Cóż, choć minęło już kilka dni, na wstępie mimo wszystko wypadałoby się chyba odnieść jakoś do zeszłotygodniowej remontady Barcelony. Czy w takich meczach dostrzega się piękno futbolu w całej okazałości? Nie ulega wątpliwości. Czy było to spotkanie, które przejdzie do historii futbolu? Jasne jak słońce. Czy tak jak niezwykle ucieszyło mnie zwycięstwo PSG w pierwszym meczu, tak wyjątkowo bolał mnie awans Barcelony? Wciąż będę się upierał – to całkiem naturalne.
Mam jednak pełną świadomość tego, że gdyby Real dokonał czegoś podobnego, to niezależnie od okoliczności, również miałbym gdzieś, czy był karny czy jednak bezczelny nurek. Jak zauważył jeden z moich redakcyjnych kolegów, przy słabszym dniu sędziego trudno było nie mylić się na korzyść Barcelony, skoro 90 procent czasu gra toczyła się w polu karnym PSG. Tak czy owak, nawet przy perfekcyjnym prowadzeniu zawodów, paryżanie byli tak beznadziejni, że gdyby nie pomoc arbitra, to niewykluczone, iż tego gola na 1:6 i tak wsadziliby sobie sami.
W tym wszystkim najbardziej zastanawia mnie to, czy gdyby rzeczywiście chodziło o Real, byłoby to doznanie porównywalne do tego, którego doświadczyłem przy golu Sergio Ramosa w 93. minucie finału Ligi Mistrzów w Lizbonie. Tak, gdyby to Królewskim udała się ta sztuka, po zestawieniu obu przeżyć mógłbym dumnie obwieścić światu, że w końcu dowiedziałem się, gdzie dokładnie znajduje się limit emocji, których jest w stanie dostarczyć ci futbol.
* * *
Swoją drogą, staram się, jak mogę, ale nie potrafię zrozumieć czepiania się słowa “remontada”. Pomijając już nawet fakt, że brzmi ono – przynajmniej w moim odczuciu – ładniej niż dwuczłonowe “odrabianie strat”, to jakoś “ofsajd” zamiast “spalonego” czy “gol” zamiast “bramki” nikogo aż tak bardzo nie drażnią. Chyba że istnieje jakaś niepisana zasada dotycząca tego, że zapożyczenia mają sens tylko z języka angielskiego.
* * *
Po meczu Realu z Betisem po raz kolejny na świecznik powrócił temat słabej formy Keylora Navasa, który puścił wczoraj niepierwszego już w tym sezonie babola, a nim tego dokonał powinien był jeszcze zobaczyć czerwoną kartkę za faul przed polem karnym. W takich sytuacjach coraz częściej zaczynam się zastanawiać, na ile tak naprawdę wśród bramkarzy można mówić o jakiejkolwiek konkurencji o miejsce w składzie. I czy w gruncie rzeczy popełniane błędy paradoksalnie nie pomagają nieraz golkiperowi w utrzymaniu pierwszego placu.
O ile bowiem zmiana zawodnika z pola w trakcie spotkania czy zostawienie go na ławce w kolejnej potyczce jest absolutnie normalnym zabiegiem (chyba że nazywasz się Cristiano Ronaldo), o tyle pojedyncza oznaka braku zaufania w przypadku bramkarza może w o wiele większym stopniu podkopać wiarę we własne umiejętności. Grasz dobrze? Nie ma argumentów, by ktokolwiek miał cię wygryźć. Grasz słabo? W dbałości o twój komfort psychiczny w następnej potyczce wystąpisz od pierwszej minuty. A jeśli do końca sezonu się nie pozbierasz, kupimy na twoje miejsce kogoś nowego. W tym czasie drugiemu bramkarzowi – w jakiejkolwiek dyspozycji by się znajdował – przychodzi jedynie obserwować gdzieś z boku całe to błędne koło.
W ostatecznym rozrachunku można jednak powiedzieć, że wczoraj Kostarykanin wyszedł poniekąd na zero – strzał głową zawodnika Betisu w doliczonym czasie wcale nie był bowiem z serii tych, które każdy szanujący się bramkarz obronić musi.
* * *
Z pozostałych refleksji? Jeśli Real ostatecznie wygra w ligowych rozgrywkach, Królewscy powinni otrzymać trzy kopie pucharu. Jedną do klubowego muzeum, dwie dla Sergio Ramosa – jedną do gabloty, drugą profilaktycznie, na wypadek, gdyby kapitanowi Królewskich po raz kolejny niechcący przyszło przetestować wytrzymałość trofeum pod kołami autokaru.
* * *
Czy porażka Barcelony z Deportivo miała prawo zaskoczyć? Jak to porażka Barcelony – oczywiście, że miała. Czy jednak rozpatrywałbym to w kategoriach sensacji? Raczej nie – co najwyżej w kategoriach niespodzianki. Niespodzianki przyznającej jedynie rację prawom natury. Bardziej niż przegrana Dumy Katalonii zdziwiłoby mnie bowiem, gdyby po tak potwornym wysiłku włożonym w starcie z PSG udało jej się kilka dni później wbić w ziemię kolejnego rywala.
Tak czy owak, moją uwagę zwróciły szczególnie dwie ciekawostki. Pierwszą jest przypadek Álexa Bergantiñosa. Defensywny pomocnik, który zdobył wczoraj na Riazor zwycięską bramkę, zaliczył wczoraj dopiero swój drugi – pierwszy w podstawowym składzie – występ w tym sezonie Primera División. Zgoda, na pierwszy rzut oka, nic aż tak nadzwyczajnego. Gdyby jednak prześledzić jego liczby w La Liga, okazuje się, że do tej pory na cztery zdobyte w niej gole trzy upolował… właśnie z Barceloną.
Drugą rzeczą, która mnie zainteresowała, jest natomiast tajemniczy syndrom Neymara, którego na chwilę przed przesileniem wiosennym zawsze dopada niesamowity pech. Niemal równo rok i dwa lata temu nie mógł zagrać w meczu ligowym z powodu zawieszenia, wczoraj z kolei z udziału w spotkaniu wykluczyła go kontuzja. Gdyby jednak przyłożyć ucho tu i ówdzie, można usłyszeć, że może mieć to związek z urodzinami jego siostry (11 marca). Gdziekolwiek należałoby jednak szukać prawdy, fakty pozostają takie, że akurat w niedzielę przy fatalnym dniu Messiego Brazylijczyk mógłby się bardzo przydać.
* * *
Aż strach pomyśleć, co wczoraj z PSG zrobiłoby u siebie Deportivo…
* * *
W Valencii natomiast nieubłaganie zbliżają się długo wyczekiwane lepsze dni. Na Mestalla bowiem intensywnie zastanawiają się już nad tym, na co wydadzą 7,5 milionów, które będzie musiała zapłacić im Barcelona, jak tylko André Gomes wygra Złotą Piłkę.