Czwarty stycznia 2015. Barcelonę trawi kryzys. Luis Enrique przed chwilą posprzeczał się na treningu z Leo Messim. Trener wcielił się w rolę sędziego, a jego decyzje nie przypadły do gustu Argentyńczykowi. Messi za karę siada na ławce, dopiero w 45. minucie zastępuje Munira, ale nie odmienia losów meczu. Barca przegrywa z Sociedad po samobóju Alby, a Messi, oficjalnie z powodu problemów żołądkowych, nie pojawia się na kolejnym treningu. Następnie rzekomo udaje się do prezydenta Bartomeu, by przekazać mu swoją decyzję – jeśli Lucho pozostanie trenerem, on odejdzie. Kapitanowie starają się go uspokoić. Sytuację udaje się załagodzić i… rozpoczyna się marsz po tytuły.
Dziewiąty kwietnia 2016. Barcelona żyje euforią. Mimo przegranej w klasyku przewaga nad Atletico wynosi sześć punktów, a nad Realem – siedem. To już colchón, czyli – jak to określają Hiszpanie – materac, na którym można się wygodnie rozłożyć i jakoś dociągnąć do tytułu. Katalońskie media piszą wprost – jeśli wygramy na Anoeta, mistrzostwo jest nasze. Sam Luis Enrique jednak ostrzega: to najtrudniejszy wyjazd w sezonie. Na tym stadionie polegli przecież Guardiola, Vilanova, Martino i sam Lucho. Od 2007 Barcelonie nie udało się tam wygrać. Ot, średniak ligowy, bez większych gwiazd znalazł u siebie patent na Dumę Katalonii. I to się znów potwierdza. Piąta minuta. Prieto pokazuje się na skrzydle. Wrzutka. Najwyżej w polu karnym wyskakuje Oyarzabal i idealnie strzela w kierunku dalszego słupka. Pique odpowiadający za krycie 18-latka kompletnie o nim zapomniał. Jak określiłby to Unai Emery – stoper Barcy właśnie robił sobie selfie. Tak jak w El Clasico. 1:0. Sociedad wygrywa.
Źródło: Sport.
Estadio Anoeta. Tam rozpoczęło się wszystko w poprzednim sezonie i tu może wszystko się zakończyć w obecnych rozgrywkach. Punkt zwrotny w 2014/15, ale czy też w 2015/16? „Kryzys” to najbardziej wyświechtane słowo w piłkarskim słowniku. Wyświechtane i nadużywane. W przypadku takich kolosów jak Barcelona słowo „kryzys” ma jednak inny wymiar. Bo jeżeli Blaugrana dopiero po raz pierwszy za kadencji Luisa Enrique zaliczyła trzy mecze bez zwycięstwa, to – sami przyznacie – chyba coś tu nie gra. Może to jeszcze nie kryzys. Może to leciutki dołek, zadyszka lub zredukowanie biegów. Jak zwał, tak zwał. Fakty są jednak takie, że Barcelonie ktoś ewidentnie włożył kij w szprychy. I to w kluczowym momencie sezonu. I to w tym okresie, przy którym Neymar i spółka mieli najbardziej imponować formą. Mieli być maszynami nie do zajechania. W końcu sam Luis Enrique zapewniał, że tercet MSN jest w perfekcyjnej dyspozycji.
Czy rzeczywiście?
Susana Guasch, dziennikarka telewizyjna podchodzi przed pierwszym meczem z Atletico do szkoleniowca.
– Zaczynacie powoli odczuwać sezon w nogach czy El Clasico to po prostu był zły dzień? Głowa, nogi, wszystko?
– Powtarzam. Wasze analizy są tanie, powierzchowne i nie mają nic wspólnego z profesjonalnymi analizami. Rozegraliśmy bardzo dobre 60 minut, ale te 10-15 minut… Nasz przeciwnik to bardzo wysoka półka (…).
– Czyli porażka z Realem nie wzbudza żadnych wątpliwości?
– Powtarzam: mów sobie, co chcesz, a ja odpowiadam tak, jak mam ochotę.
