Reklama

Kolonialna mentalność. Czego fiasko Żeljko Sopicia powinno nauczyć Widzew?

Michał Trela

27 sierpnia 2025, 10:49 • 11 min czytania 46 komentarzy

Kiedy tylko w Widzewie Łódź po raz pierwszy od lat pojawiły się większe pieniądze, cały dział sportowy (a w nim wolną rękę) oddano ludziom całkowicie z zewnątrz, nieznającym naszej ligi, Polski, miasta, ani klubu. Jakby z miejsca uznano, że miejscowi nadają się najwyżej do walki ósme miejsce ze składem kleconym za grosze. Szybka czerwona kartka dla trenera powinna równocześnie oznaczać żółtą dla dyrektora sportowego, który go zatrudnił.

Kolonialna mentalność. Czego fiasko Żeljko Sopicia powinno nauczyć Widzew?

To, że akurat Żeljko Sopić jako pierwszy trener w tym sezonie Ekstraklasy stracił pracę, jest jednocześnie najmniej zaskakujące i najbardziej zdumiewające. Patrząc na jego groźne pohukiwania i próby zabijania spojrzeniem, można było przypuszczać, że Widzew Łódź do walki o czołowe miejsca w lidze zatrudnił chorwackiego Leszka Ojrzyńskiego. Tyle że gorszego niż oryginał, który zdobył w tym samym okresie więcej punktów.

Reklama

Nie trzeba było lać wosku, by wywróżyć, że łódzka mieszanka wielkich oczekiwań, wielkich transferów, z warsztatowymi ograniczeniami trenera, nie pozwoli mu przetrwać zbyt długo. Skoro jednak w Widzewie na to się zdecydowali, skoro dali mu od razu ponad dwuletni kontrakt, mimo że nigdzie nie przepracował dotąd roku, trzeba było zakładać, że widzą w nim coś więcej niż kanapowi oglądacze. Jeśli zwolnili go przy pierwszej możliwej okazji, nawet zanim dostarczył porządny pretekst, przyznali, że wcale nie widzieli. A to, zamiast pomstować na tego, którego już w klubie nie ma, każe się zastanowić nad tymi, którzy wciąż w nim są.

Przykro to stwierdzić, ale od samego pojawienia się Roberta Dobrzyckiego z walizką pieniędzy Widzew wykazywał kolonialną mentalność. Polscy trenerzy czy dyrektorzy sportowi mogli się ewentualnie nadawać do walki o ósme miejsce, darmowych transferów i szturmowania ligi Kamilem Cybulskim i Jakubem Sypkiem. Kiedy jednak pojawiły się do wydania miliony, kiedy pokazała się na horyzoncie pierwsza od lat szansa zbudowania naprawdę wielkiego Widzewa, potrzeba było oddać pełnię władzy Litwinowi i przyprowadzonemu przezeń Chorwatowi.

Gdyby w innych krajach równie mało poważali przedstawicieli rodzimych myśli szkoleniowo-działaczowskich, polscy trenerzy nie mieliby takich problemów, by dostać pracę za jakąkolwiek granicą. Przy czym bardziej alarmujące było mimo wszystko zatrudnienie Mindaugasa Nikoliciusa. Trenerzy, jak pokazał przypadek Sopicia, przychodzą i odchodzą, nie muszą nawet do końca czuć, gdzie pracują, choć dobrze by było. Ale dyrektorzy sportowi muszą doskonale rozumieć specyfikę miejsca, którym zarządzają, wyczuwać nastroje, gwarantować ciągłość. Trudno, będąc zrzuconym w dane miejsce z helikoptera, zostać tam od razu dobrym dyrektorem sportowym. Trenerem łatwiej.

Widzew wybrał jednak Nikoliciusa. Bo był dyrektorem sportowym w Heart of Midlothian, kiedy rządził tam litewski właściciel i przerzucał do Szkocji litewskich piłkarzy. Bo siedem lat rządził Żalgirisem Wilno, hegemonem, ale jednak w lidze, która w nawet najcięższym kryzysie polskiej ligi, była od niej rankingowo słabsza. Marek Zub też tam pracował, ale dało mu to tylko posadę trenera w Bełchatowie.

Z ojczyzny Nikolicius poszedł do HNK Gorica, średniaka ligi chorwackiej. Chorwacja kojarzy się nam oczywiście jako lepszy piłkarski świat, bo wychowała Lukę Modricia, niedawno grała w finale mundialu i ma Dinamo Zagrzeb. Nikolicius nie pracował jednak w reprezentacji, czy w Dinamie Zagrzeb, lecz w Goricy. A potem w Hajduku Split, który oczywiście brzmi dobrze, bo to wielka jugosłowiańska marka. Ale Jugosławii już nie ma, a w Lidze Mistrzów Hajduk grał jeszcze dawniej niż Widzew. Właśnie stuknęło mu piętnaście lat od ostatniego udziału w jakiejkolwiek fazie grupowej. O Ligę Konferencji miał w tym roku bić się z Jagiellonią Białystok, ale wcześniej rozbił się o Dinamo Tirana, które z kolei gładko przegrało pierwszy mecz na Podlasiu. W skrócie, to, że ktoś pracował w Hajduku Split, nie jest w dzisiejszych czasach wystarczającym powodem, by oddawać mu córkę.

