Paweł Wilkowicz o Viaplay: To był kosmos. Przez pierwsze miesiące praktycznie nie spałem [WYWIAD]

Wojciech Górski

07 lipca 2025, 14:02 • 42 min czytania 41

– Nie żałuję ani dnia. To były cztery lata, ale liczę je jak osiem – mówi nam Paweł Wilkowicz, szef redakcji sportowej Viaplay. Platforma streamingowa 30 czerwca zakończyła działalność w Polsce. W wyjątkowo długiej i szczerej rozmowie z Weszło, Wilkowicz opowiada o kulisach powstania redakcji oraz o ostatnich dniach jej funkcjonowania. Wspomina też najciekawsze i najtrudniejsze momenty. – Przy tak szybkiej jeździe, jaką mieliśmy, nie było momentu uspokojenia. W chwili, gdy wszystko już zbudowaliśmy i mieliśmy trzymać tempo, centrala ogłosiła, że jest problem. Nie zasmakowałem więc spokojnej pracy – opowiada. Mówi też, dlaczego uważa, iż obecność polskiego kierowcy w Formule 1 wystarczyłaby, aby Viaplay zostało w naszym kraju.

Paweł Wilkowicz o Viaplay: To był kosmos. Przez pierwsze miesiące praktycznie nie spałem [WYWIAD]
Reklama

Paweł Wilkowicz dla Weszło o kulisach pracy Viaplay

Wojciech Górski, Weszło: Zamykasz nie tylko pewien etap kariery zawodowej, ale chyba trzeba powiedzieć: pewien etap życia. Jak się z tym czujesz?

Paweł Wilkowicz, szef redakcji sportowej Viaplay: – Nie da się tego odłączyć od życia, bo była to wyjątkowo pochłaniająca robota. Wiadomość o zamknięciu polskiego oddziału była „rozłożona” na półtora roku, więc miałem czas, żeby się z tym pogodzić i pozamykać pewne sprawy. Ale ostatecznie nie da się na to przygotować.

Reklama

Maj był ostatnim miesiącem, w którym biura były pełne i miesiącem, w którym odbyła się impreza pożegnalna. Mam tak, że nie umiem równolegle zaczynać czegoś nowego. Trzeba się pożegnać, trzeba zamknąć swoje sprawy. Dopiero na imprezie pożegnalnej, gdy zbliżał się moment, by zabrać głos, poczułem, że coś się również w mojej głowie zamyka, że jestem gotowy, by pomyśleć o czymś nowym.

Gdyby ktoś w momencie złożenia Ci propozycji kierowania polską redakcją Viaplay, już ponad cztery lata temu, opowiedział cały przebieg tej historii od A do Z, wszedłbyś w to ponownie?

– Nie żałuję ani dnia. To były cztery lata, ale liczę je jak osiem. Nie jestem osobą, która łatwo i szybko zmienia pracę. Zawsze tych propozycji miałem dużo, a zmaterializowała się może co czwarta. Często nawet nie przechodziłem do poważnych rozmów, bo po prostu tego nie czułem. A tutaj? Spotkaliśmy się, nawet nie zaczęliśmy rozmowy o finansach, a ja już poczułem, że warto. Musisz po prostu czuć, że to jest właśnie to. I gdy zmieniałem pracę, tak z reguły właśnie było.

Jedyną wątpliwość, jaką bym miał, gdybym mógł wtedy zajrzeć w przyszłość, to czy udźwignę początek. Również fizycznie, a może zwłaszcza fizycznie. To przerosło wszelkie moje przeczucia. Przez pierwsze miesiące praktycznie nie spałem.

Ale często jest tak, że gdy tworzy się ekscytujący projekt, to energia skądś się bierze. Adrenalina daje kopa.

– Kuba Kwiatkowski zapytał mnie w pewnym momencie: Jak to jest pracować w firmie, która zaraz się zamyka? I zorientowałem się wtedy, że trudno to wytłumaczyć komuś z zewnątrz, ale pracuje się dobrze. Ta firma była zawsze fair. I innym ludziom chyba też było w niej dobrze. Mieliśmy mnóstwo obaw przed ostatnim rokiem. To normalne, że ludzie mogą spoglądać już gdzieś indziej, że mogą myśleć: dobra, to tutaj już tylko na pół gwizdka. Nie tylko niczego takiego nie było, ale najlepsze rzeczy robiliśmy właśnie przez ten ostatni rok. To był kosmos. Powiedziałbym, że Viaplay po ogłoszeniu wyjścia z Polski, wcisnęło jeszcze gaz do dechy. Wystrzelił kanał na YouTube, który zarabiał, przyciągał sponsorów. Potrzebowaliśmy się pożegnać w dobrym stylu, zostawić ślad. Widziałem po wszystkich, że chcieli robić to na całego. Nawet pojedynek wydawców na forszpany, kto zrobi bardziej odjechany wstęp do programu – to się zdarzyło właśnie w ostatnich miesiącach. W tych, co do których mieliśmy prawo mieć obawy, że motywacji już będzie trochę brakować.

Wynikało to bardziej z tego, że wszyscy chcieli pożegnać się z przytupem czy po prostu ekipa „dotarła” się właśnie do tego stopnia?

– Pewnie obie rzeczy po trochu. Paradoksalnie najtrudniejszy był dla nas pierwszy rok, kiedy mieliśmy tylko Bundesligę i europejskie puchary. Czyli dość mało praw, patrząc z takiej perspektywy, że za chwilę trafiła do nas też Premier League czy Formuła 1. Ale nas też było mało. I było trudno – fizycznie i psychicznie.

Zawsze bardzo ostrożnie przyjmowałem ludzi, żeby nikomu nie musieć powiedzieć: Sorry, źle policzyliśmy. Budowaliśmy redakcję trochę metodą wydeptywania trawnika: staraliśmy się nie cementować, dopóki się nie wydeptało. I cementować tam, gdzie się wydeptało. Najtrudniejsze było ułożenie struktury wydawców. To z kolei odbywało się metodą rzezi na żywym organizmie. Bo było nas mało, ale czekaliśmy na tę właściwą osobę. I w końcu trafialiśmy na nią. Dlatego zawsze powtarzam Łukaszowi Wiejakowi, ostatniemu brakującemu elementowi tej układanki na pierwszy sezon: „Od kiedy przyszedłeś do pracy, to ja zacząłem znowu spać”.

Co kilka miesięcy dostosowywaliśmy się do tego, jak zmieniała się redakcja. Pierwszy rok był eksperymentalną przygodą, naprawdę bardzo trudną. A później zespół się powiększył o redakcję Premier League i wiele problemów się rozwiązało. Bo było więcej dziennikarzy, więcej ludzi do tworzenia treści, do robienia wywiadów, więcej stanowisk do montażu. Wcześniej myślałem sobie: „My teraz mam puchary w czwartki, Bundesligę i NHL, zimą Puchar Narodów Afryki, ten nasz plik z obsadami jest zapełniony tak do połowy w porównaniu do tego co nadchodzi, a mamy tyle problemów. To jak tu przyjdzie Premier League i F1, to będzie rzeź”. A okazało się, że było już tylko łatwiej. Naprawdę. Ludzie wchodzili już w ułożoną redakcję, wprowadzali ich ludzie, którzy już wiedzieli, czego szukamy. Działaliśmy już bardziej po swojemu, bo na początku staraliśmy się jak najwierniej trzymać instrukcji z centrali. Odtwarzać wzór z Danii lub Szwecji. Ale to co dobrze działa tam, niekoniecznie sprawdza się u nas i to już po roku wiedzieliśmy.

Można więc powiedzieć, że od drugiego roku byliście już w pełni sobą?

– Tak. Przekonaliśmy się, że mamy na to sposób. A centrala przekonała się, że jesteśmy już gotowi, żeby nam pozwolić być sobą. Zostawili nam swobodę, choć oczywiście odbywały się regularne spotkania i centrala miała swoje sposoby monitorowania. Ale nie było czegoś takiego, że ktoś prowadzi nas za rękę. Z czasem dotarło się wszystko bardzo dobrze: przyszedł dział Premier League, potem Formuły 1 i naprawdę miło było popatrzeć jak wszystkie nasze działy spotykają się przy produkcji, jak zawiązują się przyjaźnie… Zostało dużo wspomnień.

Kiedy po raz pierwszy otrzymałeś propozycję prowadzenia redakcji sportowej Viaplay?

