Cierpliwie, mozolnie, z uporem i konsekwencją Tottenham buduje swoją krajową i europejską markę. Od zatrudnienia przy White Hart Lane Mauricio Pochettino praktycznie nieustannie pnie się w górę. Rośnie w oczach, pokonuje poprzeczki ustawione coraz wyżej i wyżej. Z każdym miesiącem zacieklej pretenduje, by w świadomości kibiców być już klubem z absolutnie najwyższej półki. Do tego potrzebne są medale i trofea, ale też zwycięstwa z zespołami, które tę najwyższą półkę okupują od wielu, wielu lat.
Nie można więc znaleźć lepszego przeciwnika niż triumfator dwóch ostatnich edycji Ligi Mistrzów, by wygraną udowodnić swój rosnący status. Fakty są takie, że żaden z zespołów, z którymi madrycki Real mierzył się od czasu przegranego z Juventusem półfinału w 2015 roku, nie osiągnął z nim w dwumeczu korzystnego bilansu. A przecież próbowały nie byle ułomki. PSG, Roma, Manchester City, Borussia Dortmund, Napoli, Bayern, Atletico…
Starcie wielkich z jednymi z najmocniej aspirujących do wielkości dla obu przychodzi w momencie trudnym, to fakt absolutnie niezaprzeczalny. I Tottenham, i Real będą poszukiwać w wyniku ukojenia po dwóch jakże innych, a jednocześnie jakże podobnych w swym znaczeniu porażkach.
Królewscy polegli w Gironie, gdzie polec absolutnie nie mieli prawa. Nie tylko ze względów – co oczywiste – piłkarskich, ale też politycznych. W końcu Girona jest jednym z tych miast, które opowiadały się zawsze najmocniej za niepodległością Katalonii. Tymczasem ekipa ze stolicy nie pokazała ułamka charakteru, jakim imponowali zawodnicy w większości do tej pory w swych karierach marginalizowani. Nie przegrała pechowo, tylko w stu procentach zasłużenie, z łaknącymi w tę niedzielę zwycięstwa jak niczego innego na świecie zawodnikami beniaminka. Real dał tym samym uciec Barcelonie już na osiem punktów. Stracił Blaugranę nie tylko z zasięgu, ale wręcz z pola widzenia.
Tottenham zaś nie potrafił zdobyć Old Trafford, z którego Jose Mourinho znów uczynił twierdzę. Nie była to oczywiście porażka w połowie tak sensacyjna, jak ta dzisiejszych rywali. Ale równie symboliczna. Koguty mogły przełamać manchesterski duopol, wślizgnąć się za plecy City, a przeskoczyć United. Zamiast tego Ashley Young mógł z uśmiechem na ustach wbić bolesną szpilę Delemu Alli, a wraz z nim całej społeczności kibiców Spurs. „Daj znać, jak wygracie Premier League”. Będzie ciężko, by pomocnik reprezentacji Anglii mógł medalem odpowiedzieć w przyszłym roku, skoro wraz z porażką w Teatrze Marzeń strata do wciąż nieposkromionego City zwiększyła się do ośmiu punktów. Czyli dystans analogiczny do tego dzielącego Real od Barcelony. Wystarczającego, by niektórzy mówili już o przegranym sezonie ligowym Królewskich.
Druga z rzędu porażka dla jednych, a trzecia dla drugich (Tottenham przegrał jeszcze z West Hamem 2:3 w pucharze) byłaby więc cholernie bolesna. Sprawiła, że pozbieranie się z ziemi i powrót do pewnego, równego marszu stałby się jeszcze trudniejszy. Zwycięstwo zaś da, poza bardzo prawdopodobnym wygraniem grupy śmierci, nie szczyptę, a wręcz kilka garści dobrego samopoczucia. Bo i jedni, i drudzy po pierwszym starciu świadomi są klasy rywala i poziomu, na jaki trzeba się wzbić, by tym razem nie dzielić się z nim punktami.
Dodatkowym smaczkiem tego spotkania – i tak już o dużym znaczeniu dla jednych i drugich – miał być powrót do domu Garetha Bale’a. Powrót niezwykle symboliczny, wyczekiwany w zasadzie od dnia losowania fazy grupowej. Piłkarza absolutnie wyjątkowego, w ostatnim sezonie na White Hart Lane wiodącego Koguty niejednokrotnie w pojedynkę z powrotem do Champions League, który jednocześnie nie potrafi w Realu wygrać rywalizacji o pierwszy skład. W dużej mierze przez kontuzje. Dziś zresztą z tego właśnie powodu (uraz łydki) sentymentalną podróż Walijczyk musi przełożyć na inny termin…
***
Wielce prawdopodobne, że dziś o być albo nie być w Champions League na wiosnę zagra Piotr Zieliński ze swoim Napoli. Wydawało się, że Włosi z palcem w nosie uzyskają promocję ze swojej grupy, bo ani Feyenoord, ani Szachtar nie mają dziś w swoich szeregach piłkarzy o klasie Mertensa, Insigne, Callejona czy Hamsika. Jeśli jednak ekipa z San Paolo nie da dziś rady Manchesterowi City, który wygrał 13 meczów z rzędu, a Szachtar po raz drugi ogra Feyenoord – zrobi się mającym na koncie ledwie trzy “oczka” neapolitańczykom bardzo, ale to bardzo ciepło.
Wcześniej natomiast możemy praktycznie pożegnać zeszłorocznego półfinalistę i ekipę innego z reprezentantów kadry Adama Nawałki, a więc AS Monaco. Trudno w to uwierzyć, że w grupie z Besiktasem, Lipskiem i Porto, Kamil Glik i koledzy nie wygrali jeszcze ani razu i dwukrotnie przegrało swoje domowe spotkania. Fakty są jednak takie, że dzisiejsza porażka w Turcji z wygrywającym wszystko jak leci Besiktasem, może praktycznie przesądzić los ekipy z Księstwa.
Rozkład jazdy:
18:00:
Besiktas – Monaco
20:45:
Dortmund – APOEL
FC Porto – RB Lipsk
Liverpool – Maribor
Napoli – Manchester City
Sevilla – Spartak Moskwa
Szachtar – Feyenoord
Tottenham – Real Madryt