Korki od szampanów wystrzeliły, kibice wyszli na ulice Marsylii i świętowali. Abou Diaby, sprowadzony do klubu latem ubiegłego roku, wreszcie będzie mógł robić to, po co wrócił do Francji – grać w piłkę. W Arsenalu głównie leczył kolejne urazy, a od ostatniego meczu, w którym wystąpił, upłynęło ponad 500 dni. Ale przypadków piłkarzy, nad którymi kolejni lekarze załamywali ręce, było już wiele.
Patrząc na ten transfer, spora część kibiców pewnie łapała się za głowę. Diaby przez lata dorobił się opinii jednego z największych pechowców we współczesnej piłce. Po 9 latach spędzonych w Arsenalu sztab medyczny Kanonierów prawdopodobnie zaprasza go do siebie na święta, w gabinetach lekarskich poznał pewnie więcej ludzi niż w drużynie Arsene’a Wengera.
W sumie od 2006 roku zaliczył 42 urazy. Wystarczy pomyśleć o jakiejkolwiek kontuzji – jest duża szansa, że Diaby kiedyś ją leczył. No, może wyłączając ostatni przypadek Gutiego z Jagiellonii. Diaby miał być nowym Vieirą, ale zamiast niego w Arsenalu zjawił się gość, który z wyprawy do kiosku wracał ze wstrząśnieniem mózgu i naderwanym mięśniem. W gabinetach lekarskich i na rehabilitacji spędził w sumie 222 tygodnie. Czerwona ikonka z FM-a była w jego przypadku przypięta praktycznie na stałe. Jeszcze zanim trafił do Marsylii, pojawiły się doniesienia, że interesuje się nim WBA. Jak skomentowali to internauci?
***
Arsenal ma dziwny dar do sprowadzania zawodników, których zdrowie pozostawia sporo do życzenia (ewentualnie wina leży po stronie sztabu szkoleniowego Kanonierów – takich głosów nie brakuje). Wystarczy wymienić zbliżającego się do końca kariery Tomasa Rosicky’ego, który prawdopodobnie przez kolejny uraz straci czerwcowe Euro. Rosicky mógł być piłkarzem naprawdę wielkim, jednak już w Borussii pojawiały się pierwsze sygnały, że na przeszkodzie stanie mu jego własny organizm.
– Zawsze mówi się, że można coś zrobić lepiej, można coś poprawić, ale nie wiem, co więcej mógłbym zrobić. Wracałem po wszystkich urazach, teraz też znajdę w sobie siłę i wrócę jeszcze raz, nie poddam się – mówił ostatnio 35-latek. Wydaje się jednak wątpliwe, że będzie miał do czego wracać.
Na przestrzeni lat Czech kilka razy przyznawał, że nie zapomina o tym, jak Arsenal zadbał o niego w trudnej sytuacji – kiedy w 2008 roku rozpoczął się jego czternastomiesięczny rozbrat z piłką, Arsene Wenger stał za nim murem, stąd też chęć, by grą odpłacić mu za zaufanie.
– To zawsze jest trudne. Jeśli przechodzisz dwie operacje i przez rok cały czas czujesz ból, zaczynasz się zastanawiać, czy w ogóle wrócisz na boisko – przyznał.
Obrazek w jego przypadku wciąż wyglądał podobnie – kontuzja, badania, zabiegi, powrót, dochodzenie do formy i kolejny uraz, który najczęściej przychodził w momencie, w którym pomocnik był jednym z jaśniejszych punktów zespołu.
Ale w przypadku Arsenalu to nie wszystko – schedę po Rosickym i Diabym mogą rozłożyć między siebie Theo Walcott, Aaron Ramsey i Jack Wilshere, którzy w każdym sezonie spędzają długie tygodnie w gabinetach lekarskich. Tam coraz częściej dołącza do nich Danny Welbeck, z lekarzami dobrze zna się też Mikel Arteta. Wcześniej do szklanych piłkarzy należał też Robin van Persie.
