– Chciał go nawet pan z Monte Carlo. To był Polak, kolekcjoner, który tam mieszkał. Pierwsze pytanie było takie, czy zamienię się na inny samochód. Odpowiedziałem, że nie ma takiej możliwości. „Ale pan nawet nie wie, na jaki”. „To na jaki?”. „A na porsche”. Nie to, że go olałem, ale dałem mu do zrozumienia, że nie. Chciałbym mieć prywatnie taki wóz, ale zamiana byłaby bardzo złym ruchem. Sam siebie bym zdradził – opowiada Marcin Derewońko, właściciel repliki Poloneza FSO OBRSO 2000, którym w latach 80. szalał na trasach Marian Bublewicz, jeden z najwybitniejszych polskich kierowców rajdowych w historii.
Mechanik z Olsztyna kultowy model „Poldka” odtwarzał przez siedem lat. W rozmowie z Weszło opowiada jak poznał słynnego kierowcę, jak przeżył jego tragiczną śmierć, dlaczego kompletowanie oryginalnych części do auta było drogą krzyżową i dlaczego podczas rajdów musiał „spieprzać” przed innymi rajdówkami.
No to jedziemy.
***
Marian Bublewicz – najlepszy polski kierowca rajdowy przełomu lat 80. i 90. Wicemistrz Europy z 1992 r. oraz – wliczając tytuły we wszystkich klasach – 20-krotny mistrz Polski. W 1993 r. znalazł się na priorytetowej liście „A”, a więc w gronie 31 najlepszych kierowców rajdowych świata publikowanej przez Międzynarodową Federację Sportu Samochodowego. W 1991 r. stworzył pierwszy profesjonalny zespół rajdowy w Polsce „Marlboro Rally Team Poland”. Zmarł w 1993 r. na skutek obrażeń odniesionych w wypadku na trasie Zimowego Rajdu Dolnośląskiego. W 2000 r. w plebiscycie miesięcznika „Auto Moto i Sport” przyznano mu tytuł najlepszego polskiego kierowcy rajdowego XX w.
***
Cześć, „Bubel”.
Takie przezwisko miałem w szkole podstawowej. Wtedy wszyscy interesowali się Marianem Bublewiczem, a że sam miałem już okazję go wtedy poznać osobiście, to właśnie tak było: „Cześć, Bubel!”. Chociaż ksywek miałem więcej. Chociażby od nazwiska wołali na mnie „Drewno”. Byłem też „Mańkiem”. Co ciekawe, na Bublewicza też tak wołano, oczywiście od imienia.
Szkoła średnia, to oczywiście „samochodówka” w Olsztynie?
Wiadomo, nie było innej opcji. Już w podstawówce obrałem sobie jeden cel – jak średnia, to tylko zawodówka. Tak jak mój tata, który też z wykształcenia jest mechanikiem i później prowadził warsztat. Dla mnie to było kowalstwo. To tam poznałem wszystko od podstaw, to tłuczenie młotkiem, całe rzemiosło, które dziś mam w rękach. Poza tym oczywiście doskonale wiedziałem, że do tej samej szkoły chodził Bublewicz. To była duża sprawa, bo nagle jego nauczyciele byli moimi nauczycielami. Najbardziej lubiłem przedmioty zawodowe, szczególnie technologię.
A który przedmiot bolał najbardziej?
Matma. No nudziły mnie strasznie te wszystkie obliczenia. Chociaż już z takiego języka niemieckiego miałem piątkę na świadectwie. „Ich liebe Deutsch!”. Najbardziej liczyły się jednak wspomniane przedmioty zawodowe. Pic polegał na tym, że ja jako jedyny w klasie miałem praktykę w warsztacie, oczywiście u mojego ojca. Zresztą właśnie z tego względu doszła mi kolejna ksywa – „Prywaciarz”. I to zostałem tak przezwany przez nauczycieli. Kumple z klasy mieli z kolei praktyki na warsztatach szkolnych, albo gdzieś na poczcie, gdzie naprawiali służbowe żuki. A ja już od pierwszej klasy robiłem samochody. Bywało zabawnie, bo kiedy rozmawiałem z nauczycielami, to czasami nie mogłem się z nimi dogadać. „My jesteśmy teoretykami, a ty to wykonujesz” – mówili. Czasami nawet radzili się mnie, jak zrobić pewne rzeczy w samochodzie.
