Liga, z której wszystkie kluby zostały wyrzucone z europejskich pucharów jeszcze latem zaszłego roku. Liga, w której walka o mistrzostwo kraju przypominała wyścig pijanych żółwi. Liga pełna absurdów, w której – jak to kiedyś napisaliśmy – gra się bez sensu i gada bez sensu. Liga pełna rozmaitych problemów, w której kibice ostrzeliwują się nawzajem racami i która właśnie została zakończona przerwaniem meczu oraz walkowerem. Jak na tę ligę można spojrzeć przychylnym okiem? Chyba jedynie przez pryzmat suchych liczb finansowych. Na przykład takich, jak te z dziś opublikowanego raportu Deloitte: “Piłkarska liga finansowa – rok 2017”.
Panowie z Deloitte oraz szef Ekstraklasy, Marcin Amunicki mieli dziś trudne zadanie. Chwalili rozwijającą się w poszczególnych sektorach ligę, uporczywie pomijając całą negatywną otoczkę. I trochę to wyglądało na nierówną walkę plusików finansowych z całą resztą. Z pewnością była to też walka o wizerunek całej ligi, którą czeka wielkie wyzwanie, jakim będzie podpisanie nowego kontraktu na sprzedaż praw mediowych – według największych optymistów ten ma zostać podwojony (dziś kluby dostają do podziału około 150 milionów złotych rocznie). Pytanie tylko, czy Ekstraklasa będzie miała w tych negocjacjach wiele argumentów po swojej stronie.
Takim argumentem może być systematyczny wzrost przychodów poszczególnych klubów i, co za tym idzie, całej ligi. Analitycy z Deloitte opracowali właśnie raport dotyczący roku kalendarzowego 2017, w którym zbadali wpływy klubów z dnia meczowego, transmisji (gdzie wliczono także premie z UEFA) oraz wpływy komercyjne. Po raz pierwszy pochylono się także nad przychodami z transferów, które w skali naszego kraju stanowią aż 21 procent wszystkich przychodów. Na początek rzut oka na przychody poszczególnych klubów, jeszcze bez uwzględnienia transferów:
* Z różnych względów dane dla Bruk-Betu oraz Sandecji były wspierane szacunkami.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to potężny spadek Legii, której nie uwzględniono już przychodów z tytułu gry w Lidze Mistrzów. W poprzednim roku warszawianie – bez uwzględnienia transferów – zarobili 207 milionów złotych, w tym 138, co oznacza spadek o niemal 70 milionów (33 procent!). Z kolei Lech, również bez uwzględnienia transferów, urósł o 19 procent, z 55 milionów do 66. Niby różnica pomiędzy dwoma najbogatszymi klubami wciąż jest spora, ale należy wziąć tu poprawkę na fakt, iż – jako że analizowano rok 2017 – w Legii złapały się jeszcze chociażby wiosenne mecze z Ajaksem w Lidze Europy. W ujęciu sezonowym, w rozgrywkach 2017/18, ta różnica będzie więc jeszcze mniejsza. Ponadto zwraca uwagę fakt, że Legia zanotowała minimalny regres także bez uwzględnienia wpływu z Ligi Mistrzów, natomiast Lech sukcesywnie wspina się na kolejne szczeble. Dobrze to widać na kolejnej grafice.
Patrząc na poszczególne kategorie, Legia najmocniej uciekła Lechowi pod względem przychodów komercyjnych, na które składają się m.in. umowy sponsorskie. Inna sprawa, że nie jest żadną tajemnicą, iż w Poznaniu opierają swój budżet o zyski z transferów, a w Warszawie o grę w Europie. Jako że z tą drugą jest ostatnio dosyć marnie, w bezpośredniej rywalizacji naszych potentatów transfery zaczynają odgrywać bardzo znaczącą rolę. W 2017 roku przychód z nich kształtował się następująco:
Legię póki co ratuje fakt, że do zestawienia załapało się zimowe okienko transferowe z 2017 roku, w którym klub zarobił krocie na sprzedaży Nikolicia, Prijovicia i Bereszyńskiego. Gdyby zestawić przychody z transferów w ujęciu sezonowym (2017/18), różnica na korzyść Lecha byłaby zdecydowanie większa. Innymi słowy, w kolejnej odsłonie raportu Kolejorz może jeszcze mocniej dogonić największego rywala, a może i nawet przegonić.
