Reklama

Za medal olimpijski dostałam… ekspres do kawy

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

21 lutego 2018, 11:04 • 9 min czytania 12 komentarzy

Takie czasy. Polskim skoczkom w Pjongczangu nie brakowało nawet ptasiego mleczka, bo o wszystko dba sztab dwa razy liczniejszy, niż cała ekipa zawodników. Tymczasem Helena Pilejczyk w 1960 roku na igrzyskach olimpijskich w Squaw Valley była bez lekarza, bez masażysty, mało tego, nawet bez jakichkolwiek odżywek. W zdobyciu brązowego medalu w łyżwiarstwie szybkim nie przeszkodziło jej nawet to, że w Stanach Zjednoczonych zamiast w wypasionej wiosce olimpijskiej, mieszkała w czymś na wzór wojskowego baraku.

Za medal olimpijski dostałam… ekspres do kawy

Sprawdziliśmy, co dzieje się z najstarszą żyjącą polską medalistką zimowych igrzysk olimpijskich i jak wspomina wydarzenia sprzed blisko sześćdziesięciu lat.

***

Helena Pilejczyk wciąż mieszka w Elblągu. W tym samym 60-metrowym mieszkaniu, które w 1960 roku wywalczyła u lokalnych władz, podczas urządzonego na jej cześć rautu. Kartę przetargową miała jednak bardzo mocną, dopiero co przywiozła z amerykańskiego Squaw Valley brązowy medal igrzysk na 1500 m. Wiedziała, że lepszej okazji na załatwienie sobie czterech ścian być może już nigdy nie będzie miała.

– W czasie poczęstunku delikatnie wspomniałam więc, że mam trochę za ciasne mieszkanie. Z mamą, synkiem i mężem żyliśmy tylko w dwóch pokojach. Powiedzieli, że przydzielą mi większe lokum, chociaż kaucję oczywiście musiałam zapłacić. Wszystko jednak przyspieszono. Medal zdobyłam w lutym, a mieszkanie otrzymałam we wrześniu. I to naprawdę bardzo szybko jak na tamte czasy! – śmieje się legenda polskich panczenów.

Reklama

pilejczyk2

(Źródło: PWSZ Elbląg)

Brązowego medalu w mieszkaniu jednak już nie ma. Razem z innymi nagrodami znajduje się w gablotach w hali lodowej w Elblągu, nazwanej zresztą imieniem łyżwiarki.

87-latka to wciąż dziarska pani, o swojej karierze może opowiadać godzinami, pamięta mnóstwo szczegółów ze swoich startów. Jak mówi, wszystko zostało w głowie, bo po prostu łyżwy kocha na zabój. Zakładała je zresztą rekreacyjnie jeszcze w wieku 75 lat. Ale organizm w końcu powiedział dość i trzeba było szukać innych sposobów na ruch. Przyznaje, że jej stawy nie są już takie jak za dawnych lat, dlatego zafundowała sobie rower stacjonarny i codziennie kręci nim kilometry w elbląskim mieszkaniu. A rano i wieczorem oczywiście obowiązkowa gimnastyka. Swojego czasu wyposażyła się nawet w niewielkie ciężarki, siłownię ma więc w domu.

– To wszystko przez lata weszło mi w nawyk. Po prostu jak rano się trochę nie poruszam, to później czegoś mi brakuje. Mam sztuczne kolano, sztuczne biodro, więc trudno mówić o jakimś zdrowiu, ale nie daję się chorobom. Czasami sobie nie zdaję sprawy, ile mam lat, chociaż chyba powinnam, bo to jednak niebezpieczne. Śmieję się, że moje zdrowie jest adekwatne do wieku – opowiada medalistka, która jak dodaje, na co dzień wiedzie normalne życie. – Zajmuję się przede wszystkim domem, jak każda kobieta.

Igrzyska w Pjongczangu oczywiście ogląda. Najczęściej z perspektywy wspomnianego już rowerku. Przyznaje, że jest jej nieco przykro, bo nasi reprezentanci długo byli pod kreską, ale zaraz zaznacza, że chociażby do skoczków za konkurs na normalnej skoczni pretensji nie ma żadnych. Medal im zwiał, ale czwarte i piąte miejsce to też według niej sukces (rozmawialiśmy przed złotym medalem Stocha na dużym obiekcie i konkursem drużynowym).

Reklama

***

Elblążanka jest najstarszą żyjącą polską medalistką igrzysk olimpijskich. Jej przyjaciółka z lodowiska Elwira Seroczyńska – która w Squaw Valley wyjeździła srebro – zmarła w 2004 roku, a narciarz Franciszek Gąsienica-Groń przed czterema laty. Co ciekawe, cała trójka to rocznik 1931.

Pilejczyk urodziła się w prima aprilis. Zresztą pewnie gdyby przed laty ktoś powiedział jej, że zostanie słynną łyżwiarką, mogłoby to zostać odebrane właśnie jako niezły żart. Tym bardziej, że dorastała w Warszawie w czasie wojny i sport był pewnie ostatnią rzeczą, o jakiej myślała wówczas jej rodzina.