Prymus. A w domu podkradałeś ojcu samochód?
Jasna sprawa. Jedną akcję pamiętam szczególnie. Miałem może 18 lat, dopiero co zdałem prawko i mówię do ojca, że trzeba jechać na myjnię ogarnąć samochód. Jeździliśmy wtedy Renault 11, czyli autem jak na tamte czasy naprawdę dobrym. Takim samym Andrzej Koper jeździł w mistrzostwach Polski. No i tak pojechałem na myjnię, że aż się znalazłem w… Gdańsku. W pewnym momencie uznałem po prostu, że jadę dalej. Wyskoczyłem nad morze ot tak sobie, żeby się przejechać. Fantazja poniosła, chociaż po powrocie do domu wiadomo: co się dostało, to się dostało. Jakiś czas z ojcem nie gadaliśmy. Ale do Gdańska jechałem bezpiecznie, żeby nie było.
O jakiej furze wtedy marzyłeś?
Po prostu o samochodzie. Nawet małym fiacie, ale swoim. I właśnie malucha kupiłem za pieniądze zarobione u ojca. Miałem wtedy 19 lat. Do dzisiaj powtarzam, że to był mój najlepszy samochód w życiu, a trochę już tych wozów przewaliłem. Pamiętam, że jeździłem nim w KJS (Konkursowa Jazda Samochodowa – red.), chociaż nie miałem żadnego doświadczenia w jeździe sportowej. Zacząłem startować, niszczyć go. To gdzieś zaczepiłem, to coś obtarłem, to słup złamałem, to kończyłem po rowach. A kiedy wracałem do domu, to ściemniałem, że ktoś mnie „zaczepił”, dlatego samochód rozbity. Fajne czasy.
Bublewicza poznałeś przez ojca?
Chodzili do jednej klasy w zawodówce, siedzieli nawet w jednej ławce, kumplowali się. Sam natomiast Bublewicza pierwszy raz widziałem chyba w telewizji, w programie „Jarmark”, który był nadawany w latach 80. Doskonale pamiętam, że jechał w nim biało-czerwonym polonezem. A już osobiście poznałem go na prologu Rajdu Kormoran, gdzie jeździł właśnie tamtym autem. Poszliśmy tam z tatą, który w końcu powiedział: „To jest mój kolega”. I kiedy zobaczyłem, jak on jeździ… Tam były volkswageny, renault i inne dobre samochody, a ten polonez naprawdę wyczyniał cuda, lał wszystkich. Padał deszcz, a on zasuwał tak, że tamta kłowa skrzynia biegów to aż wyła. Kiedy tata powiedział, że zna Bublewicza, od razu się nim zafascynowałem. Bo nie dość, że świetnie jeździł, to jeszcze był fajnym gościem. Tak się zaczęło. To wtedy powiedziałem sobie, że kiedyś też będę miał takiego – Poloneza FSO OBRSO 2000.
To wtedy zacząłeś „chorować” na Bublewicza?
Tata pracował w jego warsztacie przy ul. Lubelskiej. Pamiętam, że woziłem im tam kanapki. Powiem ci nawet w jaki sposób, bo to był cały misterny plan. Wiedziałem, że „Bubel” będzie prawdopodobnie w warsztacie i przewidywałem, że jak dobrze zakombinuję, to może odwiezie mnie do domu. Mama zrobiła więc herbatę w termosie, narobiła kanapek, a ja o godz. 19 wsiadałem w linię autobusową nr 21. Jak już byłem na miejscu, to dawałem im jedzenie, bo tata z Marianem często siedzieli po godzinach. I kiedy było już późno, Bublewicz mówił: „To ja może odwiozę młodego do domu”. A ja tylko zacierałem rączki, bo tak miało być. Dla mnie to było niesamowite, że jechałem z nim jednym samochodem.
O czym gadaliście?
Pytałem o wszystko. Chociażby o kierowców jeżdżących w mistrzostwach świata. Głównie o Björna Waldegarda i jak się okazało, był to dla Bublewicza jeden z największych autorytetów. Opowiadał mi też o Arim Vatanenie, wielkim mistrzu, który słynął też z tego, że toasty wznosił zawsze szklanką mleka, a nie szampanem. Byłem wtedy może 12-, 13-latkiem, ale miałem już naprawdę sporą wiedzę, bo dużo czytałem. Mama założyła mi konto w kiosku, gdzie co tydzień czekała na mnie prenumerata „Motoru”. Zawsze czekałem na nowy numer, bo byłem ciekawy, co tam będzie o sporcie. I kiedy jechałem z Bublewiczem, lekko się wymądrzałem.
