Czterdziestka na karku, cztery lata w Man City, zero meczów. Bilans? Dodatni – cztery miliony funtów na prywatnym koncie. Może Richard Wright ostatnio poważną pozycję w angielskiej piłce miał gdzieś w czasach, gdy Lampard był młodym zdolnym, ale pieniądze liczyć naprawdę umie.
Gdy The Citizens podpisywali z nim kontrakt w 2012, wielu pukało się w czoło. Chwila, moment, naprawdę mierząc w tytuły potrzebujemy podstarzałego rezerwowego przeciętnych klubów? Kogoś, kto nie łapał się w Sheffield Utd? W Preston nie dał rady zagrać meczu?
Oblał testy w Colchester United?
O co tu do cholery chodzi – pytano. Wright został zatrudniony jako zabezpieczenie, doświadczony bramkarz, z góry skazany nawet nie na ławkę, ale na trzecie, czwarte miejsce w hierarchii. Już to można kwestionować, bo przecież to idealne miejsce dla zdolnego juniora – ile się nauczy regularnie trenując z pierwszym zespołem to jego. Ale pensja Wrighta…
Milion funtów rocznie. Rok w rok taka kwota. Dla gościa, który w ogóle nie gra. Dla faceta, który w trwającej dekadzie zagrał trzy razy (i wszystko przegrał). Emeryt, który jakimś cudem załapał się na kontrakt życia wtedy, gdy już dawno było po obiedzie. Milion funtów – ilu bramkarzy zarabia tyle w ligach spoza topowej piątki? W Eredivisie, w Turcji, Grecji, nawet w Championship?
Wright ma prawo od lat chodzić niezmiennie uśmiechnięty, ale jest dobitnym przykładem tego jak kuriozalna jest Premier League. Milion funtów – dla nich totalne frytki i tak je traktują. Nikt nie ma takich warunków, to prawda. Ale inni mogą być zaradniejsi (właściwie nie sztuka), mogą tym milionem lepiej obracać. Co z tego więc, że Anglicy będą najbogatsi, skoro potrafią tak koncertowo marnować pieniądze?