Sport stał się jednocześnie moim Bogiem i katem. Byłem dobry, naprawdę świetnie grałem w koszykówkę, osiągałem sukcesy. Jednocześnie ten sam sport stał się początkiem innej drogi. Gorszej. Uruchomił się we mnie wątek destrukcyjny. Miałem wewnętrzne pęknięcia w postaci chorego domu, gdzie rodzice się nie przytulali, brakowało miłości i wsparcia. Ojciec miał ważniejsze sprawy na głowie – delegacje, kobiety, zdrady – i wydawało mu się, że jego syn idzie w dobrą stronę. W końcu gra w koszykówkę, świetnie się rozwija, prawda?
Sportowiec, który staje się narkomanem. Zaczyna od heroiny – jednego z najsilniej uzależniających narkotyków. Nie czuje akceptacji ze strony rówieśników. Zawodzi go osoba, której zaufał. Utalentowany koszykarz, przed którym świat stał otworem, nagle staje się – jak sam przyznaje – ostatnim ćpunem. Robert Rutkowski po długiej walce z samym sobą w końcu wychodzi na prostą. Dziś prowadzi terapie dla osób, które walczą z podobnymi problemami.
Jak jedna nieprzemyślana decyzja może zdemolować psychikę młodego człowieka? Dlaczego narkoman nigdy nie wie, że jest narkomanem? Kiedy zrozumiał, że ojca bardziej potrzebuje niż nienawidzi? Dlaczego z problemami przychodzą do niego głównie biznesmeni? Co tracimy, biegając ze słuchawkami w uszach? Zapraszamy.
*
Pana przykład pokazuje, jak duży wpływ na nasze późniejsze decyzje ma dzieciństwo i sytuacja w domu.
Reprezentuje pan miejsce w przestrzeni publicznej, która zajmuje się sportem. Sport jest panu bliski. Ze mną było podobnie. Sport mnie ukształtował i był moim pierwszym sukcesem życiowym. Stanowił też odskocznie po bardzo silnej traumie z okresu młodzieńczego, polegającej na zdradzie ojca. Jestem jedynakiem, mama była nauczycielką, tata ekonomistą, przedsiębiorcą i dyrektorem przez całe swoje życie. Wychowały mnie więc, że tak powiem, dwie silne figury. Byłem z nimi bardzo mocno związany emocjonalnie, duży wpływ miało to, że jestem jedynakiem. Niestety ojciec nie radził sobie ze swoją seksualnością – zdradzał mamę. Kłótnie, awantury… takie mam obrazy z dzieciństwa. Nie rozumiałem wtedy, jaki jest tego powód. Widziałem tylko emocje, łzy mamy, wściekłość ojca, z tłem zupełnie dla mnie niezrozumiałym. Kilkuletnie dziecko nie jest w stanie wywnioskować, co się dzieje w domu, natomiast odbiera wszystkie impulsy. Człowiek bowiem nie odbiera faktów – odbiera emocje.
W moim życiu dosyć wcześnie pojawił się sport. Zacząłem uprawiać szermierkę w warszawskim klubie „Warszawianka”. To była piąta klasa podstawówki. Po jakimś czasie pojawił się skok o tyczce, tylko że już wtedy byłem na niego po prostu za wysoki. Szukałem, szukałem, trafiłem na trening siatkarski, aż w końcu – za sprawą mojej matki, co też jest istotne – jako młody chłopak, który chodził wtedy do siódmej klasy, wylądowałem w koszykarskim klubie AZS AWF Warszawa. Wszystko rozwinęło się bardzo szybko. Okazało się, że byłem naprawdę dobry. Zacząłem grać w lidze okręgowej, błyskawicznie przeszedłem do drugiej ligi, a ukoronowaniem udanego okresu było powołanie do reprezentacji Polski juniorów.
Wszystko układało się bardzo dobrze, sport miał być dla pana odskocznią od sytuacji rodzinnej, a jednak właśnie w związku z koszykówką popadł pan w uzależnienie.