Wróćmy jednak do całościowego opracowania Deloitte, w którym w większości analiz wpływy z transferów nie są uwzględniane, bo badane są wpływy bezpośrednio wynikające z działalności sportowej. A w tych sumarycznie odnotowano oczywiście spadek, bo wypadła kasa Legii z Ligi Mistrzów, ale też – przy pominięciu tego jednorazowego czynnika – pozostałe sektory urosły o ok. 8 procent. Natomiast systematyczny wzrost przychodów całej ligi na przestrzeni kolejnych lat jest widoczny gołym okiem:
W ujęciu procentowym największy wzrost zanotowano na dniu meczowym, z którego przychody urosły o 14,5 procenta. A to bezpośrednio wynika z frekwencji, która kształtuje się następująco:
I tutaj także można spodziewać się kolejnych wzrostów, bo z ligą właśnie pożegnały się dwa zespoły z najniższą frekwencją. Co więcej, powyższe zestawienie – na przykładzie Sandecji – idealnie obrazuje, jak ważne jest zaostrzenie przepisów licencyjnych w kwestii posiadania własnego stadionu (co właśnie jest wprowadzane). Grając na cudzych obiektach nigdy nie osiągnie się bowiem satysfakcjonującej frekwencji, a to potem przekłada się na wizerunek i wartość całej ligi. Ale i tak akurat tego aspektu zupełnie nie musimy się wstydzić, o czym świadczy porównanie do lig na podobnym poziomie do naszej oraz lepszych.
Ogólnie też pod względem łącznych przychodów wypracowywanych przez nasze kluby poprzez działalność sportową nie wypadamy najgorzej na tle lig z pozoru znacznie bogatszych niż nasza. Jeżeli uda się wynegocjować porządną podwyżkę z kontraktu telewizyjnego, dosyć poważnie podgonimy więc tę średnią, europejską półkę:
Żeby jednak nie było zbyt kolorowo, na koniec łyżka dziegciu. Być może przychody naszych klubów nie wyglądają najgorzej i śmiało można zestawiać je z przychodami innych lig, ale większość z tej kasy trafia na konta piłkarzy, którzy – delikatnie rzecz ujmując – w większości przypadków wydają się być przepłacani. U nas kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznej pensji dla kiepskiego piłkarza to zjawisko mocno powszechne, a już na pewno powszechniejsze niż dodatkowe, dobrze przygotowane boisko treningowe. Co więcej, wciąż mamy w lidze sytuacje, w których klub wydaje na pensje więcej niż zarabia, a w wielu innych przypadkach koszt wynagrodzeń jest alarmująco wysoki. Analitycy Deloitte wyznaczyli optymalny poziom wskaźnika kosztu wynagrodzeń do łącznych przychodów na poziomie 60 procent i tylko 7 klubów znalazło się poniżej tego progu.
Większość naszych klubów zanotowała wzrost przychodów, liga – z wyłączeniem przychodu Legii z Ligi Mistrzów – także zanotowała wzrost przychodów i wzrósł też średni wskaźnik wynagrodzeń w ekstraklasie. Wypadałoby zatem zapytać, czy ta dodatkowa kasa przelewana na konta piłkarzy przełożyła się na rosnący poziom rozgrywek, ale raczej byłoby to pytanie retoryczne. Jakkolwiek spojrzeć, wszystko, co o przepłacanych piłkarzach napisał we wczorajszym felietonie Krzysztof Stanowski (KLIK), znajduje potwierdzenie w najnowszym raporcie Deloitte.
Cały raport Deloitte znajdziecie TUTAJ.
MICHAŁ SADOMSKI