Wczoraj mniej więcej o tej porze siedziałem na dworcu w Kolumnie, powiat łaski, byłe sieradzkie. Gdzieś w oddali piał kogut, a teraz jestem u “Kogutów”, w Paryżu, powiat nie wiem jaki, ale wiem, że świat jest mały.
Nie będę was robił w konia – gdy spotkaliśmy się w poniedziałek w redakcyjnym gronie, Mateusz Rokuszewski przy papierosie poradził mi, żebym kupił ramę na zaś, bo we Francji są drogie, a po mojej reakcji zbliżającym się wyjazdem widać, że się przydadzą. Odparłem, że generalnie nie palę, parę tygodni przerwy dobrze mi zrobi.
Ale w swoim czasie dokonałem stosownego zakupu. Miał rację. Stres nie minął.
Jeśli relacje redaktorskie przyrównać do filmów, to na pewno przeczytacie takie, które będą super profesjonalne jak najlepsze filmy najlepszych reżyserów. Ja? Ja powiem tak:
Cześć, jestem Leszek Milewski, witajcie w Jackass.
W Poznaniu miałem przesiadkę, na drogę kupiłem jedną z biografii Lewego. Rozsiadam się wygodnie w przedziale, zaczynam czytać. Tak doszedłem sobie do 23 strony, ale przyszło mi do głowy, by się na wszelki wypadek upewnić.
– Ten pociąg do Berlina?
– Do Gdyni.
– Kurwa mać!
“Pierwsza, pierwsza, pierwsza!” krzyczy na mnie przeciskająca się konduktora widząc, jak biegnę. Gdy półsłowem rzuciłem o co chodzi, tylko schowała się w przedziale.
Zdążyłem. Wsiadłem. A wtedy komunikat, że przepraszają za pięciominutowe opóźnienie pociągu.
Wcale się nie obraziłem, zapewniam. Do Gdyni raczej Euro nie przeniosą.
***
Ale czy Jackass źle się oglądało?
***
Bombardier wilkommen – Berlin przygotowany na moje przybycie, nawet dowiedzieli się od kumpli z dzieciństwa jakim byłem dobrym boiskowym snajperem
W Berlinie dwie godziny wolnego czasu na dworcu. Lewy był już przeczytany, postanowiłem nie wozić zbędnego bagażu i odstawić go na schody.
A po cholerę?
A bo w sumie dlaczego nie? Co miałem z nim zrobić? Tragarzyć go ze sobą tyle dni? Bez sensu. Lepiej zróbmy eksperyment społeczny.
Postał trochę, popatrzył, zainteresowania berlińczyków nie znalazł. Wiatr go przewrócił, przejrzał kartki, tyle z akcji. Poszedłem więc odwiedzić chłopaków ze sklepu Herthy Berlin.
“Wiśniarek, Wiśniarek!” – pada, gdy pytam ilu pamiętają polskich graczy w ich barwach. Potem, nie od razu, jest wspomnienie Piszczka, Kuszczaka… Na dźwięk nazwisk “Karwan” i “Reiss” tylko cisza, ale i zaciekawienie – sprawdzają na google kto zacz.
Zmieniam więc pytanie: który z Polaków w HSC był najgorszy?
“Wiśniarek, Wiśniarek! Każdy od was, kto u nas grał, był dobry, ale zawsze w innym klubie”.
***
Mam przesiadkę w Mannheim pod Frankfurtem, gdzie jadę ekspresem. Miałem nawet pomysł, żeby dać wam pierwszy raport już wówczas z pociągu, ale jak zobaczyłem cenę 5 euro za godzinę internetu to włączył mi się wewnętrzny cebulak i powiedziałem, że tak to ja pieniędzy rozdawał nie będę. Ceny, jak człowiek zacznie przeliczać (czego robić nie powinien, bo to inne realia) zdają się kosmiczne, za wszystko. Niby wiedziałem o tym, ale i tak są myśli, że może trzeba było nabrać staropolskiego prowiantu, kiełbasy i jaj na twardo.