– Radek Jaworski, którego znałem z wyjazdów z Eurosportem, zarządzał projektem wystartowania Viaplay w Polsce. Pierwszą rozmowę z nim odbyłem w marcu 2021 roku. Pamiętam, że akurat grałem w piłkę z synem na trawniku… W ogóle dużo rzeczy zdarza mi się, gdy jestem na trawniku, bo pamiętam, że Grzegorz Płaza z propozycją castingu do Magazynu Ekstraklasy w TVN zadzwonił, kiedy akurat kosiłem trawę. Więc warto wychodzić na zewnątrz (śmiech). Ale wracając – Radek zadzwonił i opowiedział mi o projekcie. Wiedziałem wtedy tylko tyle, że jest taka firma jak NENT, że kupiła Bundesligę, że ma przejąć też F1. Ale w ogóle nie przypuszczałem, że ktoś zadzwoni do mnie.

Od tego momentu wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Po dwóch, może trzech tygodniach, w połowie kwietnia, dostałem odpowiedź, że centrala chciałaby, abym to poprowadził.

A więc do startu Viaplay zostały około trzy miesiące.

– To był trudny moment, bo byłem szefem redakcji Sport.pl, za chwilę zaczynało się opóźnione o rok Euro 2020, igrzyska. Nie chciałem zostawiać redakcji póki Polacy grają na Euro. Do tego czasu normalnie pracowałem, prowadziłem programy. A po pracy cały czas rozmawiałem przez telefon. Można jednak powiedzieć, że w pełni dołączyłem do NENT Group w połowie lipca. A ruszaliśmy już trzeciego sierpnia.

Domyślam się, że do zrobienia w tym czasie było całe mnóstwo rzeczy.

– Wszystko powstało właściwie w trzy miesiące. Trzy miesiące totalnego szaleństwa. Od 15 maja, kiedy ogłoszono, że będę szefem redakcji mój telefon właściwie nie milkł. Ale tak naprawdę nie milkł, to nie jest żadna przenośnia. Moja rodzina nie była w stanie porozmawiać ze mną przez następny tydzień. Po prostu kończyłem jedną rozmowę, zaczynałem drugą. Dzwonili wszyscy.

Tak wygląda proces kompletowania redakcji?

– Tak można powiedzieć (śmiech).

Trzeba skompletować nie tylko zespół dziennikarzy, ale także cały – nazwijmy to – gabinet cieni. Ludzi niewidocznych na co dzień na antenie.

– Największym wyzwaniem było skompletowanie zespołu wydawców. Nie miałem zastępcy, asystenta, bo to właśnie zespół wydawców miał być naszym działem zarządzania redakcją: oni i ja. Potrzebowaliśmy oczywiście czasu, żeby wszystko poukładać. Na przykład Rafał Kędzior – przyszedł do nas jako wydawca, ale okazało się, że jest świetny jako dziennikarz. Tylko Adam Drygalski od początku miał być wydawcą i został nim na długo. Gdyby nie on, redakcja wyglądałaby inaczej. Później trafiła do nas Justyna Kostyra, kolejny nasz filar i Łukasz Wiejak, czyli człowiek, dzięki któremu zacząłem spać.

Kiedy to było?

– Niedługo przed startem europejskich pucharów w pierwszym sezonie. To musiał być wrzesień. To wyglądało tak: mieliśmy trzy miesiące do startu Bundesligi, potem chwilę na przygotowanie się do startu pucharów i kolejną do startu NHL, a potem do Pucharu Narodów Afryki. Nie musieliśmy więc być przygotowani do wszystkiego naraz, a mogliśmy układać to etapami. Gdy przyszedł Łukasz, wreszcie miałem grupę ludzi, z którymi mogłem o wszystkim dyskutować. Grupę ludzi pomysłowych, pracowitych, lubiących się nawzajem.

Tylko że cały czas uderzaliśmy w jakąś ścianę. Gdy zaczynaliśmy europejskie puchary, doświadczenie sugerowało, że powinniśmy dostać jakieś materiały, dostęp do portalu UEFA, nagrania, którymi moglibyśmy „przykryć” materiały do studia. Został tydzień do rozpoczęcia pucharów, a tu nic! Albo portal przechodził jakąś modernizację, albo nasz dostęp nie działał. Zaczęliśmy puchary, nie mając dostępu do ani jednego zdjęcia. Polegaliśmy tylko na tych, które sami zrobiliśmy. Legia grała ze Spartakiem, więc udało się zrobić sporo nagrań wokół tego, tutaj i w Moskwie. I zaczęliśmy sobie sami budować bibliotekę zdjęć.

A jak wyglądały twoje rozmowy z centralą? Mam na myśli sam proces zatrudnienia.

– Zakładałem, że skoro w CV nie pozowałem na wielkiego znawcę telewizji, to wiedzą kogo biorą: człowieka z portalu, z portalowym spojrzeniem. I takiego właśnie gościa chcą, więc to było dla mnie sygnałem, żeby się nie bać mówić swojego zdania. Mieliśmy naprawdę fajne rozmowy z Rune Knudsenem, który potem był moim szefem przez te wszystkie lata, i z Maxem Andersenem, który zarządzał stroną produkcyjną. Dziś jest już poza firmą. Wszystko toczyło się bardzo szybko. Rune i Max nagle mówią: „Wrzuciliśmy ci spotkanie z Peterem Norrelundem, już pora żebyście się poznali”. A za chwilę: „I jeszcze Anders Jensen cię zaprasza, jest ciekawy kim jesteś”. Ja zestresowany włączam się na spotkanie, a Anders, prezes całej firmy, siedzi sobie na swojej szwedzkiej werandzie, pod drzewkiem cytrynowym. I na każdym etapie znajdywaliśmy wspólny język. Na przykład:

– A co czytasz?

– Podoba mi się jak do sportu podchodzą „Guardian” i „New York Times”.

– O, ja jestem w zarządzie wydawcy „Guardiana”.

Złapaliśmy porozumienie w lot. Poczułem, że z tymi ludźmi będzie mi dobrze.

Wygląda na to, że szukali nie tyle człowieka mającego już w CV zbudowanie redakcji telewizyjnej, a bardziej osoby, która będzie pasowała do tej roli charakterologicznie?

– Trudno mi powiedzieć. Miałem w późniejszych latach sytuację, gdy znajomy zapytał mnie:

– Mam rozmowę kwalifikacyjną do Viaplay, a na niej test psychologiczny. Co ja mam tam odpowiadać?

– Odpowiadaj szczerze – powiedziałem.

Ja też przechodziłem takie testy. Pytania brzmiały na przykład: „Co czujesz, gdy patrzysz na sztukę?”, „Czy się czasem wzruszasz, gdy patrzysz na dzieło sztuki?”. Pomyślałem sobie: „No dobra, skoro mamy razem pracować, odpowiem jak jest”. I zaznaczałem: „No tak, czasem się wzruszam”. Nie warto pozować na kogoś innego. Myślę, że trudno będzie znaleźć drugą firmę w tej branży, w której każdy z szefów nade mną był w przeszłości dziennikarzem sportowym. Mój bezpośredni szef, Rune, był dziennikarzem, który przeszedł do zarządzania. Drugi szef, Kim Mikkelsen – dziennikarz. Peter Norrelund był prowadzącym programy w duńskiej telewizji. A teraz jeszcze szefem całej firmy jest Jørgen Madsen Lindemann, który zaczynał jako wydawca ligi duńskiej. Dzięki temu nie zmarnowaliśmy ani sekundę na gadkę-szmatkę. Żadnego korporacyjnego bla-bla.

Kogo było najtrudniej namówić? „Wasyla. Nie odbierał, nie odpisywał”

A jakie były twoje kryteria, gdy przyjmowałeś ludzi do pracy?

– Tylko takie, żeby każdy był świetny w tym co robi. Oraz żeby był zespołowym graczem i nie rozbijał zespołu. Tylko takie dwa kryteria. Bo niczego więcej nie trzeba.

Niczego?

– No, jeszcze żeby był lepszy ode mnie w tym co robi.

Myślę, że kryterium zespołowości było widoczne, gdy przebywało się wewnątrz redakcji. To duży sukces sprawić, by w grupie ludzi, w której każdy ma swoje oczekiwania i swoje ego, nie dochodziło do większych „kwasów”.

