Pewne rzeczy po prosto nigdy nie ulegają zmianie. W styczniu pada śnieg, po dniu zapada noc, po zimie następuje wiosna, no a Lech tradycyjnie dostaje bęcki od FC Basel. Poznaniacy muszą być ulubionym rywalem mistrzów Szwajcarii. Bo ciężko o taką regularność z jakimkolwiek zespołem, a co dopiero z takim, z którym mierzysz się w europejskich pucharach. Zastanawiamy się wręcz, czy Lech nie powinien skierować sprawy do sądu o nieustanne znęcanie się nad słabszym. Co mecz, to oklep. Czwarta przegrana w ciągu trzech i pół miesiąca.
Przedmeczowa sytuacja Lecha przypominała tę, w której znalazła się Legia. Czyli – krótko mówiąc – była nie do pozazdroszczenia. Tak na oko – dalibyśmy mu jakieś 3,2% szans na awans do fazy pucharowej. Aby myśleć w ogóle o kwalifikacji, „Kolejorz” musiał przede wszystkim wygrać. Żaden inny wynik nie wchodził w rachubę, bo remis albo – nie daj Boże – porażka całkowicie przekreślałaby szanse poznaniaków. Druga sprawa – przegrać musiała też Fiorentina, która podejmowała Belenenses. Przyznajcie sami: brzmi wyjątkowo nierealnie. Prędzej spodziewalibyśmy, że lotnisko w Radomiu doczeka się większej liczby klientów niż jego odpowiednik na Okęciu. Krótko mówiąc: w porażkę „Violi” nie wierzyliśmy ani trochę.
Chcieliśmy więc, żeby Lech – skoro już musi – godnie pożegnał się z europejską areną. Żeby wreszcie – w czwartej próbie – sprostał wyzwaniu i rzucił na matę mistrzów Szwajcarii. Nie udało się za trzema poprzednimi podejściami, to może chociaż wreszcie uda się tym razem? Bo jeśli nie teraz, to – do jasnej cholery – kiedy? Teraz, gdy rywal był już pewny awansu, więc nie miał zamiaru wypruwać sobie flaków i umierać na murawie. Teraz, gdy do Poznania przyjechał w mocno okrojonym składzie. Z rezerwowym bramkarzem, którego jeszcze w pierwszej połowie z konieczności zmienił kompletny żółtodziób.
Ale oni znowu nie dali rady. Znowu czegoś zabrakło. W lidze można chwalić się serią zwycięstw. Ale kiedy przyszło do kolejnej rywalizacji z Basel – nic się nie zmieniło.
Nie można powiedzieć, że Lech nie próbował. Bo próbował. „Kolejorzowi” należał się nawet rzut karny, ale sędzia – jedynie z wiadomych sobie przyczyn – uznał inaczej. W sytuacji sam na sam z rzeczonym żółtodziobem znalazł się z kolei Hamalainen, który w polskiej ekstraklasie takie okazje może wykorzystywać z opaską na oczach. W tym wypadku ów żółtodziób zdołał go jednak zatrzymać. Swoje szanse miał też Kownacki, szarpał Pawłowski, w poprzeczkę piłkę z rzutu wolnego kopnął Jevtić – i nic. Kompletnie nic. Okrągłe zero.
A goście? Jak to oni: z chłodną głową, premedytacją i konsekwencją okradali Lecha z nadziei. Robili to powoli i dyskretnie. Do przerwy nie przypominamy sobie żadnej okazji, którą Basel mogłoby zamienić na bramkę. Ogółem – pierwsza połowa była raczej z gatunku tych działających jak mocne środki nasenne. Do zapomnienia po kilku sekundach od jej zakończenia. Ale po zmianie stron wystarczył jeden błysk Xhaki, aby ośmieszyć dwóch piłkarzy „Kolejorza” jednocześnie i wystawić koledze jak na patelni pewnego gola. Jeden czysto trafiony prawy sierpowy i było właściwie po zabawie.
Lech kończy fazę grupową z pięcioma punktami na koncie. W żadnym meczu nie poniósł wyraźnej porażki. Obciachu więc nie ma. Ale czy na pewno powinno nas to zadowalać? Że nie ma obciachu? To trochę przykre, ale dla polskich klubów obecnie jest to raczej szczyt możliwość. Jak na razie zwyczajnie nie stać nas na to, aby sięgnąć wyższego pułapu.
Cieszmy się zatem, że nie było obciachu, skoro na nic innego liczyć nie mogliśmy. I czekajmy cierpliwie na nowy sezon, naiwnie wierząc, że może będzie lepiej.