbym się sąsiada o innym kolorze skóry, jeśli, tak jak ja, uważałby nasze podwórko za swoje, czułby się na nim gospodarzem. Nie uważałbym jednak za sąsiada kogoś, kto z założenia jest na moim podwórku tylko przejazdem, nie uważa je za swój dom. W ogóle nie rozmawiamy, dlaczego przybysze, którzy docierają mimo tylu przeszkód do Europy i otrzymują tu pomoc, po jakimś czasie obrażają się na tę swoją ziemię obiecaną. Dlaczego tak się dzieje? Czy oni są przyczyną, czy my? Jak sobie z tym radzić? O tym powinniśmy rozmawiać. Nasze władze bałamutnie mówią, że Polska jest jedynym krajem, do którego imigranci nie napływają. To prawda, ale nie przyjeżdżają tu nie dlatego, że jakiś tam jegomość minister im tego zabronił, postawił na granicy zaporę, tylko dlatego, iż nie są naszym krajem w ogóle zainteresowani. Traktują Polskę wyłącznie jako kładkę do Niemiec. Jeżeli za zgodą Unii Europejskiej zbudowalibyśmy autostradę eksterytorialną z Terespola do Słubic, będzie na niej ruch ciągły, ale tylko w jedną stronę. Nikt nie będzie wychodził poza nią, nawet, by kupić papierosy. Problem uchodźczy jest również zwierciadełkiem, w którym dobrze się samu sobie przejrzeć. Jeżeli my jesteśmy dobrymi chrześcijanami, za jakich się uważamy, to pamiętajmy, że to Ewangelia, a nie jakiś ksiądz proboszcz, choćby i biskup, mówi, jak powinniśmy się zachować. Dobrze jest też nazywać rzeczy po imieniu. Ogromna większość tych, którzy przybywają z Afryki i Azji do Europy to nie wojenni uchodźcy, ale imigranci za chlebem. Przyjeżdżają tu nie po to, by ocalić życie, ale żeby żyć godnie. Często słyszę, jak rozmaici ministrowie opowiadają, że jeśli już koniecznie musimy, wpuszczajmy chrześcijan, ale nigdy muzułmanów. Ciekaw jestem, jakby taki minister rozróżnił na ulicy chrześcijańskiego syryjczyka od muzułmanina? Oznaczy go jakoś? Bo jak nie, to Syryjczyk chrześcijanin zostanie sponiewierany na ulicy tak samo jak muzułmanin. Słyszałem, że pierwszą osobą, pobitą w Polsce z powodu uchodźczej histerii był Chilijczyk. Dobry chrześcijanin, tylko ciemniejszy na gębie.
Mówi się o tym, że powstrzymujemy uchodźców i imigrantów. Popatrzmy na najprostszy przykład – reprezentację Francji. 80% zawodników jest czarnoskórych.
Oni urodzili się we Francji, uważają się za Francuzów, bo za kogo innego mieliby? Uchodźcami byli ich ojcowie, dziadkowie, bądź pradziadkowie. We Francji, mającej tak bogate doświadczenie z przybyszami nie brakuje z tym problemów. Podczas mundialu w RPA doszło do otwarego konfliktu między białymi i czarnoskórymi piłkarzami. Nie wszyscy śpiewają francuski hymn. Użalając się nad wielokulturową i wielokolorową europą dobrze też przypomnieć sobie, skąd się ona taka wzięła. Przypomnieć o koloniach. A także o tym, że po drugiej wojnie światowej, wygodni mieszkańcy Starego Kontynentu sami ściągali do swoich krajów tanich robotników z Afryki i Bliskiego Wschodu. Niemcy zatrudniali Turków do fabryk Volkswagena. Francuzi zabierali Arabów do portów, Belgowie – do kopalni. Sami Europejczycy dla swojej wygody ściągnęli dziesiątki tysięcy robotników. Epoka liberalna, jaka nastała na zachodzie z grubsza biorąc po 1975 roku, zmusiła polityków, by pozwolili tym gastarbeiterom zabrać do Europy rodziny. Problem imigracji i wielokultorowości to także sprawa tożsamości Europy. Jeśli chcemy pozostać otwartym kontynentem, na którym liczą się prawa człowieka i obywatelskie, to nie możemy ich odmawiać ludziom o innym kolorze skóry, którzy również tutaj się urodzili.
Pańskie podróży do Afryki wiązały się z dłuższą nieobecnością. Jak z żoną radziliście sobie państwo z przetrwaniem tej rozłąki?
Te wyjazdy wcale nie były tak długie. Raczej częste. W latach 90. redakcje dobrze radziły sobie finansowo i stać je było na częste podróże dziennikarzy zagranicę. Moja gazeta uznała, że woli mnie wysyłać co jakiś czas do Azji lub Afryki, niżeli miałbym siedzieć w Delhi czy Nairobi przez kilka lat jako korespondent. Przeciętnie mój wyjazd trwał od dwóch do trzech tygodni. Żona niepokoiła się o moje bezpieczeństwo, a pod moją nieobecność musiała brać na siebie całą odpowiedzialność za codzienne sprawy. Problemem była nieprzewidywalność. Nasze życiowe plany zależały od wydarzeń w krajach, o których pisałem. One też decydowały o terminach i kierunkach moich podróży.
Pańska żona napisała książkę o tęsknocie za panem.