– To były cztery lata. Dużo się działo (śmiech). A tak serio – to była bardzo zgrana grupa. Powiedziałbym, że była to jej największa siła. Ale w ten sposób może ująłbym jej zasług merytorycznych. A merytorycznie był top. Okazało się, że charakterologicznie też. Konkurowali ze sobą strasznie. I to jest dobre, bo jakby nie konkurowali, to by się nie rozwijali. Ale przytłaczająca większość robiła to zdrowo. To jak budowanie drużyny. Juergen Klopp mówił, że może znieść jak ktoś popełnia błędy w grze, ale nie wytrzyma z dupkiem. I to jest arcyprawda. A drugi cytat Kloppa: Wolę, gdy jedenastu robi głupio, ale wspólnie, niż gdy jeden jest mądry i robi inaczej. Naprawdę.

W jaki sposób przekonuje się do współpracy byłych piłkarzy? Marcin Wasilewski powiedział w czasie studia, że przekonałeś go agresją.

– To jest zmontowane! (śmiech). A przekonuje się… wytrwałością. Jestem dość uparty, powiedziałbym nawet, że zawzięty. Jeśli ktoś chce być dziennikarzem sportowym, to jest to najważniejsza cecha: wytrwałość. To znaczy, że jak masz poczucie, że coś się jeszcze wydarzy w mixed zonie, to w niej zostań. Jak masz poczucie, że za wcześnie wychodzisz z pracy, to zostań, bo może jeszcze coś się zdarzy. A jak ci sportowiec odmówi, to nie masz się na niego obrażać, poprzysięgać mu zemsty i pisać o nim źle, tylko spróbować drugi raz, trzeci, czwarty… Zwłaszcza, gdy współpracujesz z najlepszymi sportowcami w kraju, to bardzo często ci odmawiają lub nie mają dla ciebie czasu. Zdarzają się pretensje. Jeśli załatwisz to twarzą w twarz, zawsze możesz iść dalej. Jestem pewny, że nie rozmawialibyśmy tu dzisiaj, gdybym wychodził z mixed zony lub z pracy wcześniej. To się spłaca, bo znajdujesz coś, czego ktoś inny nie znalazł lub odbierasz telefon, którego ktoś inny by nie odebrał.

I tak samo było z przekonywaniem najpierw Łukasza Piszczka, a później Wasyla i Radka Gilewicza. Radek już wcześniej był ekspertem, więc dla niego ta propozycja była naturalna. Ale też potrzebował czasu, żeby się zastanowić. Był właśnie po trudnych przejściach w reprezentacji…

To była wówczas bardzo świeża sprawa.

– Tak. Musiał zabliźnić pewne rany. Zgodził się więc chętnie, ale ostrożnie. O Radku mogę mówić w samych superlatywach. To co on zrobił… Przejście od bycia piłkarzem, trenerem do roli dziennikarza, reportera, robienia wywiadów, korzystania ze swoich kontaktów, żeby umawiać gości, spotkania i tak dalej. To coś wspaniałego.

W studiu byli piłkarze: Adam Matysek, Fredi Bobić, Radosław Gilewicz i prowadzący Rafał Kędzior

Kogo najtrudniej było namówić do roli eksperta?

– Wasyla. Nie umiałem z nim złapać kontaktu. Nie odbierał, nie odpisywał, a ja nie znałem go blisko. Jego dogadanie jest zasługą Mateusza Skwierawskiego, za co chciałbym mu podziękować. Gdy wszystkie sposoby kontaktu zawiodły, Mateusz podpowiedział mi osobę, która doradza Marcinowi. Wyszedłem więc na trawnik i zadzwoniłem.

I wreszcie się udało?

– Marcin okazał się wspaniałym facetem, bardzo zżytym z zespołem. To aż niesamowite. Poznałem innego człowieka, niż znałem z ekranu i z mixed zony.

Wasyl to bestia. Raz, gdy podał mi rękę na korytarzu, to aż mnie cofnęło dwa kroki do tyłu.

– Najlepsze jest to, że Marcin, tak jak Piszczu, Artur Wichniarek czy Radek Gilewicz, to osoby, które naprawdę mają swój świat w wielkiej piłce. Whatsappują sobie z Jamiem Vardym, Juergenem Kloppem… Łukasz Piszczek prosto z naszego studia przeszedł do roli asystenta Nuriego Sahina w Borussii Dortmund. To wszystko dawało poczucie, że jesteśmy blisko wielkiej piłki. Że to jest to, co dajemy widzowi, a ligi zagraniczne możemy robić tak jak naszą ligę.

Z Premier League jest taki problem w polskich mediach, że ludzie niechętnie o niej czytają w wielkich portalach. Bo po co mają czytać na polskim portalu, skoro mogą na „Guardianie”, „Timesie” itd.? Bo skąd polski dziennikarz ma mieć newsa o Premier League? To naturalne, że te teksty są w pewien sposób wtórne. Telewizja daje możliwość zrobienia czegoś z pierwszej ręki. System wywiadów w Premier League jest fantastycznie ustawiony pod nadawcę. Pchaliśmy się w te drzwi i takie rzeczy jak Piszczu wizytujący Juergena Kloppa, dawały pożytek wszystkim. Dawały też dużo satysfakcji.

Była to redakcja, w której jednocześnie miałeś byłych topowych piłkarzy, bardzo doświadczonych i znanych komentatorów jak Rafał Wolski czy Mateusz Borek, a po części byli w niej też telewizyjni debiutanci. Jak wyglądał proces wyłuskiwania takich perełek?

– Czasami ktoś pierwszy do nas pisał. Czasami my pierwsi. Bardzo dużo rozmawialiśmy z ludźmi, którzy już u nas byli. Kogo by polecali, kto by się nam przydał. Do momentu zbudowania redakcji F1, tej która pojawiła się jako ostatnia, maniacko oglądaliśmy i słuchaliśmy wszystkiego. Mam takie rodzinne wspomnienia, że jedziemy z dziećmi nad morze czy do babci i zawsze jedno z nich jest odpowiedzialne za transmisje F1 (śmiech). Żeby podejrzeć jak to robią w Viaplay z tego kraju, jak w Viaplay z innego kraju, jak w Sky Italia lub w Hiszpanii. Jestem widzem Eleven Sports i uważam, że Patryk Mirosławski przez tych wiele ostatnich lat był najlepszym szefem sportowej telewizji, zbudował ją po swojemu. Ale my nie chcieliśmy kopiować. Widzowie F1 to wąska grupa i wiadomo było, że i tak podążą za produktem, ale chcieliśmy dać im coś swojego, uczyliśmy się, jak pokazuje się ją w innych krajach. I z tego też wykluwały się pomysły. Research to jest mój tlen. Nawet nie muszę po nim pisać.

Fenomen studia przedmeczowego. Czy ma w ogóle sens?

Krążyła taka opinia, że Paweł Wilkowicz przykłada bardzo dużą wagę do studia. To prawda?

– Przykładaliśmy wszyscy dużą wagę. Była taka niepisana umowa, że każdy przychodzi i daje z siebie wszystko. Zawsze. Zawsze też można było powiedzieć: Nie dam dzisiaj rady, coś się stało. I wtedy nie ma problemu. Natomiast – jeśli jesteś, to na całego. Mieliśmy takich ludzi, dla których to było naturalne, by każdy kolejny raz był jeszcze lepszy.

Jeśli chodzi o studio, mieliśmy bardzo dużo kolegiów. Krajowych, międzynarodowych. Studio było ważne. Jest ważne.

Gdy rozmawiałem z kolegami, mówili, że większość czasu na kolegiach była poświęcona właśnie na omówienie studia. Znacznie więcej niż na komentarz.

– Bo komentarz możesz załatwić sobie w rozmowie indywidualnej. A studio – to praca zespołowa.

Masz takie wrażenie, że Viaplay w pewien sposób wzniosło sposób opakowania studia na wyższy level? W sieci pojawiały się takie komentarze.

– Nie podchodzę do tego w taki sposób. Po prostu chcieliśmy robić takie studio jakie umieliśmy robić najlepiej. Od początku, gdy byłem dziennikarzem piszącym i miałem wybór: przeczytać o czymś w polskiej prasie albo w zagranicznej, to wybierałem zagraniczną. Żebym mógł dostarczyć czytelnikowi coś, czego u nas jeszcze nie było. Nie znaczy to, że deprecjonuję polskie dziennikarstwo. Uważam, że mamy wysoki poziom – a w szczególności telewizji sportowych. Każda stacja ma działkę, jakiś sport w którym jest na absolutnie światowym poziomie. Dlatego trzeba mieć też pokorę. Ale żeby się rozwijać, trzeba też patrzeć dalej, dlatego oglądałem przede wszystkim zagraniczne stacje.