***
Sportowcy będą chwytać się wszystkiego, co może pomóc im w leczeniu i szybszym powrocie do gry, ale czasem medycyna bywa po prostu bezsilna. Kontuzje niszczyły już piłkarzy przed laty, zdarza się to teraz i nic nie wskazuje, by w najbliższej przyszłości można było radykalnie skrócić czas leczenia i ograniczyć przerwy w grze.
Jeden z pierwszych wielkich piłkarzy, zmuszonych do zrezygnowania z powodu przeciągających się dolegliwości? Just Fontaine, Francuz, który podczas mundialu w 1958 roku popisał się historycznym wyczynem – w 6 meczach turnieju wbił 13 bramek, w sumie w reprezentacji zdobył 30 goli w 21 spotkaniach. W 1962 roku poddał się po walce z kontuzją kostki. Miał tylko 28 lat.
Na przestrzeni lat oglądaliśmy wiele karier, które upadły przez powtarzające się urazy albo makabryczne kontuzje. Nie omijało to tych, którzy byli na szczycie, ale mogli wygrać jeszcze więcej.
Ronaldo kończył karierę w wieku 35 lat, i gołym okiem było widać, że jego stan nie jest najlepszy. Powracające kontuzje jeszcze w barwach Realu i mało sportowy tryb życia sprawiały, że momentami wyglądał bardziej na kogoś, kto z kanapy wstaje po paczkę czipsów, a nie ładuje bramki w najlepszych klubach świata. Tyle tylko, że nawet mimo kilku nadprogramowych kilogramów i długich tygodniach spędzanych na leczeniu, wciąż potrafił wyczyniać cuda.
– Trudno zostawić coś, co dawało mi tyle szczęścia. Chciałbym grać dłużej, ale zdaję sobie sprawę, że przegrałem z moim ciałem – przyznał w 2011 roku.
Zbyt wcześnie grę w piłkę skończył Marco van Basten, postać dla Holendrów wręcz ikoniczna. Imponujące statystyki bramkowe, całe gabloty indywidualnych nagród, jeden z najlepszych wolejów w historii całej dyscypliny. Problemy z kostką, seria operacji, kolejne tracone mecze i ból, który stał się częścią życia – to wszystko zadecydowało o tym, że zawiesił buty na kołku już w wieku 29 lat. Czy żałował? W 1996 roku przyznał, że nie. Gdyby kogoś to dziwiło, wystarczy przytoczyć jego słowa, które zmieniają perspektywę.
– To nie była tak trudna decyzja, jak można przypuszczać. Spróbujcie sobie wyobrazić, że czujecie gdzieś w swoim ciele ból, przez każdą minutę w ciągu dnia. I tak przez trzy lata. To zdominowało moje życie. Dopóki jest nadzieja, że się wyleczysz, akceptujesz torturę, ale po tylu zabiegach i eksperymentach zdałem sobie sprawę, że to zmierza donikąd – mówił.
Karierę skończył niedawno Nemanja Vidić, co też było dla niektórych zaskoczeniem, bo łączono go z powrotem do Anglii. Ostatnie lata były dla niego trudne, pauzował coraz częściej, w Manchesterze szykowano dla niego zmienników i można powiedzieć, że rozstał się z Czerwonymi Diabłami w optymalnym momencie, wciąż jako zwycięzca, a nie pacjent, który w nieskończoność się leczy.
Miał 34 lata, kiedy przyszło mu stwierdzić, że kontuzje odegrały dużą rolę przy podejmowaniu decyzji. Kiedy wygrało się już właściwie wszystko, co było w zasięgu, na pewno łatwiej się z tym pogodzić. Przeciągające się powroty i nowe urazy w jego przypadku nie weszły na pierwszy plan. Trudno powiedzieć to samo na przykład o Owenie Hargreavesie. Przez 4 sezony w Manchesterze United zagrał raptem 39 razy, a potem trafił do lokalnego rywala. W City najwyraźniej nikomu nie powiedzieli, że aby uprzykrzyć życie największemu wrogowi, warto kupić zawodnika, któremu zdrowie pozwala na wyczynowe uprawianie sportu. Przez rok w barwach Obywateli wystąpił w 4 spotkaniach.
