Londyński walec się nie zatrzymuje. Po dość upokarzającej porażce derbowej z Arsenalem Antonio Conte tak rozkręcił Chelsea, że w czterech meczach jego ludzie zdobyli jedenaście bramek, nie stracili żadnej, a do dorobku punktowego dopisali pełne dwanaście “oczek”. Dziś pod niebieską kosiarkę wpadł Southampton, który trochę na własne życzenie, a trochę w konsekwencji świetnej formy strzelb “The Blues” nawet nie mruknął podczas mielenia przez gości ze stolicy.
Dlaczego na własne życzenie? Przede wszystkim defensywa Southampton “to jakaś porażka”. Sposób, w jaki przy pierwszym golu zachowali się wszyscy, od próbującego przeszkadzać Mosesowi Bertranda, przez kryjącego Hazarda Davisa, po stojącego w bramce Forstera – nie tyle śmieszy, co żenuje. Belg w polu karnym gospodarzy zachowywał się na tyle bezczelnie, że brakowało tylko ściągnięcia spodenek któremuś z przeciwników.
Dlaczego przez świetną formę strzelb? Ano dlatego, że Eden Hazard wykorzystując gapiostwo obrony Świętych, potwierdził jednocześnie swoją wysoką formę. Whoscored.com wyliczyło (nie było to pewnie szczególnie trudne biorąc pod uwagę, że Hazard przez rok nie strzelił ani jednego gola), że po raz pierwszy podczas całej swojej gry w Premier League, Belg zdobył bramkę w trzech kolejnych spotkaniach. O golu Diego Costy nie wspominamy – trzeba to po prostu zobaczyć.
Na ospały Southampton wystarczyło, nawet gdy gospodarze próbowali coś konstruować, jak choćby przy nieuznanym golu Austina – był to raczej efekt chwilowego zagapienia Chelsea, niż jakiejś wizji podopiecznych Claude’a Puela. 2:0, kolejne zwycięstwo i utrzymany bezpośredni kontakt z liderem – z zaledwie punktem straty.
Naprawdę fajnie zaczyna wyglądać ta Chelsea, zresztą nie ona jedna – w czubie przyjemnie ogląda się przecież i Arsenal, i Liverpool, a i Manchester City czy Tottenham to nie jacyś mordercy futbolu. Pierwsza czwórka pod względem liczby punktów? 23, 23, 23 i 22.
Kiedy zapowiadano ten sezon Premier League jako najbardziej zacięty i najbardziej “taktyczny” w historii – bo przecież ściągnięto tu latem niemal wszystkich największych trenerów ostatnich lat – podchodziliśmy z rezerwą. Dziś już można potwierdzić – boje Conte, Kloppa, Guardioli, Wengera czy pozostających w drugim szeregu Mourinho, Pochettino i Ranieriego to prawdziwa uczta.
***
W pierwszym z niedzielnych spotkań Everton pokonał z kolei West Ham United 2:0, co jest o tyle dziwne, że “Młoty” miały jakieś piętnaście niezłych okazji do zdobycia wyrównującego gola. Abstrahując na moment od faktu, że ich skład wyglądał jak ułożony na podstawie maszyny losującej (królestwo za określenie pozycji Kouyate i Antonio…) – długimi fragmentami gry wyglądali nieźle. Wreszcie na swoje normalne obroty zdaje się wracać Dimitri Payet, aktywny, rozdający podania napędzające kolejne akcje. Całkiem przyzwoicie uzupełniał go Lanzini, do okazji dochodzili też Antonio czy wprowadzony po godzinie Ayew.
Problem w tym, że:
– w bramce Evertonu stał człowiek-pająk,
– dokładność w kluczowych zagraniach gości idealnie obrazowała hasło z piwnej kampanii reklamowej o słowie “prawie”,
– defensywa “Młotów” uznała, że nie ma żadnego obowiązku pomagać Adrianowi w obronie, niech bramkarz radzi sobie sam.
Efekt był taki, że Everton po golu Lukaku zrobionym przez Bolasiego i Creswella oraz golu Barkleya zrobionym przez Luaku i całą obronę United – mógł już spokojnie skupić się na kolejnym meczu. Swoją drogą – West Ham już na 15. miejscu, Everton już na szóstym. Dalibyśmy wiele, by wiedzieć nie tyle na którym miejscu, ale w której połowie tabeli znajdą się na koniec roku. Wahamy się – w obu przypadkach – między pozycją w pierwszej piątce, drugiej piątce, trzeciej piątce albo pośród ostatnich pięciu klubów.