W związku z koszykówką, w związku ze sportem… bolesne określenie, ale jakże prawdziwe. Sport stał się jednocześnie moim Bogiem i katem. Byłem dobry, naprawdę świetnie grałem w koszykówkę, osiągałem sukcesy, w prasie pojawiały się związane ze mną artykuły, rozdawałem autografy na młodzieżowych mistrzostwach Europy w Bydgoszczy w 1980 roku. Jednocześnie ten sam sport stał się początkiem innej drogi. Gorszej. Uruchomił się we mnie wątek destrukcyjny. Miałem wewnętrzne pęknięcia w postaci chorego domu, gdzie rodzice się nie przytulali, brakowało miłości i wsparcia. Ojciec miał ważniejsze sprawy na głowie – delegacje, kobiety, zdrady – i wydawało mu się, że jego syn idzie w dobrą stronę. W końcu gra w koszykówkę, świetnie się rozwija, prawda? Właściwie można go już olać. Niestety to były tylko pozory. Tłumiłem w sobie wewnętrzny ból egzystencjalny po stracie ojca, który nawet nie zdawał sobie sprawy, że cierpię z powodu jego wiecznej nieobecności. Nastąpiło coś, co w psychologii nazywa się zarażeniem społecznym. Na zgrupowaniu drugoligowego AZS AWF w 1980 w Centralnym Ośrodku Sportu w Zakopanem spotkałem starszego zawodnika – zaproszonego przez mojego trenera – który był narkomanem. Nastąpiło zderzenie światów. Od tamtego momentu zacząłem brać regularnie, popłynąłem w świat narkotyków.
Z powodu „braku” ojca szukał pan wzorców. Niestety trafił pan najgorzej jak mógł.
Był starszy, więc chciałem zachowywać się tak jak on. Wprowadził mnie w ten świat, a ja nawet nie myślałem, żeby się przeciwstawić. Imponował mi.
Wypaczony system wartości.
Całkowicie. Powiem nawet więcej – zdemolowany.
Coś w panu pękło w momencie, kiedy ojciec zmusił pana do wyboru szkoły średniej?
Tak, to był jeden z najważniejszych momentów. W wieku 14-15 lat czytywałem „Quo Vadis”, sięgałem po „Mistrza i Małgorzatę” Michaiła Bułhakowa, wciągnęła mnie literatura klasyczna. Ewidentnie byłem humanistą. Mój tata, z całą energią ojcowską, stwierdził jednak, że mężczyzna musi mieć zawód. „Nie będziesz zajmował się pierdołami, rozwijał jakieś humanistyczne aspekty, tylko masz zapewnić sobie zawód”. Tym sposobem wylądowałem w najlepszej szkole, będącej jednocześnie… najgorszą. Najlepszą z punktu widzenia rankingów, najgorszą, jeżeli chodzi o demolowanie psychiki młodego człowieka, który kompletnie nie czuje się związany z danym miejscem i ląduje w technikum – w walcu, który po nim przejechał, utwierdzając w przekonaniu, że świat jest zły. W szkole szło mi słabo. Brakowało motywacji. W podstawówce zawsze miałem świadectwa z czerwonym paskiem, a trafiłem do placówki, której tak naprawdę nienawidziłem. Do tego dochodziły ciągłe wyjazdy i treningi. W tej szkole nie dość, że nie lubili mnie za to, że byłem dobrym sportowcem i się wyróżniałem, to jeszcze nie lubili mnie, ponieważ kompletnie nie pasowałem tam pod względem predyspozycji do wykonywania zawodu. Ja nienawidziłem jej ze wzajemnością.
Jak widać, nie chodziło tylko o to, że kolega coś mi zaproponował. Doszło do splotu wielu niekorzystnych czynników.
Zaczął pan od najcięższych narkotyków.