Sir Alex Ferguson widział w nim kogoś, kto może zostać jednym z najlepszych środkowych pomocników od lat, lekarze robili głównie wielkie oczy na widok tego, w jakim stanie są jego kolana. A sam piłkarz oskarżał sztab medyczny Czerwonych Diabłów o to, że potraktowali go jak świnkę doświadczalną, doprowadzając do zapalenia ścięgien.
***
Piłka daje wielki potencjał na pisanie scenariuszy w rodzaju „co by było, gdyby…”, także tych związanych ze zdrowiem piłkarzy. Przykład idealny to Ledley King, któremu notoryczne problemy z kolanami nie przeszkodziły w tym, by zostać legendą Tottenhamu. Prawie 300 występów dla Kogutów, zaledwie 21 spotkań w kadrze Anglii. Kiedy był zdrowy, nie dało się kwestionować jego umiejętności. Problem w tym, że w jego przypadku gra z bólem, przerwy i wizyty u specjalistów były nieodłącznym elementem jego kariery, szczególnie w tych latach, kiedy mógł wejść na najwyższy poziom.
To najbardziej niesamowity piłkarz, jakiego widziałem. Wychodzenie na boisko i gra na takim poziomie praktycznie bez treningu to coś niebywałego. W jego kolanie brakuje chrząstki, nie da się tego wyleczyć, a jedyne, co można zrobić, to rozsądnie zarządzać jego zdrowiem. Po meczu kolana puchną, dlatego nie może trenować. Większość czasu, kiedy koledzy są na boisku, spędza na siłowni albo na basenie – mówił Harry Redknapp, który nie zamierzał rezygnować z Kinga nawet, gdy ten był zdolny do gry tylko w kilkunastu spotkaniach w sezonie. Zresztą w przypadku Redknappa nie jest to specjalnie dziwne, bo kiedy facet po pudle Darrena Benta w jednym z meczów stwierdził, że tę sytuację wykorzystałaby jego żona, można było zastanawiać się, czy nie spróbuje wpuścić jej na kilka ostatnich minut kolejnego meczu.
U Kinga błędne koło napędzało się w ostatnich dwóch sezonach – kolana nie pozwalały na treningi, a brak gier i przygotowań powodował inne urazy. Jedno pozostało bez zmian – kiedy jego nazwisko pojawiało się w wyjściowym składzie, kibice Tottenhamu oddychali z ulgą.
Karierę skończył w 2012 roku, w wieku 31 lat – można powiedzieć, że w jego przypadku tak długa gra to albo wielki fenomen albo wielka nieodpowiedzialność. Albo połączenie obu tych rzeczy.
***
Tottenham nie zamierzał jednak poprzestawać na jednym szklanym zawodniku, bo zdecydował się sprowadzić mu dobrego kompana. Jonathan Woodgate był kolejną nadzieją angielskiej piłki, ale diament okazał się być fałszywką. Do dziś jedna z największych transferowych wtop Realu Madryt – 516 dni oczekiwania na debiut, który okazał się być koszmarem. Jeśli ktoś nienawidzi Królewskich, to w rocznicę jego pierwszego meczu w madryckim klubie może śmiało wychylić drinka i uśmiechnąć się. Samobój i czerwona kartka w inauguracyjnym spotkaniu, później jeszcze tylko 13 gier i powrót do Anglii.
Wydawało się, że Woodgate rozpadnie się na części jeszcze na Santiago Bernabeu – problemy z kolanami, pachwiną, kostką, było było w czym wybierać. W Middlesbrough połatali go jednak na tyle, że na transfer skusił się Tottenham. Po dwóch dobrych sezonach stał się nieodłącznym elementem klubowych gabinetów medycznych. Zaproponowano mu umowę z rodzaju „zarabiasz tyle, ile grasz”. To, że ją odrzucił, nie było wielką niespodzianką.
