Nieco ponad dwóch kwadransów potrzeba było Evertonowi, by zrozumieć, że zdecydowanie najgorzej dysponowany w zespole Manchesteru City jest Leroy Sane. Niecałych trzech, by załapać, jak łatwo z równowagi wytrącić Kyle’a Walkera tak, by ten finalnie, jakby w rewanżu za niekorzystną decyzję sędziego sprzed chwili, pocelował barkiem w twarz rywala. Taka wiedza mogłaby w zupełności wystarczyć, by ograć Manchester City, gdyby nie to, że i gospodarze dziś wiedzieli, gdzie tkwi słabostka Evertonu. Że zespół Ronalda Koemana przyciśnięty do muru w końcu popełni błąd, bo raz, że nie posiadł jeszcze wiedzy, jak od A do Z kontrolować mecz, a dwa, że mimo kilku weteranów, wciąż gra w nim kilku nieopierzeńców.
Ten mecz zdecydowanie nie był pokazem siły jednych czy drugich. Był raczej wskazówką, gdzie kolejni rywale mogą jeszcze upatrywać niedoróbek. Studium eksploatowania tych właśnie słabości tak, by zagrały jak najdonośniej na korzyść jednych czy drugich.
Słabością The Citizens zdecydowanie były wahadła. Jedyna bramka meczu padła właśnie po fatalnej stracie Sane przy linii bocznej, zdecydowanie zbyt blisko własnej bramki. Stracie, jakich później namnożyło się jeszcze kilka, za każdym razem w podobnej sytuacji. Gdy dostawał piłkę od środkowych obrońców, w momencie doskakiwało do niego dwóch rywali, kompletnie odcinając go od możliwości rozegrania.
Tę najgorszą w skutkach do bólu wyeksploatowało trio Holgate, Calvert-Lewin, Rooney. Pierwsi dwaj rozklepali obronę City na prawej stronie, Roo musiał tylko dostawić stopę i pasówką posłać piłkę do celu. Mimo interwencji Edersona – udanie, trafiając po raz dwusetny w historii swoich meczów w Premier League.
Jeszcze przez kilka minut po błędzie Sane, hasający po drugiej stronie Walker mógł się uważać za lepszego od kolegi. I wtedy nadeszła akcja, w której prawy obrońca został przed samym polem karnym bezpardonowo zatrzymany, a której reprezentant Anglii z pamięci wyrzucić nie potrafił. I na celownik wziął Calverta-Lewina. Obejrzał się przez ramię, gdzie ma swojego rywala, a później wymierzył mu cios barkiem. Nie było tam łokcia, co oznaczałoby natychmiastową czerwień, ba – można się zastanawiać, czy za tego typu cios należała się nawet pokazana mu druga żółta. Ale kompletnie niepotrzebny pretekst dał? No dał.
Wraz ze zmianą stron nastąpiła jednak zamiana ról. To Everton odkrył swoją piętę achillesową, samemu nie potrafiąc już zranić rywala. Osłabionego, ale i dalekiego od słaniania się na nogach. Problemem The Toffees, który był widoczny na pierwszy rzut oka, stało się przejęcie inicjatywy. W teorii – znacznie łatwiejsze w obliczu posiadania dodatkowego zawodnika w polu, a także wobec dzierżenia prowadzenia. W praktyce – zakończone nieudolnymi próbami, w których nijak nie pomogła podwójna zmiana wymierzona właśnie w kierunku zwiększenia posiadania piłki Williams-Klaassen i Davies-Sigurdsson.
To zmiany Pepa Guardioli przyniosły zaś skutek. Danilo zagrał kilka razy lepiej niż Sane i Walker (razem wzięci), a wpuszczony w przerwie za Gabriela Jesusa Raheem Sterling może i jeszcze nie był tym Sterlingiem, którym wszyscy zachwycali się na starcie poprzedniego sezonu, ale popisał się tym, czego nie potrafili w tym meczu dokonać ani kompletnie bezbarwny Gabriel Jesus, ani szarpiący, ale kasowany przez grającego po profesorsku Phila Jagielkę Aguero. Znalazł się w polu karnym we właściwym miejscu, czasie i mając dość wolnej przestrzeni, by po zbyt krótkim wybiciu głową najmłodszego z trójki obrońców Evertonu Masona Holgate’a, złożyć się do woleja. Tak złośliwego, bo posłanego płasko, a jednocześnie tak precyzyjnego, że nawet bramkarz z refleksem Pickforda niewiele mógł zdziałać.
W końcówce słabość postanowił jeszcze pokazać… sędzia. Wyrzucając z drugą żółtą kartką Morgana Schneiderlina po czystym wybiciu piłki spod nóg przeciwnika. Tego jednak The Citizens nie wykorzystali na tyle zdecydowanie, by wpakować Evertonowi drugą bramkę. Choć trzeba przyznać, że w swoich próbach z ostatnich kilkuset sekund byli najbardziej przekonujący w całym spotkaniu.
I choć patrząc na to, że w pierwszej połowie David Silva obił jeszcze słupek, a pod koniec drugiej w ostatniej chwili zdjęta z jego nogi została zagrana w piątkę Pickforda piłka meczowa, a groźne strzały oddawał też dwukrotnie z dystansu… Otamendi, można by rzec, że to Obywatele zasłużyli sobie na trzy punkty znacznie bardziej, to na remis specjalnie nie ma się co zżymać. Bo w wykorzystywaniu niedoróbek Guardioli przez Koemana i Koemana przez Guardiolę taki właśnie wynik dziś byłby tym najbardziej sprawiedliwym.
***
Manchester City – Everton 1:1
Rooney 35′ – Sterling 82′