To prawda, że do jego warsztatu przyjeżdżali też znani Polacy?
Kiedyś przychodzę, a tam czerwonym Fordem Fiestą przyjeżdża Krzysztof Materna. Dla mnie to był szok, bo znałem go tylko z telewizji. Pojawiała się tam też Maryla Rodowicz, Wojciech Mann i wielu innych.
Dziś rajdy nie są u nas bardzo popularne, ale kiedy na początku lat 90. Bublewicz założył pierwszy profesjonalny zespół, czyli Marlboro Rally Team Poland, a później został wicemistrzem Europy, to jak to wyglądało?
Było o tym głośno. On stworzył ten zespół od podstaw. Miał dużą wiedzę, bo wcześniej przez kilka sezonów był kierowcą fabrycznym w dziale FSO Sport. Podpatrzył, co tam się działo i przeniósł to na swój, prywatny zespół złożony z pasjonatów. Wtedy jednak już trudno mi było kręcić się wokół niego, bo cały czas jeździł po Europie i był dostępny praktycznie wyłącznie w telewizji.
Kiedy oglądałeś go z kumplami w TV, lubiłeś się pochwalić, że go znasz?
Wiadomo, duma. W ogóle wszyscy mieliśmy lekkiego świra na jego punkcie. Jak szliśmy na piłkę, to kopaliśmy, ale tak naprawę myśleliśmy o samochodach. Każdy też chciał mieć ciuchy z logo Marlboro. Były czapki, kurtki, to był fun. Kombinowało się, jeden miał coś z Peweksu, drugi z innego źródła, ktoś się wymienił, ktoś sprzedał. Chociaż jak teraz pomyślę o tamtej stylówce, to aż chce mi się śmiać. Tak mocno się tym wszystkim zaraziliśmy, że stworzyłem nawet „Diabełka”.
„Diabełka?”
Już tłumaczę. Niedaleko bloku, gdzie mieszkałem, mieliśmy stromą asfaltową górkę. I aby z niej zjeżdżać, wystrugałem pojazd z drewna. Ojciec załatwił do niego łożyska od poloneza, a kierownicą była deska na nogi, którą się skręcało. Na początku byłem sam, potem było nas dwóch, trzech, aż w pewnym momencie zorganizowałem na osiedlu normalną ligę. Zaczęliśmy się tak ścigać, że w końcu aż przyjechała milicja. Był problem, bo ludzie wychodzący z autobusów nie mogli normalnie przejść, bo my się ścigaliśmy. I to na ostro, niejeden miał nogi pozdzierane. No więc w końcu przyjechali mundurowi, bo już było za dużo ludzi. „Diabełek” to był taki drewniany bolid. Nigdy go nie zapomnę.
Słyszałem, że był też polonez z plastiku.
To była moja następna mania. W kiosku Ruchu raz na jakiś czas można było kupić egzemplarz poloneza, takiego na kablu i na baterie. Polowałem na niego i któregoś dnia patrzę – jest! Biały polonez. Od razu rozbiłem świnkę i kupiłem za wszystkie oszczędności. Był ładny, wszystkim w domu się podobał, ale ja zacząłem go przerabiać. Kabel obciąłem, zrobiłem mu poszerzenia, a nawet reklamy. Jak w jakimś numerze „Motoru” był napis na samochodzie, to od razu go wycinałem i przyklejałem do poloneza na klej „Plastuś”. Kiedyś uznałem, że trzeba zrobić antenę. Rozkręciłem więc długopis marki Zenith i zrobiłem ją ze sprężynki. Któregoś dnia przychodzi mama i mówi: „No taki był nowy samochód, a teraz taki jakiś… Co to w ogóle jest?”. W taki sposób zrobiłem pierwszą replikę. To był mój pierwszy „rajdowy” polonez.
Co robiłeś 20 lutego 1993 r.?