Wiele akcji inspirowanych było zagranicznymi trendami? Wykorzystanie motywu „Chłopaków z baraków” wyglądało mi raczej na autorski pomysł.

– Na początku zastanawialiśmy się, jak w ogóle ma wyglądać nasze studio. Jakich osobowości szukać, jakich – brzydko mówiąc – trendów potrzebujemy. Jeśli chodzi o F1, to byliśmy w o tyle dobrej sytuacji, że akurat startowało też Viaplay w Holandii z Maksem Verstappenem, nowym mistrzem świata. Można porównać to do sytuacji, w jakiej ktoś u nas kupiłby skoki narciarskie z Adamem Małyszem tuż po wygraniu Turnieju Czterech Skoczni. Formuła 1 w Holandii jest robiona na najwyższym poziomie. Oglądałem więc każdą sesję, żeby zobaczyć jak to robią. Razem z Adamem Drygalskim i Michałem Kaczorkiem, naszym szefem produkcji, pojechaliśmy do Holandii, by zobaczyć dokładnie na żywo jak pracują podczas GP Meksyku. Tamtejsi koledzy byli bardzo pomocni, porobiliśmy notatki, wszystko obejrzeliśmy i powiedzieliśmy sobie: „To jest kosmos. Żeby wejść na taki poziom, każdy musi się wspiąć na swój maks”. A potem okazało się, że to się udało. Jestem naprawdę dumny z tego, jak nasi ludzie to robili.

Oczywiście, wszystko rodziło się w bólach. Przed każdym startem nowego projektu przyjeżdżał do nas znajomy konsultant, pracował z prowadzącymi, oceniał, kto się nada do prowadzenia, a kto nie, nad czym kto musi pracować. Często odbywało się to w tym samym tygodniu, kiedy dane transmisje ruszały. Pamiętam, że było trochę zakładów z losem. Nawet w Premier League. Czasami ktoś debiutował w jakiejś roli, co teraz można wspominać z uśmiechem. Ale stres był ogromny.

A jakie pomysły wykorzystane w studio najbardziej zapadły ci w pamięć?

– Wspomniałeś „Chłopaków z baraków” i pytałeś, czy to było gdzieś podejrzane. Nie pamiętam takiego momentu, żebyśmy powiedzieli: „O, to fajny materiał z jakiejś zagranicznej stacji, skopiujmy i zróbmy to po polsku”. U nas pracowali bardzo pomysłowi ludzie. Natomiast bardzo dużo rzeczy było wspólnych dla grupy. Mieliśmy zarówno krajowe jak i międzynarodowe kolegia Formuły 1 czy Premier League. Na nich ludzie ze wszystkich krajów wymieniali się pomysłami. Sednem spotkań było wymyślenie największej liczby materiałów, z których będzie mógł skorzystać każdy w grupie. Na zasadzie synergii. Tłumaczymy i mamy gotowiec.

A historia kryjąca się za „Chłopakami z baraków” była jeszcze inna: Arek Stolarek, który jest fontanną kreatywności, przyszedł do mnie i zapytał, czy zgodziłbym się zaprosić lektora z serialu i żebyśmy napisali taki skecz. Jedyne co mu powiedziałem to: „Arek, nie ma problemu, wynajmujemy tego lektora, tylko nie wkładaj w usta Erikowi ten Hagowi niczego, czego nie powiedział. Wybierz to, co się naprawdę wydarzyło, a wtedy to wszystko będzie miało o wiele większą wartość”. Wiadomo, że autorowi nigdy nie jest łatwo rozstać się ze swoją koncepcją, ale Arek to zaakceptował. To nasz telewizyjny wychowanek. Nigdy wcześniej nie był wydawcą, uczył się tego od początku. Naprawdę, to co potrafi wymyślić, to czapki z głów. Pewnie „Chłopaki z baraków” to jego perła w koronie, ale choćby „Sensacje Premier League” na bazie programu Wołoszańskiego to także jego pomysł.

Wiele osób, tak jak Arek, debiutowało w nowej roli?

– Choćby Mikołaj Kamiński, który przyszedł do nas na praktyki, a stał się wydawcą, czy Jasiek Olejniczak, który przyszedł do nas „z ulicy”. Napisał do mnie list, że marzy o pracy w Viaplay. Taki prawdziwy, papierowy. I już wiedziałem, że jego na pewno chcę zaprosić na spotkanie, a stał się dziennikarzem i wydawcą pełną gębą. Może po latach będziemy mogli wspominać „Szkołę Viaplay”, do której przychodzili ludzie, którzy nigdy tego nie robili, a wychodzili jako fachowcy.

To Mikołaj zrobił w ostatnim sezonie jeden z najlepszych naszych forszpanów: ten przed GP Meksyku, w którym Maciek Jermakow gra na gitarze jako mariachi. On też był pokazywany w całej grupie. Ale mieliśmy tego naprawdę dużo, mieliśmy co roku składanki z całego sezonu na spotkaniu w Kopenhadze. Kiedyś wyróżniony został wymyślony przez Łukasza Wiejaka motyw z Big Benem na otwarcie Premier League. Staraliśmy się zawsze wymyślić coś klimatycznego, co byłoby motywem studia i ludzie mocno spełniali się w takim działaniu. Studia, które na zawsze zostaną w pamięci, to te pierwsze: Superpuchar Niemiec. 13 sierpnia 2021 roku, Bayern – Gladbach. Pierwsze studio Premier League, pierwsze studio Formuły 1, którego początek moim zdaniem położyliśmy i powiedziałem to wszystkim, dodając, żeby się nie przejmowali, bo teraz będzie już tylko lepiej. Pamiętam pierwsze studio pucharowe… Wszystkie te pierwsze razy były robione ze strachem. Ale każdy budował nam pewność, umiemy to robić jeszcze lepiej.

Jeśli dobrze pamiętam wyróżnienie zdobyło też studio, w którym Rafał Kędzior darł przygotowany scenariusz, tuż po tym jak Bayern zwolnił Juliana Nagelsmanna.

– O właśnie, darcie scenariusza bardzo spodobało się na spotkaniach z Bundesligą. Oni doceniali, gdy ktoś się wygłupiał przy ich prawach. Generalnie to co robiliśmy, to była taka teoria kontrolowanego wygłupu. To jest sport, rozrywka. Nie możesz być sztywny, oglądać się, czy wypada czy nie wypada. Pewnie, że są rzeczy nienegocjowalne. Ale już na pierwszych naradach mówiliśmy sobie: rozmawiajcie ze sobą normalnie, takim językiem jakbyście grupą przyjaciół siedzieli w barze. Tylko bez piwa i bez przekleństw.

To pierwsza rada, jaką przekazał mi Tomek Urban.

– Bo to było zdanie, które między sobą często powtarzaliśmy. Jeśli jesteś w studiu, to oznacza, że jesteś ekspertem od danej ligi. Inaczej by cię tam nie było. Więc nie usztywniaj się, nie mów sztucznym językiem. Spodobałeś nam się, gdy mówiłeś swobodnie. Tak dobrze się znasz, że masz prawo to powiedzieć, jak ci się żywnie podoba. Rozmawiaj tak, jakbyś rozmawiał z kolegami. Zapomnij o kamerach, pamiętaj tylko, że bez piwa i przekleństw. Dlatego od razu przy okazji podkreślę, że gdy Rafał Gikiewicz i Adam Matysek trzymali oktoberfestowe kufle, był tam sok jabłkowy (śmiech). A materiał Rafała Kędziora o piwie, był o piwie bezalkoholowym.

Zapytam trochę przekornie. Studio przedmeczowe ma dzisiaj sens? Ktoś je w ogóle ogląda? Jakie są proporcje widzów, którzy je włączają do tych, którzy chcą obejrzeć jedynie sam mecz?