To jest w ogóle wbrew jakiejkolwiek logice, wbrew schematowi. Zacząłem od najmocniejszego narkotyku, jaki jest na ziemi – heroiny. W sposób konkretny, od razu dożylnie. Normalnie zaczyna się raczej od tych lżejszych, z biegiem czasu łaknie się coraz mocniejszych doznań, kiedy zaczyna rosnąć tolerancja. Wziąłem tę heroinę i cóż – znalazłem się w niebie. Momentalnie minęło całe zło. Ból w domu, ból w szkole, ból w klubie, gdzie też źle się działo – zdrada trenera, jego relacje ze mną, psychopatia, zamordyzm – a ja byłem młodym facetem o dużej wrażliwości. Tę wrażliwość cały świat miał w dupie. Zdrada, cały czas zdrada. Byłem młodym chłopakiem, miałem pierwsze kontakty z kobietami, zakochałem się, obiektem pożądania była starsza dziewczyna, posiadająca męża. Romansowałem z nią. Powiedziałem o tym trenerowi, oczekując wskazówki. Z ojcem nie rozmawiałem na te tematy, bo ciągle był nieobecny i krzyczał. Szukałem tego archetypu w szkoleniowcu, nie dostałem go. Mało tego – okazało się, że on opowiedział moją historię innym, starszym zawodnikom. Zaczęło się podśmiewanie: „ej, Romeo, jak tam twoja Julia?” Dla mnie to był szok. Wyśmiewając się z kogoś, można mu złamać kręgosłup moralny.
Jesteś odrzucony, pogubiony życiowo. Nigdzie nie spotykasz bratniej duszy. Nagle widzisz kogoś, kto mówi „masz, dobrze się poczujesz, odlecisz”, to w to wchodzisz bez zastanowienia. Pamiętam jak dziś. Lipcowy dzień, Zakopane, mój pierwszy kontakt z heroiną, który spowodował, że miałem wrażenie latania. To było piękne. Nie sposób o tym zapomnieć nawet teraz, gdy siedzę i z panem rozmawiam. Jednak żeby było jasne – mam świadomość tamtego uniesienia, ale nie tęsknie za nim, bo to była halucynacja.
Zdawał pan sobie sprawę, że to może okazać się uzależniające?
Na początku nigdy nie istnieje termin, który nazywamy uzależnieniem. Nikomu nie przychodzi do głowy, żeby analizować to pod tym kątem. Złodziej, który o trzeciej w nocy idzie ukraść samochód, nie zakłada, że zostanie złapany. Narkoman nigdy nie wie, że jest narkomanem. Nikt nie chce nim być. To jest po prostu chęć przeżycia chwili ukojenia. Nie było myśli, że robię coś źle. Dalej w to szedłem. Pojawiła się iluzja, wrażenie, że jestem w stanie to okiełznać. Mózg jest wtedy wyłączony, a przynajmniej kora przedczołowa odpowiedzialna za jasność umysłu.
Jak się udało z tego wyjść?
Uwierało. Z czarnej dziury nie da się wyjść bez strat. Znowu wracamy do sportu. Tam coś osiągnąłem, nauczyłem się przegrywać. Nauczył mnie samozaparcia, mimo że nie był wystarczającą warstwą chroniącą i nie okazał się odskocznią. Ktoś może powiedzieć: „no i widzisz, co masz z tego sportu? Nic ci to nie dało, i tak wszedłeś w narkotyki”. To jest nieprawda. Trzeba to zaznaczyć. Warto, żeby ludzie uprawiali sport. Warto, żeby dawał im tarcze. W życiu nigdy nie wiemy, kiedy ten sport może się przydać. W moim przypadku umiejętności przegrywania i coś, co nazywam sportowym wkurzeniem, odegrały istotną rolę. Istnieją dwa rodzaje wkurzenia. Zwykłe, standardowe, działające jak granat, odbijające się na ludziach wokół nas. Albo takie jak karabin snajperski. Pozycjonujemy się na cel. Przed byciem narkomanem miałem zbyt fajne życie, żeby nie chcieć do niego wrócić. Jak każdy zdrajca i kłamca ulegałem złudzeniu, że uda się pogodzić ze sobą dwa światy. Że można prowadzić pozornie normalne życie i jednocześnie mieć swoją tajemną otchłań. Musiałem w końcu to zmienić.
Pytanie co z tymi, którzy od początku mają złą sytuację i nie mają do czego wracać.