Kolega akurat zdał prawko, dlatego pojechaliśmy do knajpki. Wieczór, siedzimy, fajnie się gada, muzyczka gra, a w tle telewizor. I pokazują w nim Mariana, tyle że w czarno-białym kolorze. Pomyślałem, że pewnie „wypakował” na trasie, ale jak zwykle nic się nie stało. Mówili coś o wypadku, ale my w ogóle nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że mogło stać się coś poważnego. A tu się okazuje, że „Bubel” nie żyje. Szok. To było ciężkie, bo masz idola i nagle on znika. Na początku myślałem, że to jakaś plotka. To, że go nie ma, dochodziło do mnie z tydzień. Byłem na pogrzebie, poszliśmy razem z klasą. Ciało było wystawione tam, gdzie Bublewicz miał swój warsztat i salon. Pamiętam, że trumna była otwarta. Przyszła masa ludzi, a kondolencje przesłał nawet Lecha Wałęsa.
Śmierć Bublewicza była serią pechowych zdarzeń. Pechowo nie miał akurat wtedy swojego auta, karetka nie dojechała na czas, a na miejscu nie było nawet profesjonalnych narzędzi, żeby wyciągnąć go szybko z wraku.
Bublewicz jeździł autem 4-napędowym, gdzie – jeśli dobrze pamiętam – przód miał 40, a tył 60. Jego samochód został wcześniej rozbity przez Patricka Snijersa, dlatego Belg na Zimowy Rajd Dolnośląski odstąpił mu swój. Tyle że napęd był tam rozłożony 50 na 50. Dzień przed rajdem Marian robił testy. Wiem to z pewnego źródła. Już wtedy powiedział, że nie leżał mu tamten samochód. A tu rajd na drugi dzień. I już na pierwszych odcinkach miał problemy. Obróciło go, ale jechał dalej, bo była presja, bo koledzy dostali nowe toyoty i naciskali na niego. Poza tym on czuł się tam jak gospodarz i tak chciał się zaprezentować. Niestety, zakończenie było tragiczne.
Tamten wypadek pokazał, jak chałupnicze były wówczas zabezpieczenia rajdów w Polsce.
40 minut wyciągano go z samochodu. Toporkami, jakimiś prętami próbowali go wydostać. W końcu się udało, ale to było na nic, pomoc nadeszła za późno. On praktycznie owinął się o drzewo. To był jesion, który ludzie jeszcze tego samego dnia ścięli. Później zrobiono z niego też krzyż.
Byłeś na tym oesie?
Będę jechał tamtędy w grudniu. To będzie symboliczny przejazd polonezem.
Bublewicz zginął w momencie, kiedy jego kariera zaczynała jeszcze bardziej się rozpędzać. Ponoć już czekał na niego nowy Ford Escort i kolejni sponsorzy.
Ten Escort był już nawet pomalowany, miał zamontowaną klatkę, przychodziły kolejne podzespoły. Bo on w ogóle w Dolnośląskim miał jechać właśnie fordem, ale niestety wahacze nie dotarły na czas. Gdyby nie tamten wypadek, myślę, że miałby mistrza Europy w tym samochodzie. Mistrza, którego kilka lat później zdobył „Hołek”, czyli jego uczeń.
To kiedy zacząłeś dybać na Poloneza FSO OBRSO 2000 rocznik 1986, żeby zrobić replikę rajdówki Bublewicza?
W latach 80. miałem okazję chwilę usiąść w oryginale. Dosłownie na chwilę. Na początku zbierałem jego naklejki, bo jako młodego chłopaka na co mnie było stać? No tylko na naklejki. Pamiętam pierwszą – Castrola. Później pod choinkę dostałem od Mariana za pośrednictwem ojca komplet kolejnych. I dla mnie to był najlepszy prezent. Już wtedy zbierałem je z myślą, że zbuduję samochód, ale nie jakiś tam, tylko ten konkretnie. Kiedy pod koniec lat 80. dostałem widokówkę z żółtym polonezem Bublewicza, powiedziałem, że dokładnie takim będę jeździć. No bo wiadomo, ten plastikowy z kiosku Ruchu był fajny, ale mały.
Naklejki cenne, ale w końcu trzeba było zacząć kompletować poważniejsze części.
To było już w czasach zawodówki. Tu zdobyłem zderzak, tam pierwszą felgę, na złomie w Warszawie dowiedziałem się, że mają koło, no więc od razu jechałem. Przywoziłem wszystko do domu, rzucałem w kąt, a rodzice oczywiście pytali, po co mi zderzak czy koło. „A, tak sobie leży”. I tak zbierałem, zbierałem, a w międzyczasie też się ożeniłem. Pojawiła się żona, syn. Może nie przestałem myśleć o samochodzie, ale miałem już inne priorytety. Chociaż i tak cały czas ciułałem części i znosiłem je do swojego gniazdka.