– Było ciężko, ale też nie mogę powiedzieć, że przeżyłam wielką traumę w czasie powstania warszawskiego, bo zwyczajnie nie zdawałam sobie sprawy z pewnych rzeczy. Byłam jednak bardzo żywiołowym dzieckiem, wszędzie było mnie pełno. Odwaga mnie rozpierała, nawet cieszyłam się z tego zrywu warszawiaków. Przebywałam z mamą, bo tata walczył. Cały czas wędrowaliśmy z walizkami z miejsca na miejsce, tłoczyliśmy się w piwnicach i korytarzach. Co ciekawe, dokładnie pamiętam, że koniec powstania zastał mnie na ulicy Siennej – wspomina.

Po wojnie jej rodzina przez pewien czas szukała swojego miejsca, była m.in. w Kwidzynie, gdzie późniejsza łyżwiarka chodziła do szkoły. Młodą Helenę nosiło. Była lekkoatletyka, siatkówka, tenis. W 1950 roku zaczepiła się jednak w Elblągu, gdzie trafiła z nakazem pracy. Ale dalej trenowała. Pewnego dnia wypatrzył ją późniejszy trener Kazimierz Kalbarczyk. Zobaczył jak jest sprawna i zaprosił na treningi łyżwiarzy szybkich w miejscowym klubie. Miała wtedy już ponad dwadzieścia lat.

Tak się zaczęło.

PILEJCZYK HELENA - panczenistka, olimpijka. Lyzwiarstwo szybkie. Fot. Mieczyslaw Swiderski --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Axel Springer Poland

(Źródło: newspix.pl)

***

Warto przypomnieć, że łyżwiarstwo szybkie kobiet dopiero debiutowało na igrzyskach w Squaw Valley. Działacze w Polsce mocno krzywili się na wysłanie tam naszych zawodniczek, bo zwyczajnie nie wierzyli w dobry wynik. A taka eskapada była jednak bolesna dla księgowej związku.

Polski Komitet Olimpijski postawił więc warunek, że jeżeli Pilejczyk wraz Seroczyńską będą w pierwszej szóstce na mistrzostwach świata w Ostersund, to dopiero wtedy dostaną zielone światło i będą mogły wybrać się za ocean. I niechętni działacze stanęli pod ścianą, bo wymagany wynik był.

– W Szwecji byłyśmy wysoko, ale mimo to podchodzono do tego w Polsce bez większego entuzjazmu. Trener i tak musiał o nas bardzo walczyć, chociaż Ostersund było jednak dużym wyczynem – mówi pani Helena i wraca pamięcią do przygotowań olimpijskich. – Trenowałyśmy m.in. w Związku Radzieckim. Często, bo w Zakopanem jak zawiał halny, to nie było jak jeździć. W ogóle trenowałyśmy w Polsce w bardzo prymitywnych warunkach. Same musiałyśmy przygotować tor, odgarniać lód i śnieg. Potem były sanki, baniak z wodą, kawałek deski i przyczepiony koc. I taki „ciągniczek” jeździł po torze. Woda wężykiem lała się na koc i w ten sposób wygładzano lód. Tego nawet nie da się porównać, ponieważ dziś są rolby, lód się wygładza, poleruje. Obecnie bada się nawet skład chemiczny wody, aby sprawdzić, który lód ma najlepszy poślizg.

W tamtych czasach “ciekawie” było też w kwestiach odzieżowych:

– Jeździłam w białych, wełnianych, szerokich rajtuzach i sweterku. A teraz wszyscy ścigają się w aerodynamicznych kombinezonach. Startowałam na łyżwach, które na stałe przynitowane były do buta. Teraz zawodnik ma robione buty na wymiar, łyżwy mają ruchomą piętę – mówi.

Z dzisiejszej perspektywy takie przygotowania wyglądają wręcz chałupniczo. Później do Kalifornii poleciała zresztą bez lekarza, masażysty, nie miała przy sobie nawet odżywek.

– Jako zawodniczka nigdy takich nie dostawałam. Kiedy zarządzono badania, szło się po prostu do lekarza sportowego i tyle. Ten kazał zrobić dziesięć przysiadów, dziesięć-dwadzieścia razy wejść na schodek, zmierzył ciśnienie i to było wszystko. Później, już po latach, jako seniorka poszłam do kardiologa. Pan doktor stwierdził, że mam niedomykalność zastawek. Powiedział, że musiałam mieć to już bardzo dawno temu, tylko nikt się nie dopatrzył – opowiada.

