Z czym kojarzy nam się Bundesliga? Profesjonalizm. Dbanie o najmniejsze detale. Syzyfowa praca nad nieskazitelnym wizerunkiem. Jak się okazuje, w każdym sadzie musi się jednak znaleźć zgniłe jabłko. Niemieckie media ostrzegały przed meczem Borussi Monchengladbach z Borussią Dortmund, że murawa na Borussia-Park nie nadaje się do rozgrywania spotkań na poziomie Bundesligi. Początkowo bagatelizowaliśmy te słowa, ale okazały się prawdą. Boisko wyglądało skandalicznie. W tych fatalnych warunkach lepiej poradziło sobie BVB, ale generalnie oglądaliśmy typową kopaninę. Inaczej grać się nie dało.
Naprawdę, nie przesadzamy. Murawa wyglądała, jakby dopiero co zeszli z niej zawodnicy rugby. Przeszkadzała obu drużynom. Teoretycznie gorzej powinno grać się przyjezdnym. W końcu słyną z opartej na krótkich podaniach technicznej grze. I faktycznie – nie radzili sobie, choć gospodarze również wydawali się niedostosowani do takich warunków. Przykład. Otwierające podanie w pole karne. Do piłki nie dochodzi jednak ani napastnik BVB, ani obrońca Gladbach. Obaj zaliczyli bowiem wywrotkę, a piłka wyleciała na aut bramkowy.
Piłkarze musieli grać bezpośrednio i w wielu sytuacjach – co tu dużo mówić – liczyć na farta. Momentami wyglądało to mocno komicznie, niecodziennie, biorąc pod uwagę, że mówimy o rozgrywkach Bundesligi. Kilka sytuacji z tego chaosu się jednak wyłoniło. Pierwszą groźną okazję stworzyli sobie miejscowi. Wydawało się, że Piszczek przejmie piłkę w środku pola, jednak nie udało mu się do niej dojść, co zakończyło się kontrą. Stindl otrzymał piłkę w polu karnym, miał przy sobie dwóch rywali, chciał zagrywać do boku, ale ta odbiła się od defensorów tak szczęśliwie, że po chwili znalazł się oko w oko z Burkim. Naciskał go jednak wracający Piszczek, przez co jego strzał nie okazał się skuteczny. Ta sytuacja to zresztą definicja tego meczu. Meczu, w którym główną rolę odgrywał przypadek.
Przypadku w tym meczu było mnóstwo, ale jedyna bramka w tym meczu nie miała z nim nic wspólnego. Wracający po kolejnej kontuzji Marco Reus udowodnił, że jeśli jesteś piłkarzem zjawiskowym, nie przeszkadza ci nawet stan boiska. Otrzymał podanie od Schurrle, przyjął, popatrzył i… oddał genialny strzał. Naprawdę, trajektoria lotu piłki była bajeczna. Sommerowi pozostało odprowadzić futbolówkę wzrokiem. Niemiec rzucił mu ją za kołnierz. Posłał spadającego liścia z niewielkiej odległości. Piłka opadła w kluczowym momencie i po odbiciu się od poprzeczki wpadła do bramki. Niesamowite!
Monchengladbach mogło wyrównać, pod koniec pierwszej połowy strzeliło nawet gola. Znów przypadek, znów bilard, ale ostatecznie zdobywca bramki był na spalonym. Gola do szatni mógł strzelić jeszcze Hazard. Poradził sobie z Sokratisem, odważnie wbiegł w pole karne, uderzył z bliskiej odległości, ale – cóż za niespodzianka – piłka delikatnie podskoczyła na murawie i przeleciała obok słupka.
Druga połowa to już absolutna dominacja gospodarzy. Wszystko ilustrują statystyki – 28-7 w strzałach, 11-2 w uderzeniach celnych. Nie mamy pojęcia jak pomimo tak dużej liczby sytuacji, nie udało im się znaleźć drogi do bramki. Roman Burki dwoił się i troił. Zaraz po wznowieniu gry wyciągnął mocny strzał, zdążył się podnieść i złapać piłkę praktycznie na linii bramkowej. Następnie próbował straszyć go Stindl – oddał jednak zbyt lekki strzał. Sytuacje kreował Hazard – po jednej z jego wrzutek – szwajcarski bramkarz jedną ręką wybił uderzenie głową. Pod koniec Bobadilla uderzył niewygodnie, z bliska, wykorzystując nieporozumienie obrońców BVB, ale znów wyciągnął to Burki. Gdyby nie Szwajcar, jego drużyna nie miałaby szans nawet na jedno oczko.
A tak, nawet pomimo momentami dziurawej jak szwajcarski ser defensywy, udało jej się zdobyć komplet punktów. To też jest sztuka. Wygrać na obcym stadionie, przy takim stanie murawy i tylu okazjach rywali.
Borussi Monchengladbach – Borussią Dortmund 0:1
32′ 0:1 Marco Reus.