Niższe ligi można wyciskać jak sok w sokowirówce. Interesujących historii tydzień w tydzień jest jak na pęczki. Ostatnio opisywałem swoje wrażenia z perspektywy boiska i było ich tak wiele, że spokojnie mógłbym obdzielić nimi kilka tekstów, a wszystko działo się przecież zaledwie w jakiejś paździerzowej lidze juniorów. Na amatorski futbol warto spojrzeć też z perspektywy trybun. Gwarantuję – zawsze się coś poczuję. Jak nie przeświadczenie, że dobrze spędziło się dzień, przeżyło kilka interesujących historii, to chociaż zapach wódki pitej przez gościa siedzącego tuż obok. Jeżeli reżyser chce nakręcić coś surrealistycznego, jego pierwszą myślą powinny być niższe poziomy rozgrywkowe w Polsce. Znajdzie tam nagromadzenie absurdów, które potrafią zarówno śmieszyć, jak i przerażać.
Bywa śmiesznie, bywa groźnie, ale zawsze na swój sposób swojsko i wyjątkowo. O życiu sędziów na peryferiach poważnej piłki napisano już wiele, ale obserwując praktycznie tydzień w tydzień ich nierówne zmagania z publicznością, odnoszę wrażenie, że – uwaga, będzie kontrowersyjnie – fani nie wyciągają wniosków. Jak jechali z sędziami, tak jeżdżą nadal. W pewnym sensie nie sposób im się dziwić. Skoro są w stanie, siedząc po przeciwległej stronie, dostrzec spalonego na drugim końcu boiska, od arbitrów wymagają co najmniej porównywalnego poziomu sokolego oka. Jakiś czas temu wybrałem się na mecz czwartej ligi pomiędzy Gryfem Polanów i Raselem Dygowo. Zająłem miejsce w newralgicznej strefie – pomiędzy kibicami obu drużyn. Nie był to ani mecz przyjaźni, ani mecz podwyższonego ryzyka. Kibice siedzieli na jednej trybunie (zresztą oddzielnych nie ma, więc trudno o inny układ), nie zwracali przesadnej uwagi na swoich zawodników, raczej skupili się na wspólnym jechaniu po sędziach.
No dobra, raz pod koniec meczu jeden z kibiców z Dygowa, po uprzednim zaserwowaniu sobie sporej ilości alkoholu, niekoniecznie niskoprocentowego, zaczął krzyczeć wniebogłosy w stronę jednego zawodnika, przypominając mu, ile kasy jest mu winny. Konkretnie dwadzieścia złotych. Wtórował mu kolega obok, którego oświeciło, że napastnik gospodarzy wisi mu dwie stówy. Aż dziw bierze, że sprawą nie zainteresowała się skarbówka. Zaczepki w stronę graczy stanowiły jednak zaledwie epizod ich popisów. Główna uwaga skupiła się – a jakże! – na biednym arbitrze. Młody chłopak nie do końca ogarniał to, co działo się na boisku, pewnie był to jeden z jego pierwszych meczów. Nie sędziował przesadnie źle, ale błędy mu się zdarzały. Na jego nieszczęście na trybunach siedział emerytowany arbiter, który raz po raz sypał uwagami.
– Dwumetrowy spalony, a on tego nie gwiżdże! Jak sędziowałem dwadzieścia lat temu, to miałem honor i takich jaj nie urządzałem.
– Przecież dostał podanie z autu…
– Nie mam siły… jest tu gdzieś delegat? Ten sędzia nie potrafi nawet rozpocząć meczu. Kto to widział, żeby w kole był tylko jeden zawodnik, a piłka szła do tyłu. Zbrodnia!
Nowinki taktycznie nie był jego najmocniejszą stroną. Zabrakło chyba tylko podpowiedzi, żeby bramkarz popisał się sprytem i złapał piłkę po podaniu od własnego obrońcy. Nie zabrakło też przykładu odpowiedzialności zbiorowej.
– Ej główny! Zaraz boczny dostanie przez ciebie wpierdol!
– Sędzia, wiemy, gdzie stoi twój samochód. A właściwie gdzie stał…
I to wszystko w jednym meczu. Dla sędziego na pewno nie było to przyjemne, ale pewnie wiedział, na co się pisze. Taka rzeczywistość i ryzyko zawodowe. Wypowiedzią meczu postanowiłem ochrzcić jeszcze inny cytat: „Ten mecz jest sprzedany, przecież to widać. Tak to nieraz w tych niższych ligach jest, że sędziowie zawierają z klubami sojusze jak majtki w suszarce do ubrań”.