Nigdzie w Niemczech nie widać i nie czuć eurogłupawki. Przed kilkoma dniami byłem w Warszawie i gdzie nie spojrzałeś: Lewandowski. Krychowiak. Nawałka. Przez ostatnie dni doszedłem do wniosku, że chyba tylko pan Zbyszek z mojego lokalnego warzywniaka nie zdołał dojść do porozumienia z kimś z reprezentacji. Ale może mówię tak, bo swoje dokładają media, telewizja, twittery i facebooki, a przez Niemcy tylko przemknąłem.
Przesiadka w Mannheim spędzała mi sen z powiek. Piętnaście minut, gdy zmieniasz pociąg na autobus w miejscu, w którym nigdy nie byłeś, to wcale nie jest wielki komfort. Gdy pociąg opóźnił się o pięć, zrobiło się wąskie gardło.
Na szczęście nie pierwszy i nie ostatni raz skorzystałem z czyjejś pomocy i dzięki temu zdążyłem nawet wypalić papierosa w towarzystwie kierowcy. Ostatni przejazd. Nocny autobus z Mannheim do Paryża.
***
W busie doskonały internet, prezent wieczoru. Nie ukrywam – bywały stresujące chwile, a wtedy w przelocie usłyszane polskie “kurwa” w pociągu potrafiło ucieszyć. A tu siadam wieczorem, mogę pogadać spokojnie z bliskimi, jest ten kontakt. Jechałem, a czułem się jakbym siedział w domu.
Ten internet to całkiem fajna rzecz.
***
– You from England?
– No. Poland.
– A, Polonia. Lewandowski!
Paryż powitał wyjątkowo brzydką, deszczową pogodą, a potem osobą jeszcze pomocniejszą niż Niemiec z Mannheim. Młody Francuz, którego zapytałem tylko o kierunek na metro, odprowadził mnie, wskazał linie, pomógł kupić bilet.
Nie zawiodłem go. Bezbłędnie przejechałem pierwszą linię, a po zmianie raz tylko pokręciłem się w kółko między dwoma stacjami, ale jak mawia mędrzec: oj tam oj tam. Potem wybrałem zieleń i byłem w Saint Denis.
Samo metro śmierdzące i smutne, szarość pomieszana z szarością. W porównaniu do londyńskiego trzy półki niżej.
No dobra – stacja Louvre ma swój urok
Saint Denis, czyli gdzie od stadionu rzut beretem, Saint Denis, które jutro będzie centrum sportowego świata, a gdzie również jakoś nie dało się odczuć, że tu za chwilę wszystko się zacznie. Może to brak tej powszechności reklam, z których w tym momencie w Polsce najchętniej wyglądają kadrowicze? Nie wiem sam. Na samym dworcu śladowa liczba emblematów i plakatów związanych z mistrzostwami.
Dlatego wolałem cyknąć okładki. Kto rozpoznaje grę?
Atmosferę czuć dopiero pod stadionem, cóż, nie ma zaskoczenia. Wszędzie ludzie z akredytacjami – ich populacja znacząco przerasta populację zwykłych przechodniów. Wkrótce i ja zmieniam plemię, dorabiając się też suweniru, plecaka Euro. Jeszcze nie postąpiłem z nim jak z książką Lewego, ale naprawdę, jak będzie zawadzał, to nie ręczę za siebie.
Odbiór akredytacji postanawiam skromnie uczcić. “Why you don’t serve Polish beer? It’s good.” – stawiam sprzedawcę pod ścianą, broni się, że nie jest tu szefem. W ramach przeprosin oferuje rogala.
***
Teraz już miało być z górki – tylko dostać się do studia prasowego i napisać do was. Co w tym trudnego? Ale zapomniałem, że Stade de France to twierdza. Przejść do odpowiedniej bramki, okrążyć stadion – na oko zajmuje to tysiąc lat. Potem dwukrotnie sprawdzają, czy czasem nie mam kałasznikowa w zapiekance. Ale najbardziej zaskoczyło mnie przejście do rewirów dla prasy. Wyglądało, jakbym szedł nie do biura prasowego, ale na czwarty poziom kazamatów w Diablo 2.
Kałuże wody, na nich jakieś europalety, mrok. Trochę pokrążyłem – no dobra, może więcej niż trochę i znowu dobrzy ludzie byli potrzebni – i jest biuro. Stacja pierwsza. Chwila spokoju po dniu podróży.
Jutro i tu będzie temperatura wrzenia.
Leszek Milewski