Mocne transferowe lato

Widzew jednak oddał. Załóżmy, że widział w nim coś więcej niż samo CV. Oddał też wolną rękę w wyborze nowego trenera. Wszystko odbyło się we właściwej kolejności. Pojawił się nowy właściciel. W porozumieniu z nim zatrudniono nowego dyrektora sportowego. Temu pozwolono zaś wybrać nowego trenera. Dobrzycki jako szef Widzewa i Sopić jako jego trener debiutowali dokładnie tego samego dnia.

Nikolicius, jak przystało na kosmopolitę, uznał od razu, że nie ma sensu rozglądać się po trenerskim rynku w Polsce, bo i tak nikogo odpowiedniego tu nie znajdzie i od razu uderzył po Chorwata, który wcześniej za granicą pracował samodzielnie tylko raz, w Azerbejdżanie (ale nie w Karabachu Agdam, co faktycznie byłoby jakimś osiągnięciem). Jego sukcesami było uratowanie Goricy przed spadkiem z ligi chorwackiej i zajęcie z Rijeką drugiego miejsca, po którym szybko został zwolniony. Wersja dla polskich mediów brzmiała, że właściciel wariat się na niego uwziął i tylko czekał na pretekst. 

Sopić przejął drużynę, o której raczej było wiadomo, że nie spadnie. Patryk Czubak, jego asystent, który tymczasowo prowadził ją w czasie bezkrólewia między Danielem Myśliwcem a Sopiciem, na tyle podniósł ją mentalnie i piłkarsko, że cień zagrożenia, który pojawił się po fatalnym wejściu w wiosnę, minął. Siedem punktów przewagi na wejściu pozwalało w miarę spokojnie myśleć o nowym sezonie. Cokolwiek szczęśliwe wygrane w dwóch pierwszych meczach z Piastem i Lechią całkowicie odgoniły zagrożenie. Im dłużej pracował nowy trener, tym gorzej wyglądał jego zespół. Do końca sezonu z siedmiu meczów był w stanie wygrać tylko jeden, ze zdegradowaną już Puszczą Niepołomice. Ale nikt nie miał go zamiaru za to rozliczać. Chodziło przecież o przegląd wojsk przed nowym sezonem. I przed wyczekiwanym oknem transferowym, w którym Widzew miał ruszyć na wielkie zakupy.

Nie wiem, czy trener dostał w lecie wszystko, czego chciał. Ale dostał naprawdę dużo. Zdolnego bramkarza, który u ligowego przeciwnika był jedynką, a do Łodzi trafiał początkowo jako zmiennik. Stoperów z ligi belgijskiej i holenderskiej za niemal dwa miliony euro. Nowego środkowego pomocnika, z którym już wcześniej pracował. Najskuteczniejszego polskiego napastnika poprzedniego sezonu. I jeszcze kilku innych piłkarzy. Powiedzieć, że w Łodzi w jedno okienko powstał dream-team jak za wczesnego Bogusława Cupiała w Krakowie, byłoby przesadą. Ale trener nie może stwierdzić, że władze obiecały mu wzmocnienia, a potem ich nie dały.

Trener, który mnoży problemy

Dały mu też władzę skreślania każdego, kto mu się nie spodobał. Pierwszą ofiarą był Said Hamulić, który w tamtym momencie, gdy Widzew grał już wiosną bez żadnego napastnika, mógł się jeszcze przydać, ale trener przykładnie go skasował. W porządku. Skasował w lecie kilku innych piłkarzy, z którymi nie wiązał już przyszłości. A po rozpoczęciu sezonu także dwie z trzech najważniejszych wcześniej postaci, czyli Rafała Gikiewicza i Bartłomieja Pawłowskiego.

Zmiany w bramce po drugiej kolejce raczej nie da się przeprowadzić po cichu, więc analizowała ją cała Polska. Ale i Pawłowski po nieudanych 45 minutach w ataku przeciwko Wiśle Płock w kolejnych dwóch spotkaniach nie podniósł się z boiska już nawet na minutę. Takim obrotem spraw nie był zresztą zaskoczony. Już przed meczem Cracovią przewidywał, że u Sopicia więcej nie zagra. Jego szczęście, że oznaczało to przesiedzenie na ławce dwóch meczów. 