– To zależy od rodzaju sportu. Mieliśmy sport, w którym tak duży procent użytkowników oglądał studio, że zastanawialiśmy się czy nie jest to błąd pomiaru. Ale uważam, że nie należało w każdym momencie patrzeć na oglądalność. My jesteśmy streamingiem, nie mieliśmy bloków reklamowych, studio trwało długo, bo ludzie kupowali u nas usługę ładnego opakowania sportu, który kochają. W swoim życiu, czy pisałem teksty po stawce X czy za darmo dla kogoś po znajomości, czy dla dużej publiczności czy dla małej, to zawsze się starałem, by były tak samo dobre. Najlepszy pewnie napisałem nawet za darmo, albo pół-darmo, nie pamiętam już dobrze. Bo nie możesz być dziennikarzem sportowym tylko dla pieniędzy. Bez kochania sportu nie dasz rady. I dlatego też nie możesz sportowi, który kochasz robić oprawy studyjnej po łebkach, tylko dlatego, że studio ma niższą oglądalność niż sam mecz.

Są takie sporty jak piłka nożna kobiet, co do których miałem przeczucie, że staną się sportem bardzo ważnym dla Polaków, i oprawę studia do nich szykowaliśmy tak, jakby były wielkie już. Bo to sport będący w takiej fazie jak młody sportowiec, który musi dopiero zapracować na swój sukces i potrzebuje usłyszeć: wierzymy w ciebie. Wierzymy, że kiedyś zostaniesz idolem. Gdy dojdziesz do etapu, że sport ma idola, przyjdzie i oglądalność. Obmyślanie oprawy mundialu kobiet: studia, reportaży, ekipy ekspertek, to była jedna z najprzyjemniejszych rzeczy jaką robiliśmy. Zbiegło się to zresztą z wiadomością o tym, że firma przez najbliższe miesiące będzie zastanawiać się nad swoją strategiczną przyszłością w Polsce. Ta informacja zastała nas tuż przed startem do mundialu kobiet. I pół roku później zamieniła się w informację o wyjściu z Polski. Ale ani wtedy latem, ani później, nie zdejmowaliśmy nogi z gazu.

A poza wszystkim, to właśnie studio związuje widza z nadawcą. To studio daje szansę pokazania, jaka jest ta redakcja. Czy ludzie w niej się śmieją, czy są posępni. Urywki ze studia trafiają na media społecznościowe, przedstawiasz się w ten sposób światu i budujesz swoją markę.

A czego oczekiwałeś, jako szef redakcji, ale także jako widz, od komentatorów?

– Żeby mi się komentarz podobał. Co poradzić, to jest kwestia uznaniowa. Nie umiem tego opisać dokładnie. Albo ktoś to ma, albo nie ma. I tego właśnie oczekiwałem.

Czyli czego?

– Luzu. I merytoryki. Merytoryki. I luzu. Nie oddzielnie. Nie lubię napuszonego komentarza. Nie mówię o nakręcaniu emocji, tylko o napuszonych figurach komentatorskich, takich zapychaczach czasu, językowych kalkach, które jak odcedzisz, to nie zawierają żadnej wiedzy. Ale uważam, że mamy generalnie dobry poziom komentarza w Polsce. Nie ma komentatora, którego nie mógłbym słuchać. Praca komentatora czy współkomentatora jest piekielnie trudna. Dla mnie była za trudna. Uważam, że widz powinien się z komentatorem dobrze bawić przy oglądaniu. To jest rozrywka.

A masz jakieś swoje prywatne odkrycia w Viaplay? Wspomniałeś już Arka Stolarka czy Mikołaja Kamińskiego.

– Mam, ale nie powiem (śmiech). Żeby nikomu nie było przykro, że go nie wymieniłem. Bo tak naprawdę wymieniałbym bez końca. To jest jak jeden organizm, każdy się zasłużył. Większość osób w tej redakcji przeżyła w Viaplay jakiś swój debiut. Spróbowali roli, w jakiej nie pracowali nigdy wcześniej. Choćby Michał Zachodny po raz pierwszy prowadził w Viaplay studio. Albo była taka sytuacja, w której przez problem zdrowotny musiał w dziesięć sekund z gościa studia stać się prowadzącym. I to jak tę rolę przejął, ja tamto studio poprowadził… Szacunek. Mam niedosyt, że Marcin Borzęcki bardzo rzadko prowadził studio Bundesligi. On jest świetnym prowadzącym, ale problem polega na tym, że jest świetny we wszystkim, coś musiałem wybrać. Marika Górecka debiutowała u nas jako prowadząca. Rafał Kędzior też przecież nie przychodził do nas z wielkim doświadczeniem w prowadzeniu. Jasiek Olejniczak pierwszy raz prowadził studio, Mikołaj Kamiński debiutował z komentarzem… Gdzie nie spojrzeć, to ludzie dostawali nowe role.

Była też grupa postaci pomnikowych w swoich kategoriach.

– Chciałem, aby oni też, mimo że tyle już widzieli i zrobili w tym zawodzie, przychodzili do redakcji z motylami w brzuchu. Żeby dawali zespołowi siłę, a nie go dzielili. To są ludzie bardzo znani, często im się przypina jakieś łatki. Totalne bzdury. Z tymi dużymi nazwiskami pracowało się znacznie łatwiej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Myślę, że między nami wszystkimi wytworzyła się więź, i z czasem bardzo się umocniła. Rośli i ci, którzy wydawali się oczywistymi kandydatami, i ci, których wyłuskiwaliśmy i dawaliśmy szanse debiutu. Trzymam kciuki za każdego, żeby znalazł świetne miejsce pracy. Miałem nie wymieniać nazwisk, a już tyle wymieniłem. A jeszcze Radek Przybysz, Adam Targowski… Piotrek Żelazny debiutował jako prowadzący! Tych pierwszych razów mieliśmy naprawdę bardzo dużo.

W Premier League to już w ogóle był rotacyjny prowadzący (śmiech).

– I wszyscy byli tak dobrzy, że od pewnego momentu przyszedł taki wewnętrzny spokój: ale to się fajnie kręci. Ufaliśmy sobie bardzo, czasami jakiś pomysł mi się na kolegium nie podobał, ale zespół dostawał wolną rękę: jeśli wy w to wierzycie, to ja wierzę, że to wyjdzie dobrze. Ja też dość rzadko sam do kogoś dzwoniłem, żeby porozmawiać o jego pracy. Raczej czekałem, aż ktoś sam przyjdzie do mnie, bo wiedziałem, że wtedy przychodzi bardziej gotowy na przyjęcie mojej opinii. I takich rozmów było mnóstwo. Ale było też bardzo dużo ludzi, którzy tego nie potrzebowali – i też super. Oczywiście, jeśli coś ewidentnie zostało schrzanione, to sobie to mówiliśmy od razu, bez czekania. Bo jaką wartość ma komplement, jeśli nigdy nie ma krytyki. Ale też wiadomo, że możesz tak postępować tylko z tą grupą ludzi, z którą masz już więź. Z ludźmi, którzy już wiedzą, że szczerze uwielbiasz to co robią, ale po prostu ten jeden raz schrzanili. Trudno mi jest udawać, że mi się coś podoba, jak mi się nie podoba.

Początkowe awarie wpłynęły na odbiór Viaplay? „Tak, bardzo”

Gdy zerknąłem sobie w komentarze pod jednym z ostatnich postów Viaplay, dwa najbardziej lajkowane brzmiały: „Ogromnie szkoda, opakowaliście sport jak nikt inny” i „Wreszcie! Nie dało się wytrzymać z tymi lagami”. To trafnie podsumowuje odbiór Viaplay w Polsce?

– Każdy nowy projekt zbiera cięgi i musisz po prostu wytrzymać rok-dwa. Twitter służy do narzekania, więc nie ma się co dziwić, że ludzie tam narzekają. Trzeba docenić, że w pewnym momencie zaczęli nas chwalić, to jest coś. Bardzo łatwo było zawsze odróżnić komentarze kogoś, kto nas naprawdę oglądał, od kogoś, kto nie oglądał. Tymi drugimi umiałem się nie przejmować.

Miałeś takie poczucie, że początkowe wpadki np. przy Klassikerze mocno wpłynęły na to, jak odbierane było Viaplay w Polsce?

– Tak, bardzo.

To przekładało się na liczbę subskrybentów lub to, jak potoczyła się polska historia Viaplay?

– To przekładało się na nastroje w redakcji. Bardzo często trzeba było powtarzać ludziom: nie pozwólcie, żeby to wam zepsuło radość z pracy. Bo pracujecie świetnie, jesteśmy redakcją sportową, która co tydzień stawia widza na pierwszym miejscu i się stara, żeby dostarczyć mu świetną oprawę, świetne pomysły, najlepszy komentarz. Żeby zawsze jak studio rusza mieć poczucie, że nikt nie pofolgował sobie w niczym.