Moje dziennikarstwo było naszym wspólnym wyborem. Staraliśmy się nie tracić nad tym kontroli, obliczaliśmy koszty i zyski. Żona najbardziej w życiu ceni pasję, a szybciej ode mnie zauważyła, że dziennikarstwo stało się nią dla mnie. Uważała, iż to najważniejsze, a cała reszta to koszty uboczne. Przeliczyliśmy się. Samemu trudno ocenić, jak bardzo zaawansowana jest choroba, która się w nas powoli lęgnie. Ktoś z boku dawno powiedziałby, że mamy problem. My nie potrafiliśmy tego dojrzeć.
Wiedział pan o tym, że miała plany na napisanie książki?
Tak, wiedziałem. Żona najpierw trafiła do szpitala i tam zaczęła pisać. Byłem jej pierwszym czytelnikiem. Rozmawialiśmy o tym wielokrotnie. Nowa była dla mnie książkowa forma, słowa, które tyle razy słyszałem ułożone teraz w zdania. Patrzyłem też na jej historię jako reporter i od początku byłem przekonany, że jest to materiał książkowy.
Czy kiedyś żona powiedziała panu: „Nie, Wojtek, nigdzie nie wyjeżdżasz. Zostajesz ze mną”?
Dwa razy i pewnie za rzadko. Nie zgodziła się w 1994 na wyjazd do Czeczenii, gdzie akurat wybuchła wojna. Wydawało się to jej absurdem, żebym jechał na Kaukaz, skoro kilka dni wcześniej wróciłem z dwumiesięcznej podróży po Afganistanie i Pakistanie. W Indiach dojechała do mnie Grażyna i razem pojechaliśmy jako dziennikarze do Kaszmiru i na Sri Lankę. Kiedy po powrocie powiedziałem jej, że powinienem jechać do Czeczenii, zapytała, czy w redakcji nie ma innych dziennikarzy? Drugi raz, też w 1994 roku, nie chciała żebym poleciał do Rwandy. Tym razem nie miała racji. Kiedy wybuchła tam wojna i mordy, ja pracowałem w Południowej Afryce. Propozycję wyjazdu otrzymałem, gdy walki tam już dawno ucichły, ale w Polsce przyjęło się uważać, że trwają w najlepsze. Nie pojechałem do tej Rwandy, nie miałem zresztą wielkiej ochoty, bo była to wyprawa z polską pomocą humanitarną, sto dni za późno.
Pańska żona trafiła do kliniki leczenia stresu bojowego, a nigdy na wojnę nie pojechała. Dlaczego więc tak się stało?
Lekarze zdiagnozowali to, jako życie w patologicznej symbiozie. Ja jeździłem, ona zostawała w domu. Bardzo mocno przeżywała moje wyprawy, tak bardzo, że można powiedzieć, że w zasadzie podróżowaliśmy wspólnie. Opowiadałem jej o wszystkim, wolałem, żeby wszystko wiedziała ode mnie, niż polegała na histerycznych relacjach w telewizji. Grażyna bała się tych moich wyjazdów, bała się o mnie, a jednocześnie chciała, żebym jechał. Wiedziała, że na tym polega moja praca. Co więcej, zależało jej żebym wrócił cały, ale też znalazł się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Dopiero po latach zaczęliśmy zauważać symptomy chorób, które nie sposób było zdiagnozować. W końcu postanowiliśmy zgłosić się do lekarza, który w klinice stresu pourazowego zajmował się moim kolegą, fotoreporterem Krzysztofem Millerem. Pułkownikowi wystarczył kwadrans, aby zdiagnozować chorobę u żony. Po rozmowie z Grażyną, stwierdził, iż cierpiała na stres bojowy, to samo, na co chorował Miller.
Czy żona przeżywała te wyjazdy bardziej niż pan?
Z całą zaś pewnością skutki tych wyjazdów dotknęły wyłącznie ją.
Pozostały panu w głowie jakieś makabryczne obrazki z wyjazdów, które ciężko wymazać z pamięci?
Nie i myślę, że właśnie to uchroniło mnie przed chorobą i tym samym szpitalem, w którym wylądowała żona, Miller i jeszcze jeden z moich znajomych, też fotoreporter. Jeden z poznanych w szpitalu żołnierzy powiedział, że miałem szczęście w życiu, bo urodziłem się z czymś, co nazwał osobowością zadaniową, która pozwala koncentrować się całkowicie i wyłącznie na zadaniu do wykonania, a jednocześnie nie popycha człowieka w znieczulicę. Tak traktowałem te moje wyjazdy. Mój pobyt w Czeczenii, Afganistanie czy Kongu kończył się w momencie, gdy go opuszczałem. Wracając do Polski, wracałem jednocześnie do mojego tutejszego życia. Oczywiście, pamiętałem, co działo się w Afganistanie, ale nigdy nie śniło mi się. Nie prześladowało mnie w koszmarach. A moją żonę tak. Krzysztofa Millera również.
Potrafił pan zostawić życie afgańskie w Afganistanie, a polskie w Polsce?
Tak właśnie było. W Warszawie byłem po prostu sobą, na lotnisku przemieniałem się w siebie-dziennikarza. Kiedy wracałem, zostawiałem go na lotniskach w Kabulu, Kinszasie, Johannesburgu. Myślę, że dalej gdzieś tam jest.
Rozmawiał DOMINIK KLEKOWSKI