– Z jakim nastawieniem wyjdzie na was Atletico? Rzuci się – jak w lidze – od pierwszej minuty czy jak Real – cofnie się i będzie czyhało na błędy?
– Zapytaj Simeone.
Simeone dał odpowiedź – to był mecz toczony na nieprawdopodobnej intensywności. O ile ostatnie starcia Atletico z Barceloną zapewniły maestrię taktyczną, o tyle ta konfrontacja z góry narzuciła takie tempo, przy którym piłkarz Ekstraklasy wylądowałby na intensywnej terapii. Dowód? Prosta statystyka. Los Colchoneros dostali w tym spotkaniu więcej kartek (8) niż we wszystkich poprzednich meczach Ligi Mistrzów razem wziętych (7). To oczywiście podsyciło dyskusję o rzekomym chronieniu Barcelony przez arbitrów. Przodował w niej Filipe Luis, który niedawno dopuścił się zamachu na nogi Leo Messiego (poniższe wideo) i który coraz częściej krzyczy, że Blaugrana cieszy się wyjątkową protekcją. Simeone stwierdził natomiast, że nie powie wszystkiego, co chciałby powiedzieć, a prezydent Atleti, Enrique Cerezo dorzucił, że druga kartka dla Torresa nie była konieczna. To akurat mocno naciągane tłumaczenie, bo co prawda Felix Brych nie stanął na wysokości zadania (brak kary dla Busquetsa), to jednak El Nino mocno (i głupio) zapracował na wcześniejszy prysznic. To już jednak temat na osobną dyskusję.
Naparzanka z Atletico – bo nazywanie tego meczu „spotkaniem” to wyjątkowe niedoszacowanie – musiała odbić się na zdrowiu barcelończyków. Z Sociedad zdecydowali się na „luksusową” ławkę rezerwowych z Albą, Iniestą i Rakiticiem. Przy tym z powodu kartek nie mógł wystąpić Suarez. Zmiennicy nawalili na całej linii. Rafinhii, który pauzował przez pół roku, brakowało rytmu i przeciążył mięsień, Munir miotał się jak junior pomiędzy obrońcami, a Arda pokazał taki poziom, że większość kibiców sama odwiozłaby go na samolot do Chin, skąd rzekomo ma wpłynąć obrzydliwie lukratywna oferta dla Turka. Wśród rezerwowych zabrakło alternatywy nawet na średniaka La Liga, a – co najgorsze – zawiedli też ci najlepsi.
Cztery mecze z rzędu bez gola i asysty. To ostatnie dokonania Leo Messiego, który zaciął się na 499 oficjalnych bramkach w karierze. Przez Hiszpanię przetacza się właśnie debata na temat roli Argentyńczyka w dzisiejszej Barcelonie. Heatmapy (patrz obok) z ostatnich spotkań pokazują, że Leo praktycznie przestał być napastnikiem. Z Sociedad zaliczył co prawda komplet udanych dryblingów (6), ale nie dawał tak wielu filtrujących podań przez dwie formacje, ilu od niego oczekiwano. Mówiąc wprost – Messi na naszych oczach staje się Xavim, ale – kiedy na boisku brakuje Suareza – nieobecność Argentyńczyka w ofensywie aż razi po oczach. W trzech ostatnich meczach Leo częściej ma kontakt z piłką, ale liczba jego strzałów spadła niemal o połowę. Nadal oczywiście stwarza zagrożenie, lecz po pierwsze – nie takie jak wcześniej, po drugie – zbyt daleko od bramki.
Liczby nie kłamią – to już 362 minuty bez gola. Powód? Być może właśnie ta ewolucja w kierunku Xaviego, a być może też mecze w kadrze. Te – w przypadku Barcelony – faktycznie stają się „wirusem” FIFA. Ze statystyk wynika bowiem, że właśnie po terminach reprezentacyjnych Barca nie jest tak skuteczna przy odbiorach czy pojedynkach. Wyhamował też przecież Neymar, który kończył rok z 16 golami i 12 asystami w 19 meczach. W ostatnich 17 spotkaniach ma “zaledwie” 8 bramek i 7 otwierających podań. To wciąż nadzwyczajne osiągnięcia, ale – takie są fakty – dużo gorsze niż wcześniej. Z wyliczeń „El Pais” wynika też, że w ostatnich trzech spotkaniach o połowę posypała się także skuteczność dryblingu u „Neya”. Osiem ostatnich strzałów nie przyniosło również gola.
