Kiedy nazwisko mistrza świata pojawia się w kontekście koligacji z największą organizacją przestępczą w kraju, dalszy ciąg wydarzeń jest prosty do przewidzenia: wybucha skandal, media gonią za jak najciekawszym headlinem, gazety zewsząd bombardują opinię publiczną jego wizerunkiem z typowym czarnym prostokątem na oczach. Przykład? Niedawna sprawa Vincenzo Iaquinty, która szokuje pewnie nie mniej niż zesłanie Juventuu do Serie B przed dziesięcioma laty. Ale właściwie czy jest się czemu dziwić, skoro nawet w klubie, którego prezesem jest ksiądz oddaje się hołd zmarłemu bossowi mafii, albo gdy szemrane interesy z baronami narkotykowymi prowadzi były piłkarz Realu Madryt?
Swoimi sieciami usiłują oplatać większość dziedzin życia społecznego. Polityka i sport to tylko niektóre z nich, ale za to jakże atrakcyjne. Infiltracja piłki nożnej rozpoczęła się już lata temu. Pokazywanie się w towarzystwie dla członków klanów stało się najzwyczajniej w świecie modne, a pamiątkowa fotka z gwiazdą futbolu cenna, jak pieczęć świętych. Rządzenie strukturami piłkarskimi na niższych szczeblach we Włoszech to dziś po prostu normalka i nikogo nie powinna dziwić.
Ndrangheta. Zapamiętajcie tę nazwę, bo pojawi się jeszcze w związku ze sprawą Iaquinty. Organizacja, która wywodzi się z Kalabrii. Początkowo uchodziła jedynie za niewielką, lokalną siatkę rodzin w południowych Włoszech. Dziś trzęsie całym krajem, a jej wpływy są nie mniejsze niż słynnej Camorry albo Cosa Nostry. Zmierzamy natomiast do tego, że nie ma żadnych wątpliwości co do wpływania przez nią palców na kluby i rozgrywki z niższych lig. I do niektórych jednostek na salonach piłkarskich – jak się przekonacie – też.
***
28 stycznia 2015. Dzień, w którym nad domem rodziny Iaquinty zawisło fatum. Giuseppe, ojciec piłkarza trafił do aresztu z polecenia sędziego śledczego Alberto Ziraldiego, który już od wielu miesięcy prowadził operację o kryptonimie „Ndrangheta Aemilia”. To właśnie ta sprawa rykoszetem trafiła w byłego zawodnika Udinese i Juventusu. Senior z futbolem wspólnego miało tylko tyle, że jego syn był reprezentantem kraju, ale za to obracał się w branży budowlanej i stąd pozostało mu kilka kontaktów, o których raczej nie wspomina się publicznie. Jedną z takich wtyczek był Nicolo Sarcone,”, czyli gruba ryba, albo – jak kto woli – Capo del Capi w klanie ‘Ndrina Grande Aracri.
Jak można się domyślić, jest to raczej czarny charakter. Typ postaci, która doskonale nadawałaby się do barwnych opowieści Mario Puzo. Dorobek? Pożar w barze z papierosami, wymuszenia, wyłudzanie pieniędzy i nielegalny hazard. Jak długo łączyła go znajomość z Iaquintą seniorem? Tego dokładnie nie wiadomo. Niewykluczone, że już od lat dzieciństwa. Sarcone, chociaż mieszkał w Reggio Emillia na północy Włoch, to pochodził z miasteczka Cutro położonego w południowej części włoskiego buta. Z tego samego regionu (Kalabrii) wywodzi się Giuseppe.
Nie jest do końca znane, jakiego rodzaju kontakty ich łączyły i ewentualnie ile miały wspólnego z biznesem. Panowie nie raz i nie dwa spotykali się przy jednym stole, a w kilku takich mitingach uczestniczył i Vincenzo. Wszystko odbywało się w restauracji innego podejrzanego, Gaetano Brescii, który zawsze chętnie gościł prominentnych klientów.
Tematem spotkań były zazwyczaj sprawy ekonomiczne organizacji. Co więc robił tam mistrz świata, który skądinąd spał na pieniądzach zarabianych w Juventusie? Spokojnie, nie był raczej człowiekiem, któremu powierzano by „brudną robotę” i prawdopodobnie służył tylko – i aż – jako karta przetargowa, as w rękawie. Tak, tak. Bossowie na różne sposoby starali się układać z ludźmi świata polityki i biznesu, a nawet policji, dlatego czasami za przychylność w załatwieniu różnych spraw „płacili” różnego rodzaju gadżetami. Zdarzały się bilety na mecze, koszulki piłkarskie lub autografy od znanych piłkarskich osobistości. To właśnie potrafił ogarnąć dawny gwiazdor Serie A. Niby drobnostki, niby pierdoły, ale dla ludzi walniętych na punkcie piłki nożnej jak najbardziej mogły mieć znaczenie.