Rzeczywiście, są ludzie, którzy nie mają do czego wracać. Oni mają przechlapane. Nie mówimy wtedy o rehabilitacji, tylko o konstruowaniu człowieka na nowo. Ci ludzie od początku muszą kształtować swoją wartość. W fazie rozwojowej jest przypisany taki etap, który nazywa się dojrzewaniem. Jeżeli w tym okresie – jak mawiał klasyk – nie ma niczego oprócz pustki i dziury, bo nie ma miłości w domu, nie ma dobrych wspomnień, pojawia się jeszcze większa destrukcja. Wtedy mamy do czynienia z gościem, który ma 25 czy 30 lat, a trzeba go cofnąć do fazy, w której jest 14, 15-latkiem. Narkotyki powodują bowiem zatrzymanie rozwoju emocjonalnego. Dorośli stają się niedorozwojami. Człowiek, który zaczął brać narkotyki w wieku 18 lat, po kilku latach dalej jest 18-latkiem, tyle że emocjonalnie. Ja też taki byłem. Narkotyki ucięły u mnie pewien okres życia. Mnóstwo czasu zajęło mi, żeby to wszystko nadrobić.
W odpowiednim momencie spotkał pan odpowiednich ludzi.
Tak. Wydaje mi się, że sens życia polega na tym, żeby umieć wyłapywać odpowiednich ludzi. Warto pamiętać, że potwierdzeniem nas samych jest drugi człowiek. Mam osoby, które mnie nie kopnęły. Wręcz przeciwnie – wyciągnęły rękę. Jako narkoman byłem obrzydliwy, ale nastąpiło wiele czynników, które mnie z tego wydobyły.
Ostatecznie pogodził się pan z ojcem.
Najważniejszy kawałek mojego życia to właśnie przebaczenie ojcu, niedługo przed jego śmiercią, i proszenie go o przebaczenie za to, kim się stałem. A byłem narkomanem i ostatnim ćpunem.
Jak trudne to było?
Tak trudne, że przygotowywałem się do tego kilka lat. Nie mogłem się do tego zabrać, ponieważ ojca jednocześnie kochałem i nienawidziłem. Nienawidziłem za pewne czyny, a emocje były tak silne, że po prostu się bałem. To miało wpływ na moje dalsze losy. Generalnie bałem się podejmować decyzję. Moment pojednania z ojcem był o tyle ważny, że oczyścił mnie – dał emocjonalne katharsis. Zmusiłem się do tego, bo wiedziałem, jak bardzo jest mi to potrzebne. Kiedy po odstawieniu narkotyków pojawiła się jasność umysłu, a głowa zaczęła normalnie pracować – też nie od razu, to proces trwający nawet kilkanaście miesięcy – nagle zrozumiałem, że bardziej ojca potrzebuję, niż go nienawidzę. Podskórnie czułem, że wybaczenie mu może dać mi obok jasności umysłu także spokój.
Zdarza się, że wspomnienia wracają?
Wracają, ale muszę przyznać, że głównie dobre. Powiem więcej – czuję wdzięczność do swoich błędów, mimo że mogły mnie kosztować życie. W umyśle człowieka jest jednak taki proces, żeby pogodzić się z samym sobą i – uwaga – wybaczyć sobie. Jeżeli nie pogodziłbym się ze sobą, ciągle rozpamiętywał dawny zmarnowany czas, zadziałałoby to na mnie bardzo destrukcyjnie. Nie mam czasu i ochoty, żeby wracać do przeszłości, ponieważ ją domknąłem. Nie mam żadnego trupa w szafie. Wszystko zostało posprzątane. Mam też umiejętności życia tu i teraz, cieszenia się teraźniejszością, a przez to przyjemniej i łatwiej patrzę w przyszłość.
Ludzie biorą z ciekawości?
Ludzie, którzy biorą z ciekawości, po zaspokojeniu jej po prostu przestają.
Więc dlaczego z reguły nie przestają?
Tutaj otwiera się wątek mikropęknięć. Ci, którzy spróbowali przez ciekawość i zobaczyli, że coś im to załatwia, że w jakiś sposób czują się lepiej, zostają na stałe w tym eksperymentowaniu. Z czasem eksperymentowanie przechodzi w używanie. W nałóg. Niektórzy ludzie mają jednak umiejętność, można powiedzieć blokadę, i stronią od tego typu używek. Mówimy o umiejętności bycia tu i teraz, jak i czucia się dobrze. To również nieuleganie otaczającej nas obsesji. „Kup to, weź to, zrób to, a na pewno poczujesz się lepiej”. Człowiek, który jest wyposażony w poczucie własnej wartości i posiada mechanizmy obronne powie, że nie jest zainteresowany, bo czuje się dobrze. A skoro czuje się dobrze, to nie będzie chciał zmieniać tego stanu. Gorzej, jak ktoś nie czuje się dobrze, albo jest nienasycony i szuka sposobności, by poczuć się jeszcze lepiej. Takie coś też występuje. To, jak zareagujemy na narkotyki, nie jest uzależnione tylko od narkotyków. Jeżeli dobrze się czuję, po co mam zmieniać ten stan? Niby proste, a ja musiałem uczyć się tego pół życia. Często uciekamy od samego siebie. Każdy eksperyment związany z czymkolwiek powinien być związany z procesem poznawczym samego siebie. Najpierw poznaj sam siebie, później eksperymentuj z różnymi niebezpiecznymi rzeczami.
Skąd pomysł na terapię uzależnień?
Po przewaleniu się przez moje życie wszystkich zawirowań, złych i dobrych, szukałem pomysłu na siebie. Zupełnie przypadkiem, próbując działać w innej sferze życia, ojciec – nomen omen ten, który najpierw „nabroił”, potem naprawił swoje błędy i bardzo mi pomógł – założył organizację pozarządową „Mazowieckie Towarzystwo Rodzin i Przyjaciół Dzieci Uzależnionych”. Pracował tam, pomagał rodzicom i młodzieży z problemami. Kiedyś przyznał, że mam doświadczenie i dystans, więc może powinienem pogadać z jedną czy drugą osobą. Zaprosił mnie, żebym dał tym ludziom wskazówki. Te spotkanie odbywały się między innymi po moich treningach, bo wróciłem do amatorskiego sportu, do tego zacząłem się rozwijać i kończyć studia. Pomyślałem, że co mi szkodzi – pojadę. Pogadałem raz, drugi, trzeci i spodobało mi się to. Moje rozmowy spotkały się z bardzo dobrym odbiorem. Zorientowałem się, że to mi wychodzi. Podjąłem kolejne studia i tak zostało.
Przychodzą do pana głównie biznesmeni. Dlaczego akurat tak wysoko postawione osoby?
Nie ma większego nieszczęścia w życiu, niż mieć wszystko. Jak się ma wszystko, nie ma się niczego. Jest takie mądre stwierdzenie, że największym szczęściem w życiu jest, gdy nie wszystkie marzenia się realizują. Nie proś nigdy o coś, czego nie chcesz otrzymać. Ludzie bardzo często chcą być bogaci, ale kompletnie nie zdają sobie sprawy, z czym to jest związane. Im jest się wyżej, tym zwiększa się dystans do poziomu zerowego. Bardzo łatwo spaść. Rośnie presja. Ludziom znanym i bogatym czasami gorzej się żyje niż nieznanym i biednym.
Dlaczego?
Lęk. Przed wszystkim. Im więcej się ma, tym więcej można stracić. Znałem rodziny, które zastanawiały się, gdzie wysłać swoje dzieci, żeby nie były narażone na porwanie. Albo gdzie ulokować swoje pieniądze, żeby po upadku banku ich nie stracić. Ciągłe myślenie, co zrobić, żeby nie stracić. To jest właśnie to – ciągłe zastanawianie się, bycie pod prądem. Często pojawiają się alkohol, narkotyki, zdrady, przepychanki. To jest to, o czym swego czasu powiedział mi Tomek Gollob, kiedy pracowałem z reprezentacją Polski na żużlu. Po zdobyciu tytułu mistrza świata w 2010 roku zapytałem go, ile czasu był na „haju” związanym z byciem mistrzem. Jego reakcja? Zaczął się śmiać. Policzył sobie to – od momentu, jak dowiedział się, że jest mistrzem świata, cieszył się 25 minut.
Diego Simeone mówił, że po wygraniu ligi od razu zaczął myśleć o następnym sezonie.
To jest bardzo krótki moment. Bardzo krótki czas, w którym człowiek cieszy się sukcesem. Uwaga – dużo łatwiej jest zdobyć topowy tytuł, niż go utrzymać. Pojawia się wspomniany lęk. Dlatego przychodzi do mnie wielu byłych znanych sportowców, którzy nie potrafili zejść poniżej poziomu, który osiągnęli i czuli niedosyt. Jeżeli człowiek, który osiągnął top i nie był w stanie tego powtórzyć, nie ma umiejętności życiowych, a często sportowcy ich nie mają, bo skupili się na sukcesach, to następuje uczucie frustracji. A od tego blisko do depresji.
Miałem w przychodni córkę jednego z milionerów, która w wieku 24 lat przyznała mi się, że nigdy nie była w żadnym sklepie. To są ludzie, którzy są odrealnieni i nie mają żadnych umiejętności życiowych.
Jednym z często występujących uzależnień, jest to od korporacji.
Korporacja jest mało sympatyczna, ale sama w sobie nie uzależnia. Bardziej uzależniają wszystkie benefity. Firmy doskonale wiedzą, co robić. Na przykład oprócz gaży za samą pracę dają całą masę benefitów. Komputer, telefon, samochód, atrakcyjne szkolenia na drugim końcu świata. Służy to oczywiście uzależnieniu pracownika od tej marki. Zdarzają się osoby, które starają się od tego odciąć i na przykład nie jedzą obiadów w stołówce, tylko wychodzą do pobliskiej restauracji. Polecam takie działania. Jakiś czas temu przyszła do mnie 35-letnia kobieta, uzależniona od alkoholu i marihuany. Kilka miesięcy wcześniej przestała pracować w korporacji. Była na głodzie, takim samym, jaki mają pacjenci po odstawieniu na przykład heroiny. Typowy zespół abstynencyjny, brak możliwości skupienia się i próby łagodzenia tego przez alkohol. Niestety, przychodzi do mnie wiele takich osób.
Pan stara się uciekać od newsów. Powiedział pan, że nawet nie chce być dobrze poinformowany.
To już się staje warunkiem. Jakkolwiek to nie brzmi, hołduję temu, żeby nie być dobrze poinformowanym. Wszystkie kanały informacyjne przestały być dla mnie propozycją. Ich jakość staje się coraz bardziej żenująca. Kiedy sięgam po tytuły pewnych tygodników, które czytywałem kilka lat temu, nie mogę zrozumieć, że nastąpiło pójście w tak złą stronę. Że takimi głupotami można próbować zainteresować czytelnika. Generalnie wydaje mi się, że dziennikarstwo jako zawód jest w strasznym regresie. Poziom jest coraz niższy. Dziennikarz wykonuje zawód zaufania publicznego. Nie może nim być ktoś wprowadzający truciznę. Niestety coraz częściej to obserwuję.
Pochłanianie newsów wiąże się z tym, że ludzie cały czas muszą być w gotowości. Proszę mi wierzyć, może pan zrobić taki test w swoim otoczeniu, jak to sprawdziłem i naprawdę, wyniki są różne. Ludzie nie potrafią nawet wyłączyć telefonu i nie chodzi mi o oderwanie się od niego, tylko o czysto techniczne wyłączenie. Naprawdę! Żyją od ładowania do ładowania. Bo mogą do mnie zadzwonić…
Jak w dzisiejszym świecie sobie z tym poradzić?
Wolność to możliwość wyboru. Jeżeli ktoś decyduje się na taką sytuację, to jego wybór. Chcąc coś z tym zrobić, powinno zacząć się od uświadomienia sobie, że bycie na smyczy jest niebezpieczne. Moi pacjenci, którzy decydują się na kilkudniowy pobyt w Bieszczadach, doznają niesamowitych, wręcz mistycznych doznań. W odcięciu od telefonu i telewizji. Można się wtedy spotkać nie tylko z niedźwiedziem, ale i samym sobą. Warto na przykład biegać bez słuchawek. One odcinają. Chodzi o to, żeby nie próbować wykonywać kilku czynności jednocześnie. To nas dekoncentruje i osłabia. Stajemy się bezradni jak ranne ciele łatwe do ustrzelenia. Jeżeli biegamy, słuchając muzyki, to ani odpowiednio nie biegniemy, ani odpowiednio nie słuchamy muzyki. Obie te czynności wymagają atencji. Dlaczego to tak ważne przy bieganiu? Nie chodzi bowiem tylko o wysiłek fizyczny, ale i aspekt medytacyjny. Gdybym biegał ze słuchawkami po lesie Kabackim, nigdy nie poznałbym, że mieszka tam dzięcioł. Który daje piękne odgłosy i niesie wspaniałe echo. To mi gwarantuje większe poczucie integracji z miejscem, w którym się znajduję – w tym przypadku z tym lasem. Krótko mówiąc – w pełni odpoczywam.
Stres może być pozytywny?
Stres jest pozytywny do poziomu tak zwanego eustresu. Jest tym, co napędza nas do życia. Budzimy się rano i mamy sekwencję zdarzeń – czujemy podniecenie. Warto mu dziękować, że się pojawia, a nie tylko z nim walczyć. Walka ze stresem to absurd. Z nim się trzeba zaprzyjaźnić.
Niebudowanie poczucia wartości dziecka przez rodziców również wpędza w nałóg.
Najbardziej destrukcyjny czynnik w kontekście warstw chroniących przed uzależnieniem. Nawet jak pojawia się eksperymentowanie, to ono szybko znika, jeżeli ma się zbudowane przez rodziców poczucie własnej wartości. Buduje się je przez adekwatne do kontekstu wzmacnianie w dziecku tego poczucia. Mówienie mu, jak coś zrobi dobrze, że zrobił to dobrze. Po prostu. Jak coś zrobi źle, wystarczy nie pochwalić. Nie trzeba ganić. Dziecko nie może słyszeć informacji, że jest kochane tylko za coś – musi być bezwarunkowe poczucie własnej wartości.
Nie istnieje coś takiego jak bezstresowe wychowanie. Samo życie jest dla dziecka takim stresem, że nie trzeba mu generować kolejnych. Ludzie mylnie nazywają bezstresowe wychowanie, w którym nie ma informacji zwrotniej. To jest kluczowe – dziecko musi takie informacje, negatywne i pozytywne, otrzymywać. Musi mieć klarowny system wartości. Ktoś mylnie powie, że będę chronił dziecko, które – przykład – nie uczy się w szkole. Zapewnię mu korepetycję, żeby nadrobiło zaległości. To jest demoralizacja, jestem przeciwnikiem korepetycji. Kompletnie, chyba że występują jakieś uwarunkowania, że dziecko ma na przykład opóźnienia rozwojowe. Musi spotkać się z konsekwencją swoich złych wyborów. Jeżeli korepetycjami przykrywamy lenistwo, dając mu na nie pieniądze, to właśnie wtedy wprowadzamy bezstresowe wychowanie.
Jakie jest pana motto życiowe?
Pragnąc w pełni czuć się wolnym, wiem, że umożliwia to życie w prawdzie. Prawda to moje credo życiowe. Być prawdziwym, nie musieć znajdować się w sytuacjach, w których mogłaby zaistnieć pokusa kłamstwa. Zbyt długo trwałem w kłamstwie, by nie wiedzieć, jak demoluje to psychikę. Hołduję następującym słowom: to, co nas zabija to nasze zdrady i kłamstwa.
Nałogi definiują to, kim się w życiu jest?
To tylko epizody. One nie definiują naszego człowieczeństwa. Człowiek składa się z tego, jakie podejmuje decyzje i kim jest. A jest zawsze największą wartością.
Od czego jest pan dzisiaj uzależniony?
Pyta pan w pozytywnym kontekście, ale nie można tak do tego podejść, ponieważ tam, gdzie jest uzależnienie, zawsze są straty. Będąc precyzyjny, powiem, że nie jestem uzależniony od niczego. Mam życie wypełniony całą masą pasji: motocykle, chodzenie po górach, bieganie, słuchanie muzyki. Od pół roku moją pozytywną obsesją jest zajmowanie się moim pięciomiesięcznym synkiem.
Czyli same „pozytywne” narkotyki.
Moja współczesna heroina.
Rozmawiał Norbert Skórzewski
Strona Roberta Rutkowskiego