Żona była zazdrosna o Bublewicza?
Jeśli chciałem coś zrobić w warsztacie, musiałem się nawet trochę podlizywać. Trzeba było kombinować: to do kina poszedłem, to ziemniaczki w domu obrałem, to pozmywałem i poodkurzałem, żeby wszystko było cacy. Wiedziałem jednak, że później dostanę nagrodę (Derewońko uśmiecha się szeroko, jak mały chłopiec, który dostał lizaka – red.). Tak było.
Zderzak, koło, a co z „budą”?
Kiedy doszedłem już do wyższych zarobków, mogłem sobie pozwolić na szukanie wymarzonego poloneza. Łatwo jednak nie było. Pamiętam, że dotarłem do nazwisk byłych funkcjonariuszy milicji, bo wiadomo, że za komuny jeździli oni służbowymi polonezami. Znalazłem ich adresy i zacząłem deptać ścieżki, gdzie mieszkają. Wyglądało to tak, że rano wiozłem syna do przedszkola czy szkoły, ale później zamiast wracać do domu, objeżdżałem tamte adresy patrząc, gdzie mogły stać takie samochody.
I w końcu patrzysz – stoi.
Tak, ale trafiłem takiego dopiero po dwóch latach! Żaden z wcześniejszych mi nie pasował, bo ten był dziurawy, tamten walnięty, kolejny jeszcze gorszy. A ja chciałem mieć nowego, najlepiej żeby miał jeszcze folię w środku. Tylko taki samochód można było od podstaw przerobić na fajną rajdówkę. W końcu takie auto trafiłem, ale to też nie było tak, że od razu je kupiłem.
Potrzebne były zaloty, jak do kobiety?
Trochę tak. Właściciel mówił: bo to miał być samochód dla wnuczki, bo to sentyment, bo auto jest u nas od nowości, bo kosztowało aż tyle. Podchody trwały dobre dwa miesiące.
To musiało prawie ocierać się o nękanie.
Aż tak to może nie, po prostu starałem się przypominać o sobie. Jeśli „przypadkiem” przejeżdżałem niedaleko, to zawsze powiedziałem „dzień dobry”. I w końcu kupiłem ten samochód. Jeszcze za marki, bo to był chyba 2002 r. Ale nawet jeszcze wtedy nikt w rodzinie o tym nie wiedział, dlatego poloneza początkowo schowałem w garażu u znajomego. Niby byłem dorosły, byłem mężem, ale wiesz, to wcale nie było takie łatwe. Kiedy jednak już się ujawniłem, rodzina oczywiście pytała, po co mi taki samochód. Mówiłem, że na handel, że jak ładnie go wyczyszczę, to jeszcze sporo pieniędzy na nim zarobimy. Chociaż wiadomo, że mój cel był zupełnie inny. Samochód powoli więc się zmieniał. Nawet bardzo powoli, bo budowałem go siedem lat.
Skarbonka bez dna? Ile kosztowała cię ta rajdówka?
Nie liczyłem.
No daj spokój, na pewno liczyłeś.
Nie, bo po co… Powiem tak: niby stać mnie było np. na cztery drogie felgi, ale tak kombinowałem, żeby rodzina tego nie odczuła. Żeby więc zarobić na nowe części do poloneza, sprzedawałem stare z warsztatu. Wszystko po to, żeby w domu było dobrze, bo wiadomo, że z rodziną trzeba wyjechać na urlop, coś kupić dla syna itd. Dlatego sprzedawałem, szmuglowałem, wymieniałem się, a kupka części rosła, rosła, rosła.
Z którymś elementem wiąże się ciekawa przygoda?