*
Na takim czwartoligowym meczu uwagę przykuwają głównie wydarzenia pozaboiskowe. Nie ma co ukrywać, że poziom się podniósł, wzrost profesjonalizacji nawet na tym szczeblu jest widoczny. Na przykładzie Gryfa, typowego średniaka – najlepsi zawodnicy zarabiają tam ponad tysiąc pięćset złotych, więc pewnej jakości się od nich wymaga. Przyjście w stanie wskazującym na mecz pewnie skończyłoby się karą finansową i obcięciem pensji w stylu Pogoni Szczecin. Inaczej jest naturalnie na jeszcze niższych szczeblach. Kiedyś na meczu B-klasy, jeden jedyny raz w życiu, widziałem zawodnika tak wstawionego, że po prostu upadł na boisko. Wytrzymał chyba z pięć minut, w tym czasie zdążył z dwa razy nie trafić w piłkę, aż w końcu ciało odmówiło posłuszeństwa. Wymioty na boisku też się zdarzały, to akurat nawet w mojej juniorskiej drużynie.
– Panie sędzio, wie pan, to słońce tak mocno grzeje, że od razu robi się niedobrze…
No, trzeba przyznać, nie każdy podchodził do swoich obowiązków w pełni profesjonalnie. The best of to jednak znów nie zawodnicy, a kibice – choć może w tym przypadku to za duże słowo. Polska Serie B. Jeden z meczów Stronga Zielenicy, drużyny z wioski położonej w okolicach Koszalina, o której kiedyś Orange Sport robiło reportaż, bo grało tam sześciu czy siedmiu Kowalskich. Niby kolejny mecz nie najlepszej ligi świata, o którym wszyscy zgromadzeni mieli zapomnieć zaraz po końcowym gwizdku, a jednak minęły już z trzy lata, a ja postanowiłem do tego wydarzenia wrócić. Generalnie nieproszeni goście na kartofliskach to normalka. Często zdarzało się, że przez boisko przebiegają kury, psy, czy krowy, ale rzadko można być świadkiem, jak sędzia przerywa na chwilę mecz, bo… na boisku leży pijak. Dosłownie. Mecz normalnie się rozpoczął, drużyny kopały się po czołach przez około dziesięć minut, aż w końcu trzeba było wykonać rzut rożny. Zawodnik podszedł do chorągiewki, która była trochę przysłonięta cieniem, a tam leżał nieproszony gość. Najgorsze, że nikt nie mógł go obudzić, a z racji, że raczej nie używał perfum Clive’a Christiana, nie było też chętnych, żeby znieść go z boiska. Wtedy ktoś wpadł na genialny pomysł.
– Ej, może oblejemy go wodą z wiader?
Było dość gorąco, więc przy linii ustawiono wiadra z lodowatą wodą, by zawodnicy mogli się schłodzić. Ostatecznie wykorzystano je w nieco inny sposób, ale cel został osiągnięty. Po mniej więcej dziesięciu minutach szczęśliwie można było wznowić grę. Co ciekawe do pierwszej połowy sędzia nie doliczył wtedy ani minuty.
Zresztą wygarnął mu to potem jeden z zawodników.
– Sędziujesz tak samo chujowo, jak ja gram!
Może i miał racje, ale za swoje słowa musiał zapłacić – czerwona kartka i wyjazd do szatni. Znaczy, szatni nie było, więc poszedł po prostu do sklepu, który znajduje się tuż obok boiska. Kupił chyba jakieś piwo, na rozładowanie emocji.
*
Piękne w futbolu jest to, że zasady są takie same zarówno w Ekstraklasie, jak i w B-klasie. Nieraz jednak dochodzi do pewnych absurdów. Na przykład taki mecz koszalińskiej B-klasy Łętowska Dolina Łętowo – Hajka Zegrze Pomorskie. Na pierwszy rzut oka widać, że drużyn nie trenują następcy Diego Simeone. Prędzej Johana Cruyffa, bo wynik 5:5 dobrze oddaje definicję futbolu totalnego. Nie to jednak było najważniejsze. W drugiej połowie trener Hajki tak mocno gestykulował, tak utrudniał pracę sędziemu, że ten postanowił wyrzucić go na trybuny. Wtedy pojawiły się zgrzyt i pewne niedomówienia – fizycznie bowiem trybuny na stadionie w Łętowie nie istnieją.
– Zapraszam trenera na trybuny.
– Młody, ty za dużo się w FIFĘ nagrałeś. Znajdź mi choć jedno krzesełko, to tam pójdę, a ty jeszcze bezczelnie mówisz w liczbie mnogiej…
– Takie są zasady.