***

Podróż z głębokiej komuny do Stanów Zjednoczonych była dla niej i koleżanki trochę jak lot w kosmos. Po prawie sześćdziesięciu latach wciąż pamięta pewne symboliczne, chociaż czasami bardzo przyziemne sceny. Chociażby stołówkę w wiosce olimpijskiej, gdzie rozmaitych potraw i owoców najrzadszych gatunków można było wziąć tyle, ile tylko się chciało. Gdzie w Polsce Gomułki niektórzy nawet nie widzieli takich rarytasów na oczy. To był oddech.

– Pamiętam za to, że hotele dla sportowców utrzymane były w stylu wojskowym. To były w zasadzie postawione baraki z piętrowymi łóżkami, jedynie podzielone na mniejsze lub większe pomieszczenia. Wyposażenie było bardzo skromne. W zasadzie nic tam nie było, ale wtedy nam to naprawdę nie przeszkadzało. Każda z nas był szczęśliwa, że w ogóle wyjechała na igrzyska olimpijskie – mówi Pilejczyk, która była jedną z największych niespodzianek na łyżwiarskim torze.

W dniu wyścigu na 1500 m jako pierwsza ruszyła Elwira Seroczyńska. Po świetnym biegu wskoczyła na pierwsze miejsce, ale faworytką była Lidija Skoblikowa, a na jej start trzeba było jeszcze poczekać. Rosjanka walczyła w parze właśnie z Pilejczyk. Wygrała bezpośrednie starcie, objęła prowadzenie, przy okazji bijąc też rekord świata. Polka uzyskała jednak znakomity trzeci czas. Brąz.

Elblążanka po wszystkim poszła na konferencję prasową, pierwszą taką w swoim życiu. W pamięci utkwiła jej masa zagranicznych dziennikarzy i stół „długi, jak na pokazie mody”. Wtedy tak naprawdę dotarło do niej, czego dokonała. Na kolejny medal olimpijski wywalczony przez kobietę musieliśmy czekać blisko pół wieku. Po 46 latach dokonała tego w Turynie dopiero Justyna Kowalczyk.

dav

(Źródło: “Kronika Sportu” wyd. 1990)

– Dzisiaj odnoszę wrażenie, że po latach jestem bardziej doceniana, niż kiedy zdobyłam medal. Kiedyś nie było tylu przekazów telewizyjnych, a proszę zobaczyć jak na igrzyskach w Soczi pięknie pokazano olimpijski wyścig Zbigniewa Bródki, ile emocji ten bieg dostarczył, ilu ludzi to obejrzało, ilu ludzi w ogóle poznało naszą dyscyplinę. Kiedyś było inaczej. Za moich czasów były co najwyżej wzmianki w gazecie, dwa-trzy artykuły i na tym koniec. Przecież z nami w Stanach Zjednoczony nie było chyba żadnego polskiego dziennikarza, nikt nie miał nawet aparatu fotograficznego! Dlatego mam tak mało pamiątkowych fotografii. Dziś byłoby to nie do pomyślenia – zamyśla się 87-latka.

Wspomnienia jednak zostają. Tym bardziej, że była to dla niej jedyna podróż za ocean.

– To było ogromne przeżycie, zupełnie inny świat. W Polsce wszędzie panowała wtedy szarzyzna: na ulicach, w sklepach, praktycznie gdzie się nie spojrzało. A tam dosłownie orgia kolorów. Po zawodach gościła nas tamtejsza polonia, dzięki czemu mieliśmy okazję podczas jednodniowych wycieczek zwiedzić m.in. San Francisco, Sacramento, Los Angeles, Nowy Jork. Dla nas to był szok, bo dotychczas nie widzieliśmy chociażby tak wysokich budynków – dodaje.

***

Kiedy wjechała pociągiem do Elbląga, na dworcu czekała na nią orkiestra. Potem zaczęło się obowiązkowe „bywanie” na salonach i odbieranie nagród za olimpijski wyczyn. Chociaż sama nie dorobiła się majątku na sporcie nawet mimo tak dobrych wyników, to jednak obecnym gwiazdom nie zazdrości. Chociaż pewnie miałaby czego.

Kamil Stoch za wywalczony w sobotę złoty medal otrzyma od Polskiego Komitetu Olimpijskiego 120 tys. złotych. Nie wliczając do tego oczywiście profitów od sponsorów oraz pewnie kolejnych kontraktów reklamowych. Helena Pilejczyk z tego samego związku za brąz dostała 58 lat temu nagrodę finansową w wysokości… dwóch średnich pensji oraz posrebrzane sztućce, które jak mówi, przez lata mocno już się pościerały. Ale są, zostały na pamiątkę. Od swojego klubu w podzięce za medal olimpijski otrzymała z kolei ekspres do kawy, „taki zwykły blaszak z pokryweczką i kramikiem”. Miasto wręczyło jej też plakietkę ze specjalnym grawerem. To wszystko.

Największą nagrodą za brąz w Squaw Valley było więc właśnie to wyproszone na bankiecie mieszkanie. Nawet jeśli musiała wpłacić za nie kaucję.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Komentarze

12 komentarzy

Loading...