Nie mamy wątpliwości, przynajmniej do weekendu, a pewnie i do półfinałowych meczów FA Cup tematem numer jeden w angielskich mediach piłkarskich będzie sytuacja z 35. minuty, gdy Ander Herrera zostawił nogę przy obracającym się Edenie Hazardzie. Czy to był faul? Tak, raczej tak, delikatny, ale mimo wszystko. Czy to był faul na żółtą kartkę? Nie. Z pewnością nie. Manchester United w ćwierćfinałowym meczu Pucharu Anglii przeciw Chelsea został skrzywdzony przez sędziego. A w momencie, gdy Herrera przekraczał linię boczną boiska obejmowany przez pocieszającego go Mourinho było tak naprawdę po meczu.
Sztuką niesłychanie trudną jest bowiem w tym sezonie powstrzymanie Chelsea.
Sztuką niemalże niemożliwą jest w tym sezonie powstrzymanie Chelsea na jej terenie.
Zaś powstrzymanie Chelsea na jej terenie grając w dziesiątkę przez niemalże godzinę… Cóż, i tak jesteśmy pełni podziwu dla zespołu gości, że udało im się wytrzymać tak długo. Podopieczni Antonio Conte praktycznie zamknęli rywali w ich własnym polu karnym. Już przed meczem było zresztą pełno wątpliwości – jak zagrają United, czy przywiozą do Londynu jakiegokolwiek napastnika, może na szpicy zagra Fellaini, może jednak Mkhitaryan. Spodziewano się autobusu i nawet, gdy okazało się że Marcus Rashford jest zdrowy i od pierwszej minuty będzie starał się wykorzystać swoją szybkość w starciach ze stoperami Chelsea – nikt nie miał wątpliwości, kto będzie prowadzić grę. Osłabienie czerwoną kartką Herrery tylko pogłębiło dystans między zostawionym gdzieś na desancie Rashfordem a rozpaczliwie broniącą się resztą zespołu. Bezpośrednio po zejściu Hiszpania Mkhitaryana zastąpił Fellaini i ta zmiana była najbardziej symboliczna. Coś jak zdjęcie plecaka za garażami koło szkoły. “Będziemy się bić”.
Pomysł był niezły, wykonanie też całkiem przyzwoite. Flaki wypruwali na bokach Valencia i Young, czarował w bramce de Gea, solidnie wyglądał też środek, dość długo neutralizujący wszelkie zagrożenie ze strony Chelsea. Oczywiście miało to swoją cenę – United praktycznie nie atakowali rywali, ale przez długie minuty udawało się przynajmniej trzymać najpierw korzystne 0:0, a następnie pozostawiające nadzieję 0:1. Gdy bowiem zasieków nie mógł sforsować Costa, Moses czy Hazard, ciężar – jak zwykle – wziął na siebie N’Golo Kante. Zazwyczaj “branie na siebie ciężaru” oznacza milion odbiorów i podań rozpoczynających kontrataki, tym razem – gola. Grający w sposób charakterystyczny dla szczypiorniaka zespół gospodarzy podawał piłkę po obwodzie tak długo, że wreszcie Kante się wnerwił i wzorem – a co! – Karola Bieleckiego sieknął z dystansu. Piękne uderzenie, piękny gol i potwierdzenie, że w 10 na 11 z liderem ligi angielskiej grać jest niesamowicie trudno.
Manchester jednak cierpliwie czekał na swoje szanse, nadal bardzo uważnie broniąc się na własnej połowie. Widać było, że portugalski szkoleniowiec zdiagnozował – wymiana ciosów skończy się pogromem, lepiej poczekać na tę jedną, jedyną kontrę. Nadeszła. Rashford wyprzedził stoperów, związał Davida Luiza i uderzył lewą nogą, ale… Courtois obronił. To był chyba drugi punkt zwrotny, po którym United stracili wiarę. Właśnie bez tej wiary uderzał Pogba, w dość niezłej sytuacji kopiąc daleko od słupka. Bez wiary walczyli w polu karnym Fellaini czy Smalling w ostatnich akcjach meczu.
Porażka, ale porażka bez wstydu. Porażka w towarzystwie dyskusji o czerwonej kartce Herrery. Porażka z jednej strony zasłużona, z drugiej… trudno nie odnieść wrażenia, że mimo wszystko niesprawiedliwa. Chelsea gra dalej, w półfinale melduje się w komplecie ligowe podium i piąty w tabeli Arsenal. Manchester United na pocieszenie otrzymuje współczucie angielskiego środowiska piłkarskiego, które od godziny pomstuje na poziom sędziowania na Wyspach Brytyjskich.