Lech Poznań zgubił punkty, potknęła się też Jagiellonia Białystok. Raków Częstochowa otrzymał więc idealne warunki, by na finiszu sezonu odskoczyć rywalom w walce o mistrzostwo Polski. To czas, by wysłać prosty, ale jasny sygnał: Chcesz być mistrzem? Wygrane w takich meczach to obowiązek.
– Najlepiej zagrać w piątek i wygrać, a potem mieć spokojny weekend i patrzeć co zrobią inni – mówił ostatnio Marek Papszun, pytany o układ terminarza. W nagrodę, gdy objął prowadzenie w tabeli, dostał mecz w poniedziałek, na sam koniec ligowej kolejki. Ale zamiast nerwów, na jego twarzy z każdym dniem pojawiał się coraz szerszy uśmiech.
Zagłębie Lubin – Raków Częstochowa. Zespół Papszuna pójdzie po swoje?
W piątek bowiem rywalizowały dwie drużyny, które w walce o tytuł liczą się już tylko teoretycznie, ale można było przyjąć, że ewentualne zwycięstwo Pogoni Szczecin lub Legii Warszawa pozwoliłoby kibicom karmić się nadzieją. W końcu był to mecz czwartej z piątą drużyną Ekstraklasy.
Efekt? Dla Papszuna najlepszy z możliwych. Czyli remis, straty za bardzo nie odrobił nikt. Normalnie o takim meczu mówi się: żadnych zabitych, dwóch rannych. Ale w tym wypadku to jednak bardziej dwóch zabitych, przynajmniej jeśli chodzi o dalsze szanse na tytuł mistrzowski.
Dla Pogoni remis jest bolesny, bowiem to szczecinianie mogli zwycięstwem zbliżyć się do Rakowa na sześć punktów. Dla Legii – być może jeszcze bardziej, gdy spojrzymy, że ekipa Goncalo Feio wygrała tylko jedno z pięciu ostatnich spotkań i dwa z ostatnich ośmiu. Portugalczyka ratują na razie wyniki w Europie, ale posadka robi się chyba coraz cieplejsza, skoro na konferencji słyszymy już odwołanie do Jorge Mendesa.
– Rozmawiałem z Jorge Mendesem. Pracuję z nim. Zadawał mi różne pytania. O to, jaki kierunek, jaki klub, jaka liga by mi pasowały, co z Legią – bajerował Feio, który już wie, że nie spełni obietnicy złożonej przed sezonem i nie wywalczy mistrzostwa kraju.
Feio przegrał Legii sezon i dzwoni do Mendesa
O mistrzostwie Legia nie ma już co marzyć, a nowy dyrektor sportowy chyba ma już o czym myśleć, jeśli chodzi o poszukiwania nowego trenera.
Jagiellonia z usprawiedliwieniem, Lech – już bez
W sobotę Marek Papszun mógł uśmiechnąć się jeszcze szerzej. Najpierw Jagiellonia Białystok potknęła się na Lechii Gdańsk, później Lech Poznań wyłożył się na Śląsku Wrocław. Dwie drużyny, które zimą typowaliśmy do pewnego spadku, nagle obudziły się, ogrywając mocnych kandydatów do tytułu mistrzowskiego.
To oczywiście Ekstraklasa w pigułce, ale patrząc realnie – dla Jagiellonii jesteśmy jeszcze w stanie znaleźć jakieś usprawiedliwienia. Przede wszystkim: białostoczanie w ostatnim czasie przegrywali naprawdę rzadko. Dość powiedzieć, że przed meczem z Lechią w 16 ligowych starciach smak porażki zaznali tylko raz – ze Stalą Mielec.
Żeby znaleźć poprzednią przegraną Jagi, trzeba cofnąć się aż do 14 września. To bilans, przy takim natłoku spotkań i z jednoczesnymi świetnymi wynikami w Lidze Konferencji, wciąż imponujący. I choć nie powinno mieć to znaczenia, kto wie, czy ekipa Adriana Siemieńca nie straciła też na zamieszaniu związanym z Superpucharem Polski. Dodatkowy mecz w tygodniu, z – było nie było – jednak rangą gry o trofeum, otoczony absurdalnymi historiami, ze zmienianym terminem, zmienianym miejscem gry, groźbą bojkotu najpierw jednych, potem drugich kibiców… Niby piłkarzy nie powinno to obchodzić, ale w końcu to też ludzie. A im więcej masz na głowie, tym trudniej skupić się czasem na bieżących zadaniach. Nawet z pozoru łatwych, jak mecz z Lechią.