W streamingu zawsze masz ryzyko awarii. W tym ringu nie ma boksera, który nie dostał w szczękę. Wymień mi dowolną stację, a ja ci odpowiem wpadką. Gdy wchodziliśmy do Polski, streaming był przyszłością, teraz jest teraźniejszością. Nie ma od niego ucieczki, a on zawsze będzie obciążony pewnym ryzykiem. I jeszcze niejednorodnością, która bardzo utrudnia diagnozę problemu. Bo gdy znika ci sygnał telewizyjny, wiesz, że jest awaria. A gdy ktoś powie: „Stream mi laguje”, to nigdy nie wiesz od razu, po której stronie jest problem. Czy to problem ze wszystkimi urządzeniami czy tylko z aplikacją na jeden model. Czy ktoś ogląda to na setnym oknie w przeglądarce i przez to ma słabą jakość, czy po prostu dostaje słabą jakość. To jest też wymagające dla użytkownika i wiem, że to często było kością niezgody między nami a odbiorcami. Nawet nie wiadomo jak czasem przekazać to komuś taktownie.

Wpis z oficjalnego konta: „Może masz słaby internet?” pewnie nie spotkałby się z najlepszą reakcją.

– Głupio wymagać od odbiorców, bo wiadomo, że każdy się frustruje jak mu coś nie gra. Tu dochodzi wielość urządzeń, wielość dostawców. Internet w Polsce jest w zupełnie innym miejscu niż wtedy, gdy wchodziliśmy, jeśli chodzi o np. stabilność. Stabilność jest w ogóle, z tego co nam mówiono, kluczowa. Nie to, co ci deklaruje dostawca w ulotce, tylko jak to wygląda naprawdę, w każdej sekundzie. Nie chcę wchodzić w to za głęboko, bo nie jestem specjalistą, choć siłą rzeczy żyłem tym tematem, każda taka sprawa przechodziła też przeze mnie, była raportowana. Wiadomo, że krytyka skupiała się na nas, bo my wystawiamy głowy, ale nie mogliśmy pozwolić, by podcięło nam to skrzydła. I druga rzecz: każde nasze zgłoszenie miało ciąg dalszy. Firma podchodziła do tego bardzo poważnie. Inwestowała, poprawiała. Zobacz, co z czasem się stało. Awarie praktycznie zniknęły.

Głównymi zarzutami do nas były: jakość 720p i rzekomo duże opóźnienie. Tylko, że… opóźnienia praktycznie nie było. Było jednym z najlepszych na rynku, to był minimalny czas. A 720p? Nie było np. żadnej gali KSW w takiej jakości. W ostatnich latach nie było żadnego ważnego meczu w 720p. I tylko jedna czy dwie sesje treningowe F1. Trudno walczyć z czymś, co poszło w świat, ale często nie miało to już nic wspólnego z rzeczywistością.

Miałeś takie wrażenie, że Viaplay obrywa trochę za to, że jest pionierem na rynku streamingu sportowego w Polsce?

– Nigdy nie myślę w takich kategoriach: jesteśmy pionierami, jesteśmy tym czy tamtym. Trzeba mieć do siebie i do pracy dystans i po prostu pracować jak najlepiej. To trochę tak jak ze zdarzającą się wśród komentatorów sportowych przypadłością, że komentator myśli, że jest meczem który komentuje. Czyli jak jest meczem Bayernu, to super, a jak jest meczem Augsburga, to chodzi z kwaśną miną. Takich komentatorów staraliśmy się unikać. Bo komentator nie jest meczem, który komentuje. Komentator jest w stanie wznieść każdy mecz na swój poziom. I z niszowego spotkania zrobić perełkę.

Na tej samej zasadzie ja nie jestem firmą, w której pracuję. Nie napawam się, że jesteśmy pionierami, ani nie tracę sensu życia, bo coś w biznesie nie wyszło i trzeba wyjść z Polski. Jestem graczem drużynowym, jestem bardzo lojalny wobec firmy, uwielbiam tę firmę – tak, ale nie jestem tą firmą. Nie przeżywam tego na zasadzie: „Byliśmy pionierami i za to zapłaciliśmy”. Ja nie jestem pionierem tylko Pawłem Wilkowiczem i przychodziłem do pracy opakować sport.

Ciekawe porównanie.

– Bardzo nie lubię przekraczania pewnych granic w rywalizacji. Że serio uważasz, że jesteś firmą dla której pracujesz i to ci daje prawo do arogancji albo nieetycznego zachowania. Bo ty musisz to zrobić, bo firma tego chce. To sprawia, że już zapala mi się lampka. A druga rzecz, to fakt, że ty nie jesteś właścicielem praw do np. Premier League. Ty jesteś ich najemcą. One nigdy nie są twoje, nie ma co sobie przypinać tej brochy, bo ci ją prędzej czy później odbiorą. I tak też do tego podchodziliśmy. Nie wstałem wyższy o centymetr, gdy do Bundesligi dokupiliśmy Premier League. Nie myślałem wtedy: ale wam wszystkim pokazaliśmy, tylko: jakie fajne prawo do opakowania. To samo z KSW. Piękne wyzwanie. Ale gdyby ktoś powiedział mi, że mamy zrobić show z jeździectwa, tobyśmy robili piękne show z jeździectwa.

A gdyby trzeba było zabrać kogoś do muzeum lotnictwa…

– Nie ma sportów nudnych, są tylko źle poznane. No, wioślarstwo jest rzeczywiście trudne telewizyjne, bo najważniejszego nie widać. Wszyscy myślą, że wiosłuje się rękami, a to jednak mocno nogami.

Powiedziałeś mi kiedyś, że wystarczyło, abyśmy mieli jednego Polaka w Formule 1, a Viaplay zostałoby w kraju.

– Tak uważam.

To oznacza, że do pozostania brakowało niewiele, czy przeciwnie: sporo?

– To pytanie, na które nie powinienem odpowiadać, bo nie jest to moja działka. A to ważne, by pilnować swoich działek. Uważam, że to pytanie do tych, którzy podejmowali tę decyzję i tylko oni mogą ocenić, czy była słuszna. Tylko oni to wiedzą, bo mają wszystkie informacje.

Natomiast to, co ci powiedziałem oznacza, że zawsze lokalny sukces zmienia wszystko. W Holandii Max Verstappen dał Viaplay na starcie odpowiednik małyszomanii. Czyli coś ponad biznesplan. Tego nie możesz wymyślić, że wygrywasz przetarg na prawa do F1 niedługo przed tym jak na epickim finiszu, być może najbardziej pamiętnym w historii Formuły 1, Max Verstappen wyprzedza Lewisa Hamiltona i rozpętuje się szaleństwo. Holenderskie, globalne. A ty to właśnie kupiłeś. I za chwilę zaczniesz pokazywać to szaleństwo w Holandii.

Generalnie ten pakiet praw, które ma Viaplay, i który jest takim kręgosłupem pakietu praw na wszystkich rynkach, okazał się w Holandii absolutnym hitem. F1, dart, Premier League pełna Holendrów. Dlatego jestem pewny, że gdybyśmy mieli Polaka w F1 lub polskiego napastnika w Premier League, to byśmy dziś rozmawiali co tam planujemy w nowym sezonie.

Lewandowski w Bayernie by wystarczył?

– Nie. Chyba już nie.

A dużym problemem było to, że po pierwszym sezonie Viaplay Lewandowski odszedł z Bundesligi?

– Gdyby odszedł do wielkiego klubu w Anglii, to pewnie nie musielibyśmy mieć Polaka w F1. Ale musisz pamiętać, że Robert przyciągnął klientelę piłkarską w pierwszym sezonie. A po jego odejściu przyszło Premier League i widzowie piłkarscy od nas nie odeszli. Natomiast Robert w wielkim klubie angielskim byłby czymś ekstra, czego nawet biznesplan nie zakładał. Nie wchodząc w cudzą korporacyjną działkę, mogę chyba powiedzieć, że polskie Viaplay jeśli chodzi o sport rozwijało się według zakładanego przy wejściu planu. Problemem było to, że nie zdarzyło się nic tak bardzo ekstra, jak Holandii Max Verstappen nurkujący po mistrzostwo świata w 2021. I gdy na firmę spadły te wszystkie kłopoty, które są opisane w naszych raportach giełdowych, to okazało się, że samo wypełnianie biznesplanu sprzed kryzysu nie wystarczy.