Najbardziej utkwiły mi w pamięci poszerzenia. Takie laminaty, które wychodzą po bokach przy kołach w rajdówkach grupy B. Chciałem mieć oryginalne, ale było ciężko, dlatego na początku sam je zrobiłem. Ale nie spodobały mi się wizualnie, no więc postanowiłem, że koniecznie znajdę oryginalne. Dwa lata zajęło mi nękanie gościa, żeby mi je sprzedał. Dwa lata. Widzisz, budowa repliki trwała aż siedem lat, bo składanie tego samochodu nie polegało na kupowaniu części na Allegro, tylko na jeżdżeniu do ludzi. Do Zielonej Góry, do Warszawy, także do osób, które kiedyś pracowały w zespole Bublewicza. Kiedy zaczynałem się w to bawić, nie miałem jeszcze nawet dostępu do internetu. Ale problemów było znacznie więcej. Chociażby ile razy policja zatrzymała mnie na trasie, bo gdzieś za szybko jechałem. A ja gnałem np. po zderzak. To była droga krzyżowa. Poza tym cały czas robiłem to w zasadzie po godzinach, bo przecież musiałem normalnie pracować w warsztacie.
Na jakiej zasadzie próbowałeś odwzorować samochód?
Przede wszystkim ja go widziałem na własne oczy, dotykałem go. Do dzisiaj mam też kasety VHS, sporo niepublikowanych zdjęć, dlatego jak czegoś nie byłem pewien, to włączałem video i analizowałem wszystko klatka po klatce. Ale to nie koniec, bo w 1999 r. udało mi się wykupić homologację poloneza grupy B, a więc całą dokumentację budowy tego auta. Jakie podzespoły, jakie śrubki, jakie felgi… Dziś coś takiego łatwiej jest załatwić, ale pod koniec lat 90. to był naprawdę trudny temat. Udało mi się jednak dotrzeć do człowieka, który mi to udostępnił, chociaż oczywiście nie za darmo. Piętnaście stron formatu A4. Mam je schowane do dzisiaj.
Ile mamy w Polsce podobnych replik?
Jest ich kilka, ale – nic nie ujmując oczywiście kolegom – pozostałe są w nowej homologacji, z nowymi klatkami, nowymi pasami, czy siedzeniami. Można więc powiedzieć, że są to bardziej samochody wzorowane na aucie Bublewicza. Jeśli chodzi natomiast o replikę, gdzie powsadzane były wyłącznie oryginalne części z tamtych czasów i obowiązywała stara homologacja, to moja jest – najprawdopodobniej – jedyna. Mało tego, mam nawet zezwolenie od rodziny, aby na samochodzie mógł widnieć napis „Marian Bublewicz”. To bardzo delikatne sprawy, dlatego wypadało zapytać, czy mogę. Niektórzy ludzie dziwią się: „To ile ten samochód stał w garażu? Trzydzieści lat? Panie, to oryginał”. Cieszy mnie to, bo on właśnie tak miał zostać zrobiony. Jeden facet nawet się przy mnie popłakał. Przypominało mu to “Bubla” i dawne czasy. A kiedy wyszedłem z samochodu w czerwonym kombinezonie Bublewicza, to aż czapkę zdjął.
Nie było ci szkoda katować takiego cacka na rajdach?
Długo biłem się z myślami. Oj, długo. Auto pierwszy raz pokazałem w 2011 r. w Olsztynie na Starym Mieście, przy okazji premiery książki „6 bieg”, którą prezentowała Beata Bublewicz, córka Mariana. Auto piękne, ale pomyślałem sobie, że ma tylko tak stać w garażu? Pierwszą imprezą był w 2012 r. Rajd Kormoran. Odcinek w okolicach Braniewa liczył 10,5 kilometra, szutrowa droga w lesie. Chciałem sprawdzić, na co stać ten samochód, czy odpadnie koło, czy spadnie moc, chodziło po prostu o test. Jechałem jako gość, chociaż robiłem normalny rajd na czas, a przede mną jechały współczesne auta. Bardzo się stresowałem, ale nie odpuszczałem.
Chciałeś być jak „Bubel”?
Nie, po prostu gdybym odpuścił, to za moment dojechałoby mnie jakieś Mitsubishi Lancer i zniszczyłoby mi auto! Bo wiadomo, kamienie aż fruwały. Można powiedzieć, że musiałem spieprzać, dlatego cisnąłem 120 km/h, a w pewnym momencie nawet więcej, dlatego auto aż wyrzucało na zakrętach. Ukończyliśmy tamten rajd i do dziś jestem dumny, że samochód wytrzymał. Chociaż wiadomo, podwozie trochę się zniszczyło, pogubiłem chlapacze, połamałem plastiki. Ale jechałem.