Jeśli jesteśmy już przy Realu, to czy Barcelona ma swojego Woodgate’a? Transfer Thomasa Vermaelena zapisze też raczej nie zapisze się w historii jako jeden z najbardziej udanych transferowych ruchów. 19 milionów euro za faceta, który w piłkę grać potrafi, ale jednocześnie jest prawdziwym magnesem na kontuzje. Od sierpnia 2014 roku zagrał w 17 meczach, leczenie urazów zajęło mu trochę więcej czasu niż ten, który spędził na boisku. Zdrowy Belg pewnie byłby wzmocnieniem Dumy Katalonii, ale ostatni raz był w stanie rozegrać cały sezon kilka lat temu.
***
Nietrudno zauważyć, że zerwanie więzadeł w kolanie w mediach traktowane jest jak wyrok. Jedna z najgorszych kontuzji, powrót do gry przeważnie się przeciąga, a rehabilitacja jest żmudna – dla kibiców wydaje się trwać w nieskończoność, nie mówiąc już o piłkarzach. Co gorsza, po takich kontuzjach wielu zawodników już nigdy nie wraca do optymalnej formy. A co, jeśli taki sam uraz przydarzy się parę razy w karierze? Wystarczy spojrzeć na Giuseppe Rossiego. Gdzie byłby ten chłopak, gdyby nie ponad dwa lata, które wyrwały mu kontuzje?
Można się nad tym zastanawiać – kiedy był zdrowy, potrafił dawać prawdziwe koncerty na boisku. Szybki, przebojowy, skuteczny. Choć wróżono mu grę w wielkich klubach, to nigdy do takiego nie trafił. Zaczynał w Manchesterze United, statusu gwiazdy dorobił się jednak dopiero w Villareal, ale to tam zaczęły się kłopoty z kolanem. Pół roku bez gry, w którym jego klub spadł z La Liga, notując katastrofalny sezon. Wrócił w świetnym stylu w Fiorentinie, tylko po to, żeby doznać identycznego urazu. Teraz jest w Levante. Degradacja? W jego przypadku nie używalibyśmy tego słowa, bo momentów, w których wielu piłkarzy po prostu by spasowało, było w jego karierze zdecydowanie zbyt wiele.
***
Trzy lata bez piłki przeżył też Holger Badstuber, o którego potencjale mówi się od lat. Niestety, głównie w kontekście tego, kiedy będzie miał okazję wreszcie go pokazać. Ostatni pełny sezon rozegrał cztery lata temu, potem było zerwanie więzadła krzyżowego, odnowienie kontuzji, rozerwanie ścięgna i zerwanie mięśnia uda. Jak na 26 lat to dorobek nie do pozazdroszczenia.
Niestety, przypomina się tutaj historia Sebastiana Deislera, który zawiesił buty na kołku w wieku zaledwie 27 lat. Kontuzje jednak zniszczyły go dokumentnie, przez 4,5 roku w Bawarii zagrał tylko 62 mecze.
Miał być niemiecką odpowiedzią na Davida Beckhama, to na nim grę Bayernu chciał opierać Ottmar Hitzfeld. Wyczerpany psychicznie, walczący z depresją, w końcu zrezygnował z powrotu na boisko. Najpierw oskarżano go, że opuszcza Herthę jak zdrajca, a to właśnie tam dorobił się łatki jednego z największych niemieckich talentów. Miał być zbawcą, ale „Bild” po włamaniu na jego konto bankowe opublikował sensacyjny materiał, ogłaszając, że niedługo piłkarz odejdzie z Berlina. Do Monachium wkraczał nie jak król, ale jak wygnaniec, w dodatku o kulach, po jednej z wielu czekających go jeszcze kontuzji kolana. W głowie kłębiły się wątpliwości, ale to był dopiero początek koszmaru. Po latach Niemiec mówił, że już wtedy powinien skończyć z graniem.