A sam fakt, że w tych ligach i dyscyplinach, do których Viaplay miało prawa, Polacy nie pełnili wiodących ról, był kłopotem?

– Polski sport zwiądł. Z perspektywy polskiej telewizji sportowej aż przykro na to patrzeć. Bardzo zawęziło nam się to pole sukcesów. Iga Świątek trochę to przykryła, bo napisała historię, która jest nam dana być może tylko raz w życiu, że dziewczyna z Polski zostaje numerem jeden w tenisie i trwa na szczycie tak długo. Ale to przykryło wiele w polskim sporcie. Oczywiście, siatkarze cały czas są mocni, wreszcie zdobyli medal na igrzyskach, ale…

Ale siatkówka nie jest sportem tak globalnym?

– Nie, nie. Nie o to mi chodziło. Chodziło mi o to, że poza nimi czy Igą nie ma zbyt wielu sportowców którzy rozpalili w ostatnich latach wyobraźnię polskiego kibica. Nie zgadzam się z takim spojrzeniem, że z polskim szaleństwem na punkcie siatkówki jest coś nie tak, bo to nie jest globalny sport. A co mnie to obchodzi, że on nie jest globalny, jeśli kochają go miliony Polaków, a ja dla nich pracuję. Kochasz żużel? To kochaj żużel i śmiej się z ludzi, którzy cię pouczają, że to nie jest sport globalny. Co jest wstydliwego w tym, że Polacy mają fioła na punkcie skoków narciarskich? Co mnie to obchodzi czy w Stanach skaczą? Co to w ogóle za absurdalne podejście? Mamy sport, który w Polsce jest na topie, przyciąga sponsorów, stał się drogą kariery. Gdzie tu problem. Problemem to jest raczej bardzo krótka lista sportów i sportowców, na punkcie których Polacy w ostatnich latach oszaleli. A to takie historie dają mediom sportowym szanse na skokowy rozwój. Przy tym wszystkim zwróć tylko uwagę na jedną rzecz – u nas wszyscy odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego Viaplay wychodzi z Polski?” szukają głównie w sporcie. A z raportów wynika coś innego.

To też dobitnie pokazuje, że Viaplay w Polsce było kojarzone przede wszystkim ze sportem. Nie z ofertą filmów i seriali.

– To jest kolejne pytanie, na które nie wypada mi odpowiadać, nie dlatego, że nie chcę, tylko że to nie jest moja działka, są w Viaplay ludzie, którzy się do takiej rozmowy nadają znacznie lepiej ode mnie. A to nie są ludzie unikający mediów: można poprosić ich o opinię i nie sądzę, żeby odmówili. A wracając do sportu: gdybym miał wybrać jedną rzecz – albo Robert Lewandowski w Bundeslidze do końca naszych praw, albo polski klub co roku gra w grupie europejskich pucharów, to zdecydowanie wybrałbym to drugie. To było nasze turbodoładowanie w Polsce: co roku jeden albo dwa kluby w fazie grupowej. Złoty strzał, bo przecież kupowaliśmy te prawa gdy nasze kluby odpadały w kwalifikacjach. Więc tu bym się nie zamieniał: Robert szczęśliwy w Barcelonie, a my szczęśliwi z Lechem, Legią i Rakowem w Europie.

Można wyobrazić sobie jednak jak wystrzeliłoby zainteresowanie Premier League, gdybyśmy dodatkowo mieli tam skutecznego napastnika.

– Zgadzam się. Gdyby Lewy poszedł do Premier League, to byłby szał. Natomiast nie było tak, że oglądalność Klassikera bez Lewandowskiego nagle gwałtownie spadła.

A ogólne zainteresowanie Bundesligą po odejściu Lewandowskiego nie spadło?

– Na pewno trochę spadło. Ale mocno spadło dopiero pod koniec naszego czasu w Polsce, już po tym jak podzieliliśmy się prawami z Eleven Sports.

Czyli nie było tak jak głosiły billboardy: że Polacy oglądają tylko Lewego?

– To znów pytanie nie do mnie. Ja dostałem projekt tych billboardów, nie byłem zachwycony, powiedziałem to głośno i na tym moja rola się kończy, bo nie odpowiadam za marketing. Być może marketingowo to była genialna kampania i zrobiła swoją robotę. Przyjmuję to, na tym polega gra zespołowa. Natomiast w naszym zespole, sportowym ta reklama była źle odbierana. Naszym podejściem do pracy było raczej: „Wiemy, że pokochacie wszystko, co mamy”. Bo my to kochamy. I chcemy, żebyście wiedzieli też, co się zdarzyło w Augsburgu. Oczywiście, trzeba być rozsądnym. Nie jesteśmy DFL-em, który ma dopieszczać wszystkie kluby i pilnować, żeby zawsze było też coś o Bochum i Holstein, tylko mamy podążać za zainteresowaniem widzów Viaplay. Ale widz Viaplay chciał wiedzieć co się zdarzyło np. w Gladbach. Oczywiście najpierw co w Bayernie, potem co w Dortmundzie, co w Wolfsburgu od kiedy jest tam Kuba Kamiński i Kamil Grabara, ale co było fajnego w St. Pauli też chciał się dowiedzieć.

Ja generalnie miałem taki problem z udzielaniem wywiadów podczas pracy w Viaplay, że dostawałem pytania nie do siebie. To były pytania do szefów firmy, do szefów innych działów. Ale te działy były w Skandynawii, a do mnie łatwiej zadzwonić. Tylko że to jeszcze nie znaczy, że ja powinienem się o tym wypowiadać. To jakby pytać Goncalo Feio o reformę sprzedaży karnetów. Na pewno miałby na ten temat swoje zdanie. Ale to nie znaczy, że miał się o tym wypowiadać za Dariusza Mioduskiego.

Porównanie pod nagłówek (śmiech).

– Ja nie rzucam tacami (śmiech). A Goncalo zresztą pracował przez moment u nas jako ekspert przy pucharach. Był u nas trener Dariusz Banasik, byli Piotr Stokowiec, Łukasz Smolarow… Było tych ludzi troszkę. Wiele razy była Nina Patalon. Pracowała dla nas jako analityczka, jako komentatorka. I jestem dumny, że kobiety w studiu obsadzaliśmy zwykle w głównych, mocnych rolach. Bo szczerze? Nienawidzę obsadzenia kobiety w studiu w roli paprotki. To jest urąganie wszystkiemu.

Sam przeszedłeś do tematu, który chciałem poruszyć. Może misja to zbyt mocne słowo, ale miałeś taki cel, żeby wprowadzić więcej kobiet do – jakby nie było – męskiego świata piłki?

– Pamiętam, że gdy 3 sierpnia 2021 roku mieliśmy oficjalny start działalności, to zapowiedziałem, że chcę tak zrobić. Nie dlatego, że mam jakąś wewnętrzną potrzebę parytetu, ale dlatego, że świetnie mi się pracuje z kobietami i dlatego, że mam bardzo pozytywne doświadczenia. Spójrzmy choćby na Justynę Kostyrę, Aldonę Marciniak, Marikę Górecką, Kamilę Kotulską… To była przyjemność. Marika robiła w Premier League wywiady we wszystkich językach świata, a gdy zadebiutowała w studiu, rozmawialiśmy dużo częściej i powtarzałem jej: „Ty jesteś tam właśnie dlatego, że się dobrze znasz na piłce. Kończy się połowa i ty wiesz, jak ocenić, co się zdarzyło. Dlatego nie gryź się w język tylko dlatego, że obok ciebie stoją Tomek Urban i Marcin Borzęcki, nie czekaj na to, co oni o tej połowie powiedzą. To ty powiedz widzom, że ta połowa była chłamem albo była kapitalna. A chłopaki się najwyżej z tobą nie zgodzą”.

A masz takie poczucie, że brakuje kobiet w piłce nożnej w roli ekspertek i komentatorek?