Ile czasu trwało doprowadzanie samochodu do porządku po takim rajdzie?
Normalnie pracowałem, dlatego żeby wszystko było profesjonalnie zrobione, zajmowało mi to nawet miesiąc. Kilka godzin przyjemności i tygodnie roboty. W pewnym momencie trzeba było wykorzystywać już zamienniki, ale zawsze byłem na to przygotowany. Polonezem przejechałem dziesiątki rajdów, ostatnio byłem w Wieliczce na memoriale Janusza Kuliga i Mariana Bublewicza, do tego dochodzą też pokazy, imprezy charytatywne.
Wspominałeś, że masz też inne pamiątki po swoim idolu.
Mam kolekcję ubiorów rajdowych, a w nim m.in. kombinezon Mariana.
Jak go zdobyłeś?
Któregoś dnia przyjechała do warsztatu małżonka Bublewicza, bo czasami pomagaliśmy jej przy samochodzie. Przyszła z torbą, z której wyjęła kombinezon. Mówię „no piękny proszę pani, ale szkoda go tutaj przywozić, zniszczy się”. A ona na to, że przywiozła go dla mnie. Kiedy to usłyszałem, aż mi nogi zadrżały. Z jednej strony tak bardzo się cieszyłem, a z drugiej w tak dużym byłem szoku. Nigdy tego nie zapomnę. Kombinezon wisi w szafie.
Zastanawiałeś się kiedyś, co czuje jego rodzina, kiedy patrzy na ciebie ubranego w ten kombinezon i siedzącego w replice rajdówki z 1986 r.?
Czasami o tym myślę. Z jednej strony jest to na pewno miłe, że ktoś o nim pamięta, ale z drugiej strony wiem, że mogę przypominać im jakiś zły moment, przykre chwile. Wiem, że może to być dla nich trudne.
Był ktoś, kto chciał odkupić od ciebie ten samochód?
To jest dobre pytanie. Był nawet pan z Monte Carlo.
Ktoś dzwonił po poloneza z Monte Carlo?
To był Polak, kolekcjoner, który tam mieszkał. Pierwszy pytanie było takie, czy zamienię się na inny samochód. Odpowiedziałem, że nie ma takiej możliwości. „Ale pan nawet nie wie, na jaki”. „To na jaki?”. „A na porsche”. Nie to, że go olałem, ale dałem mu do zrozumienia, że nie.
Nie zamieniłeś poloneza na porsche? Jesteś dziwny.
Bo ja traktuję ten samochód, jakbym go spłodził. Przekalkulowałem sobie, że co mi z tego porsche? Jasne, prestiż, fajnie jest pobajerować na mieście, ale czy o to chodzi? Wiadomo, chciałbym mieć prywatnie taki wóz, ale zamiana byłaby bardzo złym ruchem. Sam siebie bym zdradził. Mam pasję, a zamieniłbym ją na współczesne porsche, które za kilka lat pewnie bym sprzedał i głowił się, gdzie mój polonez? Tego samochodu nie da się wycenić. I nie chodzi o to, czy on jest drogi, czy nie. Po prostu nikt mi nie zwróci tych nerwów, pracy, a przede wszystkich emocji. A już tak na marginesie, to tamten kolekcjoner jest do dzisiaj moim kolegą. Chociaż zdarzali się też i bardziej natrętni.
Czyli?
Jeden facet ciągle chodził za mną podczas rajdu. Próbował mnie przekupić mówiąc, jaki jest majętny. Na początku mówiłem mu grzecznie, że nie mamy nawet o czym rozmawiać, ale on dalej swoje. W pewnym momencie musiałem dać mu do zrozumienia, że już przesadza, bo pojechał za mną nawet do hotelu, gdzie spałem. Tak bardzo chciał kupić poloneza. Ale nawet nie wiem, ile chciał dokładnie wyłożyć, bo zawsze ucinam rozmowę najszybciej jak się da.
Żeby nie kusiło?
Nie skusi mnie żadna kwota. No chyba, że – jak to w życiu – coś się wydarzy, jakieś problemy zdrowotne i będzie taka potrzeba. Ale póki człowiek jest zdrowy i pracuje, to nawet o tym nie myślę. To moje dziecko. Jak często mówię, ja mam dwóch synów: pierwszego z żoną i drugiego poloneza.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. Beata Nowak, profil FB Marcina Derewońko