Sopiciowi to nie wystarczało. Słabe stałe fragmenty gry tłumaczył trenowaniem w parku, choć trenowali w nim także jego poprzednicy i czasem jednak Sebastian Kerk potrafił wrzucać piłkę na głowę Imada Rondicia. Dziennikarzom mówił, że gdyby Sebastian Bergier przed sezonem doznał kontuzji, Chorwata już by nie było (w domyśle zarzut do działaczy: nie mam drugiego napastnika). I narzekał, że nie może częściej trenować na stadionie, choć zdecydowana większość ekip w lidze ma na głównej płycie pojedyncze treningi poprzedzające domowe mecze. Bardzo szybko dał się poznać jako trener, który nie odejmuje problemów, tylko je mnoży. Otwiera za wiele frontów naraz. Ciągle stawia kolejne żądania. Bardziej wierzy w transfery niż w treningi. Powodów, by wątpić, czy to dobra droga do budowania potęgi, dostarczył w niespełna pół roku aż nadto.

Jednocześnie jednak Nikolicius nie mógł przecież być tym zaskoczony. Musiał uznać, że właśnie kogoś takiego potrzebuje, inaczej trzeba by dojść do wniosku, że nie przeprowadził odpowiedniego rozeznania. Poza tym, zawsze mogło się okazać, że gdy ruszy liga, wyjdzie na jego. Przecież Widzew zaczął sezon od dwóch domowych zwycięstw. A w międzyczasie omal nie wygrał z Jagiellonią w Białymstoku. Przecież to on jako jedyny urwał punkty Wiśle Płock, w drugiej połowie całkowicie nad nią dominując. Przegrał w Krakowie stykowy mecz, tracąc gola akurat, gdy grał od gospodarzy wyraźnie lepiej. I przegrał u siebie z Pogonią, przez 45 minut będąc od niej zdecydowanie lepszym.

Okoliczności łagodzące

Oceniając po samych wynikach, Sopić zasłużył, by go kwestionować. Zdobył w pierwszych sześciu meczach tyle punktów, ile Janusz Niedźwiedź w roli beniaminka i rok później, gdy na początku sezonu go zwalniano. Do zeszłorocznego startu z Danielem Myśliwcem obecny nawet nie ma podejścia. Po tych rezultatach kompletnie nie było widać wpompowanych w drużynę milionów. Porównując wynik do wyniku, Widzew nie zrobił na razie niczego, czego nie zrobił już w poprzednim sezonie: tak samo jak wtedy wygrał u siebie z GieKSą i Zagłębiem. Tak samo jak wtedy przegrał w Białymstoku i z Pogonią u siebie. W Krakowie poradził sobie gorzej, bo wówczas wygrał, a teraz przegrał. I zremisował z beniaminkiem (wtedy Lechia na wyjeździe, teraz Wisła Płock u siebie). 

Nawet jednak nie będąc zachwyconym Chorwatem, okoliczności łagodzących nie trzeba daleko szukać. Nie było jego winą, że sędzia niesłusznie anulował z Wisłą Płock rzut karny na Mariuszu Fornalczyku. Ani to, że niesłusznie cofnął bramkę na 1:0 przeciwko Cracovii za domniemany faul Bergiera. Nie ma gwarancji, że Widzew wykorzystałby jedenastkę, a w Krakowie to on wygrałby 1:0, ale mogłoby się tak wydarzyć. A mając pięć punktów więcej, byłby dziś na trzecim miejscu i nikt Sopicia, ze wszystkimi jego wadami, by nie zwalniał.

Patrząc na jakość stwarzanych i dopuszczanych okazji Widzew minimalnie słabszy był tylko od Jagiellonii. Pod względem bilansu goli oczekiwanych na mecz, jest na wyraźnym plusie. Łodzianie nie grali dobrej, zachwycającej piłki, lecz jeśli spojrzeć na samą zawartość meczów, kontekst, a nie suche wyniki, dało się jeszcze trenera bronić i dać mu trochę czasu. Szczerze mówiąc, po dyrektorze sportowym, który ściągnął go pół roku temu, dając mu kontrakt na dwa i pół sezonu, właśnie tego się spodziewałem. 

Gdyby szukać taktycznego klucza do tego, dlaczego Sopiciowi nie wyszło w Widzewie i trudno byłoby oczekiwać poprawy, prawdopodobnie najłatwiej go znaleźć w przedsezonowym wywiadzie dla Weszło. Chorwat wypowiedział tam ciekawe i prawdopodobnie niegłupie spostrzeżenia o liczbie zadań, z jakimi zawodnicy wchodzą w Polsce na boisko. „Piłkarze mają pełno opcji, zadań, sztywnych schematów. A czasami zawodnikowi trzeba pozwolić po prostu być zawodnikiem. Żeby był wolny. Futbol to gra, a w grze powinna być jakaś dowolność i radość z tego, że coś na boisku tworzysz. To show, pokazywanie swojego potencjału, a nie tylko gra w regułki „bądź tam, bądź tu”. Nie mówimy o robotach. Chcecie polskich Messich? Dajcie im swobodę.” Zdanie wcześniej wspomniał natomiast, że w Chorwacji jest więcej utalentowanych piłkarzy, w Polsce zaś większa intensywność.