– No pewnie, że tak. Komentowały u nas kobiety: Justyna Kostyra, Weronika Możejko, Paula Duda. I zawsze wychodziło dobrze. Justyna akurat tego nie polubiła. Myślałem, że sprawię jej przyjemność, a okazało się, że tak nie było, więc się wycofaliśmy. Aldona Marciniak komentowała sesje F1, Kamila Kotulska testy przedsezonowe. Weronika i Paula „robiły” u nas regularnie europejskie puchary. Pamiętam, że Werka często komentowała West Ham United w pucharach i w ostatniej kolejce Premier League też relacjonowała ich mecz razem z Dawidem Szymczakiem, żeby było symbolicznie. Zresztą, to taki duet, którego chętnie bym posłuchał częściej. Duet pasjonatów, Dawid zakochał się w piłce kobiecej i piłka kobiet ma szczęście, że tak się stało. Widać to po tekstach, które pisze przed turniejem.

Nina Patalon przyszła do naszego studia, bo jest świetna, a nie dlatego że jest kobietą w piłce. Pamiętam, jak na kursie UEFA Pro, na którym byli Łukasz Smolarow i Aleksandar Vuković, Nina była jako pierwsza kobieta w Polsce. Jeszcze w redakcji Sport.pl mówiliśmy, że musimy dotrzeć do niej jak najszybciej, bo to interesująca historia. I okazało się, że to jest kapitalna postać. Dla mnie to też jest wyjątkowe lato, bo Nina jest z dziewczynami na ich pierwszym wielkim turnieju. Będę oglądał go z kanapy na urlopie, jako kibic, bo ta drużyna ma bardzo fajną energię. To nie jest tylko Pajor i reszta. To bardzo nie jest tylko Pajor i reszta. Wystarczy obejrzeć ich mecz, żeby to zobaczyć.

Warto więc promować piłkę kobiet?

– Uważam, że jeśli jakiś sport szczerze polubisz, to ludzie pójdą za tobą. Jeśli pokażesz im pasję, to zarazisz ich pasją. Jeśli pokażesz im bohaterów, kulisy, tło, to znajdziesz widza, czytelnika. A jak kiedyś jeszcze wybuchnie tam polski sukces, to będziesz miał gotową bazę.

Innym przykładem takiego sportu jest choćby dart? On mocno urósł w ostatnim czasie.

– Świetną robotę dla darta zrobiło TVP Sport, przejęliśmy go w dobrym momencie. I mogliśmy jeszcze coś dołożyć. Przede wszystkim: komentarz wszystkich sesji w roku. To było coś, na co nikt wcześniej nie mógł sobie pozwolić, bo nie miał tylu kanałów. To było też budowanie społeczności. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że to się wcześniej nie działo, ale po prostu tak należało zrobić.

Tak rozumiałem swoją pracę: mamy w pakiecie sporty na których się znam, ale też takie, których nie znałem dobrze i moim obowiązkiem jest się w nie zagłębić, wciągnąć, pokazać pasję, żeby zespół pracował z pasją. Tak było z KSW. Nie byłem nigdy blisko MMA, a poznałem tam naprawdę świetnych ludzi. Poznałem nowy świat, który daje dużo możliwości pokazania ludziom bohaterów. Reportaże, które powstawały u nas przy okazji gal, miały nawet ponad pół miliona wyświetleń na YouTube. To pokazuje potrzebę obejrzenia człowieka w sporcie. Nie tylko oglądania akwarium, ale też popływania w środku z tymi rybkami. Gdy na początku nasza ekipa wchodziła z kamerami do szatni KSW, część osób reagowała nieufnie. A za kolejnym razem mówili już: „A to wy jesteście! Może zrobicie materiał ze mną?”. Docieraliśmy do takich smaczków, że adiustacje tych filmów wspominam wyjątkowo miło.

Z lekkim przymrużeniem oka: odpowiednik netflixowego serialu o Formule 1?

– Zachowajmy proporcje. Bo powstawał pewnie za jedną milionową ich budżetu. Ale nie zawsze potrzebujesz wielkich pieniędzy. Jednym z mitów o nas jest opowieść, że to kosztowało nie wiadomo ile pieniędzy, że mieliśmy nie wiadomo jak przepłacone prawa. A nikt nie podawał jakichkolwiek liczb. Przepłacili dwa razy. Ale żadnych liczb, do których można się odnieść. Czytałem nawet, że za coś przepłaciliśmy pięć razy… No, gratuluję fantazji.

Zawsze zakładałem, że ktoś sprawdza podstawowe informacje przed publikacją. To nie wstyd czegoś nie wiedzieć, ale wstyd pisać coś, o czym nie masz pojęcia. Nie prostowaliśmy tego wszystkiego, bo szkoda czasu i nerwów. I bez tego było ciekawie: lato 2023 roku, ja na urlopie, na plaży, zaraz robimy mistrzostwa świata w piłce nożnej kobiet i jest komunikat, że spółka będzie rozważać wyjście z Polski. Rodzina na plażę, a ja na pięć godzin awaryjnych zebrań z zespołem.

Bo wyszedłeś na plażę, ale nie trawnik…

– No właśnie (śmiech). Ale serio, było trudno. Tak naprawdę rok temu, gdy pierwszy raz w życiu wziąłem trzytygodniowy urlop, nauczyłem się spać od nowa. Wcześniej zatraciłem umiejętność zdrowego spania i to na długo. Wtedy byłem przekonany że też nauczyłem się na nowo spać na długo. Ale wrócił sezon i okazało się, że jednak nie na długo.

Przy tak szybkiej jeździe, jaką mieliśmy, nie było momentu uspokojenia. W chwili, gdy wszystko już zbudowaliśmy i mieliśmy trzymać tempo, centrala ogłosiła, że jest problem. A pół roku później dowiedzieliśmy się, że wychodzimy z Polski. Nie zasmakowałem więc spokojnej pracy, ale nie żałuję ani dnia. Są pojedyncze decyzje, których żałuję, wiadomo, wiele rzeczy bym dziś zrobił inaczej, mając obecną wiedzę, ale całej tej historii – nie będę żałował nigdy. Więcej, życzyłbym każdemu czterech lat w takiej firmie.

To na koniec – gdzie teraz będziemy mogli zobaczyć Pawła Wilkowicza?

– Szczerze? Jeszcze nie wiem. Nie szukałem pracy w Polsce aż do chwili gdy pożegnaliśmy się z całym zespołem, bo głupio czułbym się wobec ludzi, z którymi pracowałem. Musiałem pozamykać w głowie różne rzeczy i teraz wiem już mniej więcej, co i jak. Ale nie podjąłem jeszcze żadnej decyzji.

Bardzo spodobała mi się biznesowa otoczka sportu, ale wiem, że niezależnie w jakiej pracy będę, zawsze będę musiał pisać. Bo jest mi to potrzebne. Nawet gdyby to miało być pisanie nie artykułów, ale książki z długim terminem oddania, to wiem, że muszę coś pisać. Albo inaczej: nie muszę pisać, ale muszę gromadzić informacje tak, jakbym miał coś napisać. Muszę czytać, być w takim rytmie mojego informacyjnego ADHD. Mnie się jest generalnie bardzo trudno pogodzić z tym, że czegoś nie wiem. Czuję się niekomfortowo, gdy wydaje mi się, że ktoś coś wie, a ja nie. Więc nie będę z tym walczył, będę tego demona karmił. Bo jak jest nakarmiony, to daje mi spokój. Satysfakcja, że coś napisałeś, czy skończyłeś coś tworzyć na ten dzień, a później idziesz spędzić wolny czas, to uczucie, którego nie umiem zastąpić innym. Sport i tworzenie dalej mnie kręci. Ale gdzie i co będę robić? Na pewno po drugiej stronie musi być ktoś, kto wie, że potrzebuje właśnie mnie. Bo bez tego nic nie ma sensu.

ROZMAWIAŁ: WOJCIECH GÓRSKI

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO EXTRA:

41 komentarzy

Uwielbia futbol. Pod każdą postacią. Lekkość George'a Besta, cytaty Billa Shankly'ego, modele expected Goals. Emocje z Champions League, pasja "Z Podwórka na Stadion". I rzuty karne - być może w szczególności. Statystyki, cyferki, analizy, zwroty akcji, ciekawostki, ludzkie historie. Z wielką frajdą komentuje mecze Bundesligi. Za polską kadrą zjeździł kawał świata - od gorącej Dohy, przez dzikie Naddniestrze, aż po ulewne Torshavn. Korespondent na MŚ 2022 i Euro 2024. Głodny piłki. Zawsze i wszędzie.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Anglia

Reklama
Reklama