Sprawa dwóch panów na „I” ciągnęła się za nimi przez ostatnie kilka lat. Tyle tylko, że przez dłuższy czas w temacie panowała cisza medialna. Ojciec Vincenzo po dwóch miesiącach w puszce wyszedł na wolność, ale nie znaczyło to, że przestał interesować śledczych. W międzyczasie, kiedy siedział, zrobiono nalot na jego willę, w której znaleziono dwie spluwy – jedna kalibru 38, druga – 7,65. Miał je w ukryte w sejfie, w piwnicy pod schodami. Jak się okazało, obie były własnością Vincenzo, który jeszcze w tym roku za to beknie. Podobnie, jak za udzielanie pomocy strukturze mafijnej. Byłemu calciotore będzie towarzyszył jednak papa Giuseppe, który w końcu wprowadził go w mroczny świat oraz 145 innych oskarżonych. Będzie to wyjątkowa sprawa nie tylko dlatego, że na ławie zasiądzie piłkarz, czyli idol wielu dzieciaków na Półwyspie Apenińskim. Wyjątkowości dodaje jej przecież sama liczba oskarżonych oraz fakt, że w związku z tym wynajęta została specjalna aula, by pomieścić ich wszystkich wraz z obrońcami.
***
San Luca to niewielka wioska, jakich setki w Kalabrii i tysiące we Włoszech. Rozgłos zyskała wyłącznie dzięki jegomościowi o nazwisku Antonio Pelle, którego było pełno w kronikach kryminalnych. Nic dziwnego, w końcu przez długie lata był szefem Ndranghety. Gdy w listopadzie 2009 zmarł, kilku
zawodników lokalnej drużyny piłkarskiej, ku jego czci, zagrało w meczu z czarnymi opaskami na ramieniu symbolizującymi żałobę. Jak się okazało, był to najczarniejszy dzień w historii klubu, którego nota bene prezesem jest ksiądz. Szesnastu piłkarzy zawieszono na dwie kolejki, wiceprezesa na pięć miesięcy, a prezesa i duchownego za razem, na dwa miesiące. Sędzia, który prowadził ten mecz dostał sześć stówek euro grzywny.
***
Tego pana z powyższego zdjęcia być może kojarzycie, bo karierę zrobił równie ciekawą, jak kartotekę przestępczą. Freddy Rincon. Spośród zdobytych skalpów ma na koncie klubowe mistrzostwo świata, dwa mistrzostwa Kolumbii i trzy mistrzostwa Brazylii. Mało? Dołóżmy do tego występy w Napoli oraz Realu Madryt i udział w trzech mundialach w latach 90. Z samej tylko gry w piłkę mógł przytulić ciężką kasę, ale wolał zapracować na jeszcze bardziej godną emeryturę.
Kolumbia od lat stanowiła żyzną glebę pod działalność wszelkiej maści baronów narkotykowych. Dzieci mają więc wybór: wejść w futbol lub wybrać życie na krawędzi i utrzymywać się na kilka innych sposobów, oczywiście wątpliwych moralnie. Inni wybierają jeszcze trzecią drogę: połączenie obu rzeczy. Rinconowi się to udało za sprawą znajomości z Pablo Rayo Montano. Niewinny szczyl, z którym wychowywał się w rodzimej Buenaventurze potem okazał się twórcą potężnej siatki przestępczej i jednym z większych szmuglarzy narkotyków w kraju. Do biznesu wciągnął swojego dobrego kolegę. Obaj prowadzili interesy pod płaszczykiem firmy, która miała między innymi organizować turnieje wędkarskie, a w rzeczywistości od połowy lat 90 budowali potężną sieć rozciągającą się z Kolumbii na Stany Zjednoczone, Brazylię i Panamę. Założyli dziesiątki kont bankowych w tych państwach, na które spływały sumy liczone w milionach dolarów, a w zamian za to pchali towar nie tylko do USA, ale i do Europy. Według szacunków liczbowych mieli przerzucić swoimi kanałami nawet 25 ton kokainy.
Rincon po zawieszeniu butów na kołku mieszkał w Brazylii, gdzie pracował jako trener w kilku mniej znanych klubach oraz jako asystent głównego szkoleniowca Atletico Mineiro. Tymczasem główne operacje organizacji przestępczej prowadzone były z Panamy, która stanowiła swoiste centrum dowodzenia. Cel tego był prosty: Kolumbia nie miała podpisanej umowy ekstradycyjnej z tym państwem, więc w przypadku ewentualnego wniosku o ekstradycję, nie dotyczył jej obowiązek wydawania własnych obywateli. Oznacza to tylko jedno: panamski wymiar może mu nagwizdać. Sam Kolumbijczyk kilka miesięcy temu utrzymywał, że jest niewinny. – Panama nic na mnie nie ma. Brazylia umorzyła sprawę przeciwko mnie, Kolumbia powinna zrobić to samo – tłumaczył na łamach kolumbijskiej „Semany”. Lista zarzutów wobec 49-latka jest długa i obejmuje chociażby pranie brudnych pieniędzy pochodzących z handlu narkotykami oraz udział w zorganizowanej grupie przestępczej o charakterze międzynarodowym. Od kilku miesięcy byłego piłkarza ściga Interpol.