– Wiem, że cierpię z powodu depresji, z powodu choroby. Od powrotu do piłki dzieli mnie wciąż daleka droga. Potrzebuję spokoju, nie wystawię się po raz kolejny na bycie pod presją – mówił niedługo po transferze, który zrobił z niego wroga publicznego w Berlinie.
W swojej autobiografii pisał, że tłumił w sobie złe myśli i tłumaczył, że przecież klub potrzebował tego, by grał. Nie chciał dłużej przeżywać tej tortury, świadomości tego, że zawodzi oczekiwania, że nie jest gotowy do powrotu na boisko. Psychika po prostu nie wytrzymała.
– Cała radość i przyjemność z gry odeszły. Pod koniec czułem się stary i zmęczony, pusty w środku. Poszedłem tak daleko, jak mogły ponieść mnie nogi, ale nie mogę już iść dalej – powiedział. Raczej nie brzmi to jak słowa 27-latka.
***
„Daniel Sturridge kontuzjowany” – takie nagłówki można było zobaczyć w ostatnich latach zdecydowanie zbyt wiele razy. Młody, obiecujący, wyjątkowo uzdolniony, prawie można zapomnieć o fakcie, że ma już 26 lat, więc wydaje się, że to odpowiedni czas, żeby wreszcie zaczął grać regularnie. Tymczasem w tym i ubiegłym sezonie uciułał w Liverpoolu tylko 25 spotkań, co na kolana nie powala.
Powalają natomiast niektóre metody, których chwytali się zawodnicy, których nikomu przedstawiać nie trzeba. Robin van Persie, także notorycznie narzekający na zdrowie, ratował się leczeniem za pomocą końskiego łożyska u znachorki Marijany Kovacević. Z tej samej kuracji korzystał Diego Costa przed finałem Ligi Mistrzów. Trudno oceniać wartość tego leczenia, ale w przypadku piłkarza Chelsea, który wtedy grał jeszcze dla Atletico, wystarczyło na niecałe 10 minut gry. Van Persie na swoje mięśniowe problemy próbował zresztą jeszcze innych metod, takich jak wyrwanie ósemek – zęby mądrości miały mieć jakiś związek z urazami mięśniowymi, które przytrafiały się Holendrowi. Prekursorem tego sposobu zapobiegania urazom miał być Florent Malouda.
***
Ile karier zostało mocno zahamowanych na naszym podwórku? Trudno nie wspomnieć tu Mirosława Szymkowiaka. Dwukrotnie zerwane więzadła niedługo po wejściu do dorosłej piłki. Zastrzyki, pigułki, niezliczone mecze grane na blokadzie. Kontuzja ścięgna Achillesa Marka Citki, po której nigdy już nie wrócił do formy sprzed urazu. Wszystkie zdrowotne problemy Konrada Gołosia, który zapowiadał się na naprawdę niezłego grajka. 14 występów Tomasza Dawidowskiego przez 5 sezonów w Wiśle Kraków. Niewyobrażalny pech Sebastiana Madery. Szklany Bartomiej Grzelak, który tuż po podpisaniu umowy z Jagiellonią Białystok zerwał ścięgno Achillesa.
W przypadku wielkich karier także dramat w przypadku kłopotów ze zdrowiem jest większy? W to można wątpić, bo pieniądze, które zarabiają czołowi zawodnicy robią swoje. Wsparcie klubu, którego wartość liczy się w setkach milionów euro, także jest nieporównywalne niż w przypadku wszystkich tych historii, które dzieją się poza światem najbardziej medialnej piłki. Jeśli nie przebijesz się wystarczająco szybko, urazy mogą sprawić, że decyzja o zakończeniu kariery będzie jedynym racjonalnym wyjściem.
PAWEŁ SŁÓJKOWSKI