– Jesteś ślepy czy co? Mam iść tam na drugą stronę, gdzie pasą się krowy?
– W sumie… w sumie może trener zostać na ławce, bo faktycznie nie ma gdzie usiąść…
*
Często po niższych ligach pałętają się drużyny rezerw ekstraklasowych klubów, które od czasu do czasu zsyłają na mecze graczy pierwszej drużyny. Pamiętam jedną sytuację z maja 2014 roku. Mecz pomiędzy Bałtykiem Koszalin i Pogonią II Szczecin. W składzie Portowców na środku obrony Michał Koj. Rany, jak on był wtedy niemiłosiernie objeżdżany… oglądając go w Górniku, dziwię się, że tak szybko udało mu się odkręcić. Ofensywni gracze Bałtyku, czyli drużyny broniącej się wtedy przed spadkiem z III ligi, wzięli go na taki kołowrotek, na którym nie wyrobiłyby nawet najlepiej dysponowane chomiki. Trener rezerw podczas meczu zaczął robić mu suszarkę, z jakiej słynął Sir Alex Ferguson.
– Koju, jak będziesz dalej tak grał, to ja mam tutaj kilku chłopaków, co do których jestem pewny, że przynajmniej mi się nie skompromitują!
Złości trudno się dziwić, bo w teorii miał być podporą Portowców, a w dużej mierze przyczynił się do porażki. Grał tak, że nawet ja – świeżo po decydującym trafieniu samobójczym w ważnym meczu juniorów starszych – uwierzyłem, że Ekstraklasa to wcale nie jest nie wiadomo jaki Mount Everest. Minęły trzy lata, a Koj stał się podporą rewelacyjnego Górnika. To fajny przykład, że ciężką pracą można osiągnąć wiele. Najpierw nie zdołał się przebić w Panathinaikosie Ateny, potem dla ekstraklasowej Pogonii zagrał zaledwie sześć meczów, gdzie zasłynął chyba tylko trafieniem samobójczym z Jagiellonią, no i oczywiście klasowym występem w Koszalinie. Jeszcze przed Pogonią chciał zahaczyć o ukochany Górnik, ale działacze stwierdzili, że nie nadaje się do gry nawet w Młodej Ekstraklasie. Pobyt w Pogoni naznaczyły kontuzje – a to ścięgno cAhillesa, a to łąkotka. Stabilizację złapał dopiero w Ruchu. Wywalczył sobie miejsce w pierwszym składzie, grał regularnie, i znowu… wstrząśnienie mózgu i kilka miesięcy pauzy. Kiedy wydawało się, że pech nie opuści go do końca kariery, odezwał się jego ukochany Górnik. Tym samym Michał – o czym mówił w wywiadach – spełnił swoje marzenie z dzieciństwa.
– Ja jestem, jak wielu młodych piłkarzy z Górnika, chłopak stąd, z Górnego Śląska, dlatego nie było żadnych problemów z aklimatyzacją, choć przyszedłem bezpośrednio z Ruchu. Ale kiedyś grałem w młodzieżówce Górnika, więc dla mnie to był raczej powrót w miejsce, które już znałem. A z Adamem Wolniewiczem, to chodziłem do szkoły – tłumaczy w wywiadzie Antoniego Bugajskiego dla Przeglądu Sportowego.
Do dzisiejszej drużyny Górnika pasuje jak ulał. Przeszedł długą drogę, naznaczoną kontuzjami i siatkami zakładanymi przez napastników Bałtyku, ale czasu nie zmarnował. Zadecydowały upór, determinacja i ciężka praca – niby wyświechtane frazesy, ale idealnie go definiujące.
A przecież schodząc z boiska w Koszalinie, usłyszał z trybun, że nadaje się do Ekstraklasy, jak Magda Gessler do piłki ręcznej.
Naprawdę.
*
Różnorodność. Właśnie to w niższych ligach lubię najbardziej. Na jednym meczu usłyszysz pieśni skierowane w stronę sędziego, na drugim naoglądasz się jak kibice siedzący w twojej okolicy radzą sobie z litrową wódką, na trzecim będziesz świadkiem oblewania wodą pijaka leżącego przy chorągiewce (!), a na czwartym zobaczysz, jak objeżdżany jest zawodnik, który za kilka lat stanie się jednym z najlepszych lewych obrońców w Ekstraklasie. Folklor i nieskażona niczym prawdziwość. Niższe, amatorskie ligi – where amazing happens.
Norbert Skórzewski
https://twitter.com/NSkorzewski
Fot. FB “Typowy kibic A Klasy”. Wicher Mierzym – Płomień Pobłocie Wlk.