***
Ci dwaj obok Diego Maradony tylko wyglądają niewinnie. Gość od prawej to nie Marouane Fellaini, a ten drugi jedynie przypomina króla disco. W rzeczywistości to członkowie sławetnej neapolitańskiej Camorry, z którymi „Bóg Futbolu” lubił się bratać. Wokół Argentyńczyka wyrosło całe mnóstwo legend i kontrowersji. Pierwsze z nich powstawały już w czasach szczytu jego kariery, czyli by je przypomnieć należy się cofnąć w czasy dość odległe.
1 maja 1988 roku, mecz Napoli – Milan w 28. kolejce Serie A. Wbrew temu, ile Maradona dobrego uczynił dla klubu z Kampanii, ta data dla wielu fanów jest symbolem zdrady i sprzedajności. W 45. minucie meczu Argentyńczyk co prawda przywalił pięknego gola z rzutu wolnego, który był trafieniem na 1:1, ale w końcowych rozrachunku Napoli dostało w plecy. Podobnie, jak w dwóch następnych meczach z Fiorentiną i Sampdorią. W takich okolicznościach zespół stracił szansę na drugie z rzędu mistrzostwo kraju, choć od 3. do 27. kolejki był nie do ruszenia na fotelu lidera, a na kilka meczów przed końcem posiadał pięciopunktową przewagę nad drugim w tabeli Milanem.
Cały Włochy zachodziły w głowę, jak to się stało, jakim cudem. Po kilku latach wyjaśnień udzielił były klawisz więzienny Pietro Pugliese, który ujawnił światu, że Camorra maczała w tym palce. Jak? Mówiąc kolokwialnie – w organizacji hajs przestał się zgadzać i trzeba było coś z tym fantem zrobić. Najkrótsza droga wiodła akurat do Maradony, który miał „pomóc” Milanowi sięgnąć po tytuł, a mafii w ten sposób zapewnić kilka dodatkowych cyferek na koncie. Wiarygodności całej sprawie dodaje fakt, że członkowie Camorry wielokrotnie podkreślali swoje udziały w ustawianiu wyników meczów piłkarskich i paranie się szeroko pojętą bukmacherką. Pugliese zresztą wiedział o czym mówi, bo sam brał udział w lewych interesach z Maradoną i innymi podejrzanymi typami. Do mediów poszedł tylko dlatego, że… Maradona go oszukał. Zamiast zapłacić mu 70 milionów lirów – tak jak obiecał – wręczył mu ledwie 25 „patyków”. Ta sprawa dotyczyła akurat kokainy, która co jakiś czas przylatywała do gwiazdora Napoli z Buenos Aires.
***
Głos w dyskusji na temat powiązać calcio z mafią jakiś czas temu zabrał szef biura zajmującego się zwalczaniem korupcji we Włoszech, Raffaele Cantone. – Kiedyś byli tacy biznesmeni jak Berlusconi, De Laurentiis, Della Valle czy Moratti, którzy kupowali kluby, aby robić interesy i zarabiać na ludziach. Dziś taką samą strategię ma nawet Camorra ze średnimi lub małymi klubami, przez co pozostaje w kontakcie z wielkimi zespołami Serie A – zaznaczył.
***
– Proszę o wybaczenie całe miasto Palermo, proszę o wybaczenie całą moją rodzinę, która wpajała mi wartości i szacunek. Jestem piłkarzem, a nie mafioso. Jestem przeciwny wszelkim wierzeniom mafii – kajał się Fabrizio Miccoli, zalewając się rzewnymi łzami podczas konferencji prasowej. Sprawa miała miejsce nie tak dawno, bo ledwie dwa lata temu z hakiem. Reputacja byłego reprezentanta Włoch znacznie ucierpiała, gdy wyszła na jaw jego rozmowa z synem szefa Cosa Nostry, Mauro Lauricellą. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że o słynnym sędzi Falcone, który w latach 80. ubiegłego stulecia skutecznie walczył z mafią, wypowiadał się per „śmieć”. Plotkowano, że wykorzystuje swoje podejrzane kontakty w celu ściągnięcia długu od jednego z właścicieli klubów nocnych.
W ten teatr jednak mało kto uwierzył i trudno się dziwić. Nie jest tajemnicą, że te dwa światy wzajemnie się przenikają i – co oczywiste – dzieje się to całkowicie za kurtyną. Często nawet bez wiedzy jednej strony, co świadczy o dużych wpływach ciemnej strony mocy w futbolu. Przekonał się o tym kilka lat temu Mario Balotelli, który nawet po niewinnym spacerze w Scampii na przedmieściach Neapolu w towarzystwie dwóch nieznanych bliżej osób został posądzony o tajne układy. Nie on pierwszy i nie ostatni.
Czasami wystarczy też jedna nieopatrznie zrobiona fotka „z kibicem” albo podanie ręki niewłaściwej osobie, by znaleźć się w kręgu podejrzanych.
Mariusz Grzegorczyk