Trudno nie odnieść wrażenia, że Neymar w ostatnich dniach generuje więcej zamieszania poza boiskiem niż na murawie. Afery podatkowe – temat przewałkowany przez wszystkich i rozłożony na czynniki pierwsze – to jedno. Debata na temat tego, jak będzie wyglądało lato u skrzydłowego, to druga, istotniejsza w tym momencie sprawa. Neymar ma bowiem do rozegrania dwa turnieje – Copa America Centenario i Igrzyska Olimpijskie – i wprost zapowiedział, że zamierza wystąpić w obu. – Jeżeli nie zrobię tego teraz, kiedy jestem młody, to nie wiem, kiedy będę mógł to zrobić – postawa godna pochwały u rodaków, ale otwierająca noże w kieszeni działaczy Barcelony. Ci dają zielone światło – jako że impreza odbędzie się w jego ojczyźnie – by Neymar poleciał na igrzyska do Rio, ale na Copa America zgodzić się nie chcą. Ostatnio powstał więc kuriozalny pomysł, by skrzydłowy wziął udział w tym turnieju, ale… od ćwierćfinałów. Absurd goni absurd, ale na pierwszy rzut oka widać, że samego Neymara ten temat zwyczajnie drażni.
Okładki po Sociedad. “Keep calm i… obudźcie się” oraz “Liga odżyła”.
– Z każdym kolejnym dniem widzimy, jak trudno jest nam wygrywać, ale spodziewaliśmy się tego od początku sezonu. Coraz większe jest zmęczenie i wymagania wynikające z gry na tak wysokim poziomie. Z naszych informacji wynika jednak, że drużyna na tym etapie rozgrywek czuje większą świeżość niż w poprzednim. Czy gramy lepiej, czy gorzej to już inna sprawa – ocenia Luis Enrique, któremu po Sociedad wypadł jeden – kto wie, może nawet kluczowy? – argument pod kątem końcówki sezonu. Nie może już rotować. Nie ma na to czasu. Muszą grać najlepsi. Busquets jest zajechany? Bez niego nie funkcjonuje środek pola. Iniesta ledwo biega? Arda nawet nie wchodzi w jego buty. Rakitić potrzebuje odpoczynku? Sergi Roberto – przy całym szacunku za doskonały sezon – to nie ten poziom. Atak? Tu już w ogóle nikt z ławki nie ma podjazdu. Tym bardziej można zrozumieć, dlaczego Lucho zimą tak naciskał na ściągnięcie Nolito. Organizmu nie oszukasz, a Barca na tym etapie sezonu rozegrała już 54 mecze. Atletico – dla porównania – 47, a Real 42.
I przy takim właśnie krajobrazie – po trzech wpadkach i przy koszmarnym zmęczeniu – Barcelona przystępuje do meczu z Atletico. Do starcia z drużyną, która we krwi ma zajeżdżanie rywali aż do granic ich możliwości. Na Estadio Vicente Calderón, gdzie kibice planują zgotować taki kocioł, że nawet otrzaskany z tureckim piekłem Arda ma się zdziwić. Klucz do zwycięstwa? Wysunąć obronę kilka metrów do przodu, unikać rzutów rożnych i nie wchodzić w twardą, ostrą, momentami chamską grę ze strony Los Colchoneros. I już bez euforii. Bez uśmieszków, instagramowych wygłupów Alvesa zjeżdżającego po poręczy na schodach czy peryskopowych żartów Pique wytykającego publicznie błędy ortograficzne z Arbeloi.
Bo to już moment, w którym można przerżnąć cały sezon. Wtedy nikt nie będzie pamiętał o serii 39 meczów bez porażki. Argument Luisa Enrique pt. “to tylko ludzie” też nikogo nie przekona.
TOMASZ ĆWIĄKAŁA