Zdefiniowanie piłkarskiej perfekcji w wielu momentach nastręcza potężnych kłopotów, ale dzisiaj wystarczyło tylko spojrzeć na Manchester City i z miejsca wszystko stawało się jasne. Jakżeż oni byli napompowani, ależ tam była powtarzalność, schematy i w efekcie miliard sytuacji, z których udało się wykorzystać „tylko” trzy. Jednym słowem – ogień. Żałować można tylko, że Chelsea nie dopasowała się poziomem i to wszystko było do bólu jednostronne. 0:3.
Jeżeli ktoś zastanawiał się, jak wepchnięcie się do najlepszej czwórki w Lidze Mistrzów podziała na bandę Pellegriniego – właśnie otrzymał odpowiedź. Manchester City tego popołudnia zabrał swojego przeciwnika na diabelski młyn i włączył maksymalne obroty. I kręcił aż do porzygu. Nie, nie przesadzamy ani trochę, bo piłkarze w niebieskich strojach wyglądali przy graczach City jak chłopcy z klasy gimnazjalnej na tle dorosłych facetów.
Bohater? Szalenie odważne byłoby wskazanie kogoś innego niż Sergio Aguero, choć nie zamierzamy przekreślać zasług innych (o czym trochę niżej). El Kun już przed przerwą załadował do siatki, a po zmianie stron dołożył jeszcze dwa skalpy. Aktywność level high. Jak nie strzelał w kierunku prostokąta „The Blues”, to lekko się cofnął i poszukał podaniem Nasriego albo De Bruyne. Tym hat-trickiem Argentyńczyk przesłał jasny sygnał innym uczestnikom wyścigu o koronę snajperską: panowie, ja również wsiadam do tego pociągu. Diego Costa, gdyby jakimś cudem chciał się po tym meczu z nim porównać, mógłby powoli sposobić się do wizyty u psychoanalityka.
W grze zespołu Hiddinka kleiło się jedynie momentami, kiedy akurat City zredukowało bieg na niższy. W innych sytuacjach defensorzy sprawiali wrażenie mocno zakręconych, powstawały takie luki, że nie wypełniłby ich Ryszard Kalisz wspólnie z Wojciechem Mannem. W te przestrzenie nieustannie trafiały prostopadłe podania, do których docierał dosłownie każdy, kto tylko chciał. Takim oto sposobem tworzyły się setki dla Nasriego czy De Bruyne, a Courtois miał pełne ręce roboty. Oczywiście, Belgowi można zarzucać wycięcie w polu karnym Fernandinho i wyłapanie czerwieni na koniec, ale tak naprawdę gdyby nie on – mogłoby być różnie i wcale nie skończyć się na trójce z tyłu.
Defensywa City? Bez zarzutów i to o dziwo pomimo absencji króla tej formacji, czyli Vincenta Kompany’ego. Mangala zaliczył tyle przechwytów, że głowa mała, Otamendi nie tylko nie popełniał błędów, ale jeszcze w pierwszej połówce zatrzymał na linii strzał Diego Costy. Podobne laurki indywidualne można byłoby wystawić właściwie każdemu z zespołu przyjezdnego, ale chyba bardziej trafne będzie po prostu oddanie chwały całemu mechanizmowi. Był dzisiaj niezniszczalny.
***
90 minut to zdecydowanie zbyt długo, by oglądać coś, co zaprezentowały drużyny Manchesteru United i Aston Villi. To spotkanie można określić jako festyn nudziarstwa z ledwie paroma elementami rozrywki. Te ostatnie zapewniła jedynie garstka obecnych, dla których zwleczenie się dziś z kanapy nie było najgorszą karą. Jednym z nich był Rooney, który kilkakrotnie ni z gruchy, ni z pietruchy poczęstował kolegów takimi podaniami, że palce lizać. Właśnie jego zagranie zadecydowało o tym, że „Czerwone Diabły” zameldowały się w szatni z kompletem punktów. Wazza ze środka pola zagrał rozszerzającą piłkę na prawą flankę do Valencii, ten płasko wstrzelił w pole karne, a Rashford – no bo kto jak nie on – jedynie dopełnił formalności.
Bohater numer dwa (a może numer jeden – rzeczony Rashford. Ile to już razy ten młodziak ratował tyłki swoim starszym kompanom? Z Arsenalem, z Manchesterem City, ostatnio otworzył wynik w pucharowej batalii z West Hamem – już trzy razy i teraz czwarty. A dzisiejsze trafienie z rywalem lecącym właśnie na zbity pysk do Championship było jego czwartym w Premier League. Można mieć jedynie pretensje, że przed przerwą nie ostemplował protokołu meczowego po raz drugi, kiedy dostał kapitalną piłkę od Maty.
Kto jeszcze zapisał się na boisku więcej niż jedynie samą obecnością? Z wyróżnieniem kogokolwiek z Aston Villi mielibyśmy równie duży problem, co przy rozprawie nad fizyką kwantową. Jeżeli już kogoś chwalić to Rudy’ego Gestede. Benińsko-francuski wielkolud wszedł na murawę dosłownie na chwilę (ostatnie 8 minut), a przez ten czas potrafił zrobić więcej niż wszyscy jego kumple razem wzięci przez półtorej godziny. W jednej z sytuacji efektownie ograł Valencię na skrzydle, w innej trafił w słupek. Tak, niewiele dzieliło Manchester od kolejnego, być może największego w tym sezonie wstydu.
***
W dolnej części stawki szykuje się przepychanka na łokcie o to, kto zostanie w Premier League. Wiadomo już, że Aston Villa porażką z MU wypisała się z walki, ale takie Newcastle i Sunderland z całą pewnością broni nie składają. W dodatku oba te zespoły dzisiejszego popołudnia rozłożyły swoich przeciwników na łopatki i w parterze dokończyły sprawę – w obu przypadkach mówimy o przekonujących wygranych 3:0. Chłopcy Beniteza zgnietli Swansea City Łukasza Fabiańskiego (który przy pierwszym golu miał pecha, przy drugim bez szans, ale już trzeciemu wydaje się mógł zapobiec) a Sunderland na wyjeździe wstrząsnął Norwich.
***
Oprócz tego zagrano jeszcze – jak to zwykle bywa w tej fazie sezonu – dwa mecze o nic. Watford szarpnął się na trzy punkty na terenie West Bromwich Albion (1:0), a Everton doszedł do strzeleckiego kompromisu z Southampton (1:1).