Ofensywa bez planu

I taki właśnie problem w grze do przodu miał jego Widzew. Posyłał na boisko ofensywnych piłkarzy sprawiających wrażenie, jakby grali bez mapy. Jakby trener oczekiwał od nich, że zrobią coś sami, z niczego. Zderzali się natomiast z przeciwnikami, dla których problemem nie była intensywność gry, a do tego zostali przez swoich trenerów wyposażeni w bagaż zadań taktycznych, doskakiwania, umiejętnego przesuwania.

Mając Messich prawdopodobnie trzeba im dać swobodę i czekać, aż sami zaczną wygrywać mecze. Mając jednak Fornalczyków i Akere’ów, być może warto im dać jakiś przewodnik. Poprowadzić za rękę. Wiosenna eksplozja talentu Fornalczyka w Kielcach, która sprawiła, że Widzew wydał na niego półtora miliona euro, nie wynikała z tego, że Jacek Zieliński dał mu piłkę i powiedział: „leć”. Po skrzydłowym było widać masę pracy włożonej przez sztab Korony, masę rozmów z jej trenerem. Poprawianie detali, korygowanie podejmowanych decyzji. W Łodzi od początku i on i jego koledzy ze skrzydła wyglądają na takich, którzy „mają grać swoje”. A co to znaczy? Sami powinni wiedzieć.

Jakość indywidualna piłkarzy Widzewa jest niewątpliwie wyższa niż w poprzednim sezonie, niechętnie przyznawał to nawet sam Sopić. Ale nie jest na tyle wyższa od jakości przeciwników, by nią wygrywać mecze. W Łodzi zainwestowali wiele pieniędzy w zawodników młodych, rozwojowych i sprawiających momentami niezłe wrażenie – żeby nie było, że Nikoliciusowi tylko wrzucam. Ale ci zawodnicy coraz częściej działaniami boiskowymi wołali o plan. Sopić raczej nie wyglądał na trenera, który miał zamiar im go dać. Ewentualnie na takiego, który wkrótce zacząłby się domagać jeszcze lepszych zawodników, potrafiących samemu zrobić więcej.

Widzew podjął dobrą decyzję nie brnąc w trenera, który naciągałby go na jeszcze większe koszty, a ostatecznie i tak okazałby się pewnie ślepą uliczką. Na pogonieniu Sopicia nie powinno się jednak skończyć rozliczenie rozczarowującego początku sezonu. Nie jestem za bezwzględnym wiązaniem losu dyrektora sportowego z trenerskim, bo z założenia pierwszy powinien pracować dłużej niż drugi, a poza tym nawet dobremu dyrektorowi czasem zdarzy się wybrać nieodpowiedniego trenera i nie powinno to przekreślać całej jego pracy. Historia z Sopiciem powinna jednak nauczyć widzewskie otoczenie, że jeśli już powierzyło się pełnię władzy zagranicznemu dyrektorowi sportowemu, który tak naprawdę sam dopiero poznaje kraj, klub i ligę, w której pracuje, trzeba uważniej patrzeć mu na ręce i nie przyklaskiwać ochoczo każdemu jego pomysłowi.

Sygnał ostrzegawczy

Budowa dobrej drużyny zawsze trwa kilka okienek, a transfery dokonane w lecie przez Widzew wydają się wskazywać odpowiedni kierunek. Na razie, nawet z nietrafionym trenerem, nie wydarzyło się jeszcze nic niepokojącego, a sezon nie został przegrany. Ale czerwona kartka dla Żejlko Sopicia powinna być równoznaczna z żółtą dla Mindaugasa Nikoliciusa. Jeśli okaże się, że dyrektor sportowy Widzewa tak szybko wyrzucił własny pomysł do kosza, bo zorientował się, że był zły i poświęcił ego oraz reputację dla dobra przedsięwzięcia, po czasie można będzie mu to nawet zapisać jako zasługę. By tak się stało, musi jednak trafić z nowym trenerem. A sam najbardziej żałuję, iż wielkich pieniędzy, ambicji i zawodników, których dostał Sopić, nie doczekał w Łodzi Daniel Myśliwiec. Do futbolu drużyny chcącej szturmować czołowe miejsca pasował znacznie lepiej, niż jego starannie ponoć wybrany następca.

CZYTAJ WIĘCEJ O WIDZEWIE ŁÓDŹ NA WESZŁO:

Fot. Newspix.pl

46 komentarzy

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Ekstraklasa

Reklama
Reklama