Koniec końców Jagiellonia potknęła się, tak jak Lech, dla którego już okoliczności łagodzących nie potrafimy znaleźć. Poznaniacy nie są zaangażowani w europejskie puchary, nie wisi im nad głową Superpuchar, nie grają już nawet w Pucharze Polski. I to od 26 września, gdy w 1. rundzie wyłożyli się na Resovii.
Co gorsza, tak jak przegraną Jagiellonii możemy traktować jako wypadek przy pracy, tak widać, że w Poznaniu coś się zacięło. Ekipa, która jesienią punktowała aż miło, a w niektórych meczach po prostu lała rywali i patrzyła czy równo puchną (5:0 z Jagą, 5:2 z Legią), w ostatnim czasie wyraźnie straciła impet. Z siedmiu ostatnich meczów przegrała cztery, z ostatnich dziewięciu – pięć. To zbyt dużo, jeśli chce się myśleć o mistrzostwie.
Czas wykorzystać szansę
Kolejka pod poniedziałkowy mecz Rakowa układa się więc idealnie, a Marek Papszun dostał wszelkie narzędzia, by – po tym jak w poprzedniej kolejce wskoczył na fotel lidera – wykorzystać pole position i odjechać rywalom na bezpieczniejszą odległość. Trener Rakowa spogląda bowiem na tabelę i widzi, że sytuacja pozostała bez zmian: wciąż ma punkt przewagi nad Jagiellonią i dwa punkty nad Lechem. Fakt, że Pogoń i Legia odrobiły po jednym „oczku”, można traktować właściwie jako ciekawostkę.
To doskonałe warunki, by wysłać reszcie stawki jasny sygnał: mistrzowie wygrywają takie spotkania. Tylko, no właśnie, trzeba wysłać go właśnie wygrywając z Zagłębiem. Wpadki rywali nie zdadzą się bowiem na nic, jeśli Raków nie zdoła pokonać lubinian.
W teorii – za częstochowianami przemawia absolutnie wszystko. Przede wszystkim, Raków przyzwyczaił nas, że się, no właśnie, nie potyka. 18 ostatnich spotkań – to tylko jedna przegrana. Żeby znaleźć drugą, cofamy się aż do 30 sierpnia. To czas, gdy Śląsk Wrocław emocjonował się jeszcze dramatycznym niedawnym dwumeczem z St. Gallen, a nie dramatyczną walką o utrzymanie.
Pod drugie: w ostatnich tygodniach podopieczni Papszuna są w znakomitej formie, krocząc od zwycięstwa do zwycięstwa. Pięć ostatnich meczów to pięć wygranych. Częstochowianie regularnie punktują, tracą niewiele goli, strzelają coraz więcej, grają coraz bardziej efektownie, rozhulał się nawet Jonatan Braut Brunes. Lepszych okazji, by ostro ruszyć po tytuł, nie będzie.
Ostateczna karta: Leszek Ojrzyński
Zwłaszcza że Zagłębie jest dokładnym przeciwieństwem Rakowa. I nie chodzi nam niestety o kontrast na zasadzie – gra Polakami vs obcokrajowcami, a osiągane rezultaty. W ciągu ostatnich pięciu miesięcy Miedziowi wygrali oszałamiające dwa mecze – pierwszy 4 listopada ze Śląskiem, drugi 10 lutego z Puszczą.
Pięć ostatnich spotkań to jeden zdobyty punkt, jedenaście ostatnich – pięć zdobytych „oczek”. Z taką regularnością nie ma co myśleć o utrzymaniu i nie jest przypadkiem, że Zagłębie stoczyło się na przedostatnie miejsce w ligowej tabeli. Ba, lubinianie uciekli się już nawet do ekstraklasowej ostateczności – zatrudnili Leszka Ojrzyńskiego.
52-latek znów podjął się trudnej misji, na „dzień dobry” remisując z Koroną Kielce. Gdyby karta „Leszek Ojrzyński” miała wystarczyć, by zatrzymać zwycięski pochód Rakowa, zyskalibyśmy dowód, że faktycznie częstochowianie w niczym nie są lepsi od potykających się Jagi z Lechem.
– Nowy trener nie ma zbyt wiele czasu na wprowadzenie zmian, a w drużynie pozostają przecież ci sami zawodnicy – mówił przed meczem Papszun. A część zawodników Zagłębia sam zna zresztą bardzo dobrze jak choćby Mateusza Wdowiaka, Jarosława Jacha, Adama Radwańskiego, czy Marcina Listkowskiego.
– Wiemy, że trener Ojrzyński potrafi zmobilizować swoich zawodników – dodał, co jest takim trenerskim odpowiednikiem „wiemy, że potrafi uderzyć z dystansu”. I nie będzie żadną wymówką w przypadku potknięcia się.
Raków ma bowiem absolutnie wszystko, by poniedziałek zakończyć z poczuciem: Widzicie? Tