***
Dzień przed derbami spotykamy się przed stadionem Borussii z Michałem, Polakiem pochodzącym ze Śląska i jednocześnie groundhopperem, dla którego derby będą jubileuszowym, 800-setnym meczem BVB w życiu. – Na Borussii staram się być jak najczęściej, do tego założyłem sobie, że odwiedzę stadion każdej drużyny, która kiedykolwiek grała w 1. bądź 2. Bundeslidze, każdy stadion w Dortmundzie i okolicach oraz że obejrzę mecz w każdym kraju świata – mówi nam o swoich ambitnych planach. Do realizacji brakuje mu czterech stadionów z 1. Bundesligi, osiemnastu z zaplecza, kilku kartoflisk z regionu, no i wiele, wiele krajów.
Gdy kontrolnie pytamy o dostępność biletów na jutrzejszy mecz, pani z kasy patrzy na nas co najmniej jakbyśmy pytali o to, czy tu dostaniemy lekarstwo na raka. Znajomi kibice przewidywali, że u koników bilety podczas takich meczów potrafią dobić nawet do 200 euro. Przypomnijmy – to 200 euro za jedno z 81 359 krzesełek/miejsc stojących w zamieszkiwanym przez około 580 000 osób Dortmundzie.
Kosmiczne zainteresowanie.
Stadion robi ogromne wrażenie, ale to jedna z tych rzeczy, które naprawdę ciężko opisać słowami. Wrażenie robi wielkość, tak samo jak oczywiście Südtribüne – legendarna Żółta Ściana pozbawiona krzesełek (na mecze ligowe), jedno z najbardziej szanowanych miejsc na europejskiej mapie ultrasów. – Na mecze Ligi Mistrzów szybko montowane są miejsca siedzące, ale i tak nikt z nich nie korzysta. Każdy wybiera swoją stałą miejscówkę – tłumaczy Michał.
Krzesełka pokątnie pochowane są na stadionie.
Minusy? Stadion dobudowywany był na raty, więc jest trochę niesymetryczny (ale to drobiazg), poza tym niektórych razić może szary kolor niektórych krzesełek, co rodzi naturalne skojarzenia ze stadionem Korony Kielce. Pewnie średnio wyglądałyby one w telewizji, ale w Dortmundzie kłopot zagospodarowania pustych krzesełek jest mniej więcej tak obcy, jak kłopot zamkniętego na inne kultury społeczeństwa. W minionym sezonie Borussia znalazła się na czele klubów z najwyższą średnią frekwencją (79 653 osób na mecz).
Ciekawostki? Na stadionie BVB wybudowany jest… areszt. Trafiają tam wszyscy ci, którzy wyszli tylko na jedno piwko, ale skończyło się – jak mawia Wojciech Łazarek – taką śmigą, że potrzeba pasa startowego. Normalnych kibiców poprawiających sobie humor tam nie biorą – zamykani są tylko ci, którzy nie trzymają się na nogach bądź są agresywni. Jedna cela przygotowana jest dla kibiców miejscowych, druga dla gości. Średnio na mecz trafia tam dwóch-trzech meserszmitów. Rekord to 60 kibiców z Drezna upchanych w obu celach.
Cele z zewnątrz. Na telewizorach obraz tego, co dzieje się w środku.
A tak od wewnątrz. Bida, ale przynajmniej jest kibelek.
Opowiada Michał: – Też parę lat temu znalazłem się w podobnej celi. Jechaliśmy autobusem na mecz z Schalke i ktoś wywalił szybę. Jechaliśmy jako ostatni, więc zamiast na stadion skręciliśmy od razu do aresztu. W sumie było tam ciekawiej niż na stadionie (śmiech). Zabrali nam wszystkim telefony i papierosy. Były dwie toalety – lewa i prawa. Jeden z chłopaków zachował papierosy i ukrył je w tej toalecie na prawo. Potem policjant drążył: – Czemu wy wszyscy idziecie na prawo?! Oddelegował mnie do lewej i zaczął przeszukanie, ale w prawej toalecie już nic nie było. Potem odwieźli nas prosto do Dortmundu podstawionym autobusem. Pewnie by nas puścili po meczu wolno, gdyby kolega nie zapytał dla jaj: – To co, gdzie ci z Gelsenkirchen? Idziemy na nich!
Z innych ciekawostek – gospodarze wchodzą do szatni pokonując zawsze 12 schodków, dla gości przyszykowano specjalnie 13, bo niby ma to im przynieść pecha. W szatni BVB znajdują się dwie suszarki, w drugiej szatni żadna, z czym wiąże się ciekawa historia. Posiadanie dwóch suszarek na stadionie było wymogiem podczas mistrzostw świata w 2006 roku i już wtedy wyposażono w nie tylko jedną szatnię z myślą o BVB. Teoretycznie to pierdoła, która nikomu nie powinna przeszkadzać, ale… nie dla wszystkich. Znalazł się bowiem jeden piłkarz, który oburzył się brakiem odpowiedniej pielęgnacji włosów do tego stopnia, że złożył do federacji oficjalną skargę. Jak myślicie, o którego piłkarza chodzi?
No chyba nie zgadniecie.
Uwaga, to będzie dla was prawdziwy szok.
Tak, Cristiano Ronaldo.
Różnicą pomiędzy warunkami gospodarzy a gości jest także zegarek (w szatni gości go nie ma, w szatni gospodarzy jest taki, którego nie można przeoczyć) oraz fotele na ławce rezerwowych – tylko Borussia może je wyregulować, by wychylić się wedle życzenia. Goście siedzą sztywniutko.
Przechadzając się po strefie mieszanej oprowadzająca nas dziewczyna opowiada o japońskich dziennikarzach, którzy co dwa tygodnie przyjeżdżają w trójkę na mecz Borussii Dortmund, zawsze zadają po nim trzy te same pytania Shinji Kagawie, ten udziela im zawsze trzech takich samych odpowiedzi i cała trójka wraca do Japonii szczęśliwa z poczuciem wzorowo wykonanej roboty i dostarczenia do redakcji rewelacyjnego materiału.
Japońscy dziennikarze to podobno mokry sen Adama Nawałki.
Na sam koniec oprowadzania przewodniczka zarzuciła całej grupie przyśpiewkę “Kto nie skacze ten za Schalke”, po której oczywiście przetestowana została wytrzymałość Südtribüne. To pierwszy raz, gdy podczas oprowadzania padło słowo Schalke. Do tej pory było to ostentacyjne „drużyna, z którą gramy jutro” albo “ci z tego drugiego miasta”.
***
Chwilę potem dotarliśmy do klubowego muzeum, które – mówiąc oględnie – szału nie robi. Ot, klubowe muzeum jakich wiele. co nie zmienia faktu, że dla fanatyka BVB każdy eksponat stanowi nie lada gratkę. Dla przeciętnego Kowalskiego do zwiedzenia w kwadrans.
Na wstępie wita nas proporczyk z poprzedniego meczu. Niemieckie muzeum nie byłoby niemieckim muzeum, gdyby nie oddało czci wurstowi (wyjaśnienie: w pierwszych latach działalności BVB właśnie taką strawą częstowano drużyny przeciwne w ramach podziękowania za mecz)
Jakiś kawał żelastwa
Zniszczone okulary Juergena Kloppa po zwycięstwie nad Bayernem w 2011 roku
Kamizelki z wyszywankami – rewelacyjny trend w niemieckiej modzie kibicowskiej
Każdy kibic może podzielić się swoją historią kibicowania. Szczególnie intrygująca wydaje się ta: wkwkwkwkwkwkwk
A to już gra dla najtwardszych graczy – można w zamkniętym pomieszczeniu spróbować się w popularnych przyśpiewkach
***
Tuż po piątkowym zwiedzaniu dotarliśmy na – nie oszukujmy się – najważniejszy mecz weekendu. LKS Goczałkowice Zdrój – RSV Meinerzhagen. Drużyna Łukasza Piszczka kontra ekipa Nuriego Sahina. Idziemy tam oczywiście z Michałem, który na boisku przy szkole Borussii Dortmund (jakieś 50 metrów w linii prostej od Signal Iduna Park) meczu jeszcze nie oglądał, więc tak dobrej okazji przepuścić nie może.
Mimo że grały ze sobą drużyny z piątego poziomu rozgrywkowego w Polsce i siódmego w Niemczech – cholera, naprawdę dobrze się to oglądało. Goczałkowice wyciągnęły do przerwy na 1:0, potem dołożyły na 2:0, lecz w końcówce chłopaki trochę spuchli i dostali dwie bramki, a spokojnie mogło paść więcej – jeden z kumpli Sahina zakręcił z wolnego w słupek, inny z kolei w ostatnich sekundach meczu z setki walnął w poprzeczkę. Remis z gatunku tych, które trzeba szanować.
Przy linii bocznej o wiele mocniej żył trener Piszczek, trener Sahin siedział spokojnie na wzór Carlo Ancelottiego i z rzadka kierował jakieś uwagi, a gdy już, były one skandalicznie niecenzuralne. Na przykład: – Kurve! Kurve!
Sami przyznacie – skandal.
Głowy nie damy, ale Revierderby miały chyba wyższą frekwencję
***
Revierderby to jeden z tych meczów, które zaczynają się w zasadzie od wczesnych godzin porannych, bo właśnie od wtedy w podmiejskiej komunikacji dało się zauważyć już ludzi z szalikami. Gdy wysiadłem w okolicach 11 na dworcu głównym w Dortmundzie, ten był cały przepełniony ludźmi w żółto-czarnych barwach popijających piwko (niektóre grupki miały ze sobą nawet całe kraty). Niezaprzeczalna przewaga kibicowania w Niemczech nad kibicowaniem w Polsce – tam można pić legalnie piwko wszędzie.
Tuż po wyjściu z dworca sklep kibica…
oraz inne sklepiki mniej lub bardziej związane z klubowymi gadżetami, które można kupić dosłownie na każdym kroku.
Sam Dortmund urodą nie powala – typowe, przemysłowe, schludne miasto, w którym uroku tyle, co w puszcze sardynek.
Uroku dodaje jednak to, że na każdym kroku widać żółto-czarny herb, zresztą nawet place zabaw są w barwach lokalnego klubu.
Na mieście dołączam do naszego kumpla Thomasa (którego możecie kojarzyć choćby z wywiadu Kuby Olkiewicza) i jego ekipy – Tasse (nazywanym legendą, związanym z trybunami od lat siedemdziesiątych), Melanie, Phillippem i Peterem – po czym szybko przekonuję się o jeszcze większym uroku niemieckiego kibicowania – fanowskich knajpach. W zasadzie każda knajpa utożsamia się z BVB mniej…
…lub bardziej.
Po czwartej knajpie zaczynam przekonywać się, jak intensywny i wymagający jest styl kibicowania BVB, po siódmej zaczynam obawiać się, czy to aby na pewno nie jest sport dla wyczynowców. Przy czym zaznaczmy – kibice BVB wykazują się rewelacyjną gościnnością i z dużą życzliwością opowiadają swoje historie. Po drodze spotykamy wielu zasłużonych kibiców, bywających w tych samych knajpach przy tych samych stolikach od dziesiątek lat i mamy okazję wysłuchać kilku barwnych anegdot.
Philipp: – W 1982 roku Borussia wygrała z Arminią 11:1. Miałem wówczas dopiero miesiąc i to był mój pierwszy raz na stadionie BVB. Tak trwa do dziś. Najlepsze derby? Oczywiście, że te, na które wzięliśmy dmuchane penisy. U siebie wybiorę te wygrane w 2007 roku 2:0 po golach Freia i Smolarka. Były dla nas szczególne, bo Smolarek pozbawił Schalke tytułu mistrzowskiego.
Michał: – To dla wielu z nas najlepszy dzień w życiu. W przypadku zwycięstwa byliby mistrzami Niemiec. Asamoah powiedział nawet, że jeśli wygrają, wróci do Gelsenkirchen na piechotę. No ale… przegrali. W następnej kolejce graliśmy w Leverkusen, a Schalke równolegle miało mecz u siebie. Zebraliśmy pieniądze i wynajęliśmy samolot, który ciągnął za sobą flagę z napisem “ein Leben lang – keine Schale in der Hand!” (życie długie – lecz wy wciąż bez patery w rękach!). Najpierw poleciał nad stadionem w Leverkusen, potem nad tym w Gelsenkirchen.
Michał wyjaśnia też zagadkę dmuchanych penisów: – Swego czasu władze klubowe dopinały na loży VIP Arena auf Schalke umowę sponsorską z firmą Evonik. Joachim Watzke przyznał nam kiedyś, że gdy zagadał w loży do sponsora “o, a to są nasi kibice”, my akurat zaprezentowaliśmy oprawę z nadmuchiwanymi balonami, które wyglądały jak chuje. Zrobiliśmy to oczywiście zupełnie nieświadomie. Sponsor odparł tylko “no, kreatywni!” i biznes ostatecznie doszedł do skutku.
Peter: – Rodzice mojego taty są niebiescy, więc moim pierwszym wyjazdowym meczem Borussii były właśnie Revierderby. Babcia kupiła mi bilet z nadzieją, że zostanę kibicem. Schalke wygrało zasłużenie 3:0, no ale ja jakoś tak… zostałem kibicem Borussii. Jako 13-latek jeździłem już do Dortmundu na mecze. Czułem się bezpiecznie, bo w Niemczech gdy na ulicy zaatakujesz kogoś z powodów kibicowskich, automatycznie dostajesz pięcioletni zakaz stadionowy. W latach 80. i 90. to były derby. Sama chuliganka, jeszcze bez ultrasów czy policji…
Pille (napotkany na drodze weteran będący na meczach od lat 60.): W czasach młodości szedłem przez miasto w szaliku BVB, a wtedy to był rarytas. Rarytas! Dopiero później zrozumiałem jednak, że w takim czymś nie można wychodzić samemu. Natrafiłem na grupę ośmiu kibiców Schalke, którzy mnie otoczyli… No, tak silny to nie byłem. W pokojowych stosunkach oddałem im ten szalik jako trofeum. Teraz bym sobie po prostu kupił nowy, ale wtedy? Ogromna strata. Przez moje pierwsze lata siedzieliśmy na stadionie wymieszani. Dziś to nie do pomyślenia. Z nowszej historii najlepiej wspominam wygraną w finale Pucharu w 1989 roku, głównie dlatego, że po meczu zostaliśmy w hotelu na trzy nocki, podczas których łącznie spałem cztery godziny. Nie, nie jestem z tego dumny (śmiech).
I dodaje nie chcąc rozwijać szczegółów: – W latach osiemdziesiątych wybraliśmy się do Gelsenkirchen na mecz samochodem. Śmialiśmy się, że będziemy kozakami i przykleimy sobie na auto małą naklejkę. Po meczu… Powiem tak: wspólnie podjęliśmy decyzję, że od tej pory na wyjazdy jeździmy pociągiem. Albo w ogóle! Na początku po tym co zobaczyłem w ogóle nie miałem ochoty na wyjazdy.
Michał: – Najlepsze derby były w meczu drużyn rezerw w czwartej lidze parę lat temu. Było na nich ze 40 najbardziej zaangażowanych kibiców w tym jedna dziewczyna. Na meczu nie było żadnej policji. Ta dziewczyna poszła na drugi koniec stadionu by kupić coś do picia, lecz w połowie drogi przystanęła i zaczęła pokazywać, że potrzebuje pomocy. No to nasza cała grupa… przeleciała przez murawę. Mecz oczywiście został przerwany, ale musieliśmy pobiec ratować koleżankę.
Tasse: – Dawniej człowiek żył derbami przez cały tydzień, ale ostatnio są – mówiąc szczerze – chujowe. Doping? Dziesięć lat temu krzyczeliśmy do mikrofonu, że Schalke nigdy nie zostanie mistrzem i wszyscy łapali to razem z nami. Teraz policja na każdym kroku chce karać za wszystko. Derby przypominają teraz każdy inny mecz. Ciężko mi wybrać najlepszy mecz w życiu, bo na żywo obejrzałem ich kilka tysięcy. Chyba wskazałbym finał Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium – niesamowite wydarzenie. Chociaż zdarzały się też wyjazdy mniej udane, jak ten do Doniecka, gdzie tłukliśmy się pociągiem, ale spóźniliśmy się podczas przesiadki i daliśmy radę dojechać tylko do Kijowa, skąd oglądaliśmy mecz z hotelu.
Thomas: – Zawsze jeżdżę na mecze wyjazdowe w Niemczech i w Europie. Nawet czasem cieszę się, gdy Borussia gra w Lidze Europy, bo to oznacza nowe miejsca, które można odwiedzić – mówi i jako najlepsze wypady wskazuje Lizbonę, Ołomuniec, Krasnodar i Baku. – Legia? Jak dla mnie było OK. Z Żylety słyszałem “Nutte”, za to reszta trybun krzyczała “Jude”. Ale nie mogę tego wyjazdu wspominać źle, skoro jadąc waszym pociągiem podano mi pierogi. To coś niesamowitego.
Frank: – Pierwsze derby to rok 1974 i towarzyski mecz otwierający nowy stadion, my byliśmy wówczas w drugiej lidze, niebiescy w pierwszej. Kiedyś atmosfera była zupełnie inna, dziś zupełnie osobno jesteśmy doprowadzani na stadion w Gelsenkirchen pod eskortą. Nie ma co ukrywać, w tych meczach jest duża nienawiść, nie wyobrażam sobie, że mógłbym mieć kumpla z Gelsenkirchen. To w ogóle nie wchodzi w grę. Najlepiej wspominany mecz to oczywiście ten z 2007 roku, gdy odebraliśmy Schalke mistrzostwo kraju i nad ich stadionem latał nasz samolot. Dobrze zapamiętałem też akcję, gdy w dachu na Arena auf Schalke zrobiła się dziura i jeden z naszych chłopaków został zatrudniony do pomocy przy naprawie. Postanowił na koniec pracy załatać tę dziurę… wielką flagą w barwach BVB. Oczywiście zrobiła się z tego duża afera.
Michał: – Kiedyś niemiecka telewizja zrobiła eksperyment i postawiła najpierw samochód w barwach BVB pod stadionem w Gelsenkirchen w czasie meczu, a później odwrotnie pod stadionem w Dortmundzie. Samochód z naszymi barwami był trochę opluty, stracił lusterka i antenę. Ten stojący pod stadionem BVB wyglądał trochę gorzej.
David: – Ta knajpa była kiedyś skupiskiem chuliganów. Policja szybko się o niej dowiedziała i w pewnym czasie zawsze przed meczami latał nad nią helikopter, a w otoczeniu stało kilkanaście wozów. Gdybyśmy wyszli wszyscy razem, pewnie chcieliby nas zawijać lub doszłoby do konfrontacji. No więc wychodziliśmy grupami po 4-5 osób co dwie minuty. Dojście z knajpy na mecz trzeba było odpowiednio zaplanować.
Tymczasowe wlepki zamiast bezmyślnego mazania po murach – miła odmiana.
***
Jeszcze większym wyzwaniem logistycznym pachnie wpuszczenie do jednego miejsca osiemdziesięciu tysięcy ludzi, ale przejście przez bramki przebiega naprawdę sprawnie. Jeszcze tylko uzupełnienie zapasów…
Połowa piwa do przerwy, całe dopiero wraz z końcowym gwizdkiem? Przyznacie – wybitnie nieżyciowe.
Razem z poznanymi kumplami zasiadamy w sektorze fanów Dortmundu i co od razu rzuca się w oczy – wszyscy na sektorze się znają. Nie może być inaczej, jeśli procedura nabywania karnetów to sprawa, która może zainteresować specjalistów od prawa spadkowego.
Opowiada Michał: – Sprzedanych jest 55 tysięcy karnetów i żeby dostać go w normalnym trybie trzeba czekać dziewiętnaście lat. Jedyna opcja to odziedziczenie go po kimś, kto umarł bądź z karnetu zrezygnował. Akurat miałem to szczęście, że udało mi się przejąć czyjąś miejscówkę.
I dodaje: – U nas od zawsze scena kibicowska była tak rozwinięta. Kiedyś kluby Bundesligi brały od każdej przyjeżdżającej grupy kibiców po 10 marek, a od Dortmundu i Bayernu po 15 – doskonale wiedzieli, że nawet jeśli będziemy protestować i tak znajdzie się tylu chętnych by wypełnić sektor gości.
Po pierwszej bramce obserwujemy wybuch radości.
Po drugiej bramce obserwujemy wybuch radości.
Po trzeciej bramce obserwujemy dziki szał.
Po czwartej bramce trybuny – sorry za wyrażenie – dostają pierdolca.
***
– Michał, co tu się dzieje?
– Nie mam pojęcia. Ale tego nikt chyba jeszcze nie wie. Wszyscy w szoku.
– Gdy tu ostatnio byłem, padło 8:4. Teraz 4:0 do przerwy…
– Nie ma sprawy, skoro tak ma być to bilet zawsze ci załatwimy.
W przypływie ogólnej euforii stukam się z resztą kibiców, którzy wykrzykują: – Auf die Liebe, auf die Frauen, auf die Fresse für die Blauen!
Wolne tłumaczenie tej przepełnionej poezją przyśpiewki: Za miłość, za kobiety i za to, by niebiescy dostali po pysku.
***
Po każdej bramce w dół rzucane były resztki piwa (bądź wcale nie takie resztki), lecz wynik meczu znacie, więc nie muszę wspominać, że prawdziwy zimny prysznic przyszedł dopiero potem.
Ultrasi podczas oprawy. Co jak co, ale robi wrażenie.
Oto wierna kibicka Borussii, jest na każdym meczu. Jej właścicielka ma ksywę Kaczka i właśnie dlatego zabiera na mecze taką a nie inną towarzyszkę.
Revierderby to ciekawa lekcja pokory dla każdego fanatyka BVB – po przerwie pojawiły się okrzyki o tym, że Schalke nigdy nie zdobędzie mistrzostwa, z czasem jednak zaczęło się wszystkim wokół palić w dupce. Po drugiej bramce czuć było podenerwowanie, po trzeciej szok i regularne, nieustanne gwizdy. Po czwartej… już tylko przeraźliwą ciszę.
Jeśli wynik do przerwy był czymś trudnym do zrozumienia, to w głowach fanatyków Borussii odbywało się właśnie coś na wzór próby ogarnięcia fizyki kwantowej.
A jak wiadomo – człowiek najlepiej koncentruje się milcząc. I tak też wszyscy opuszczali stadion. Komentarz kibiców BVB do tego, co widzieli na boisku? Nie dało się wyciągnąć z nich niczego poza kręceniem głową i miną Mesuta Oezila. Kilkadziesiąt tysięcy osób szło w zadumie, jakby brało udział w jakiejś dostojnej procesji.
***
Być może – zgodnie z opowieściami starszych kibiców – są to już derby nieco przyblakłe, być może kilka meczów w Europie swoją temperaturą potrafi je przyćmić, ale nie da się polemizować z tym, że wciąż tkwi w nich wielka magia. To wciąż mecz, po którym postronny kibic dostaje obuchem po głowie i szybko sprawdza w kalendarzu, kiedy może wrócić na stadion w Dortmundzie. Przyciąga go wszystko – od gigantycznego zainteresowania meczem począwszy, przez możliwość odwiedzenia wszystkich kibicowskich knajp, na wrażeniach zapewnionych przez 80 tysięcy gardeł na stadionie skończywszy.
Zresztą, jak można nie chcieć wrócić, skoro trafia się na mecz, w którym jedna z drużyn potrafi w 25. minut dostać cztery bramki w plecy i odrobić je w ostatnie pół godziny meczu?
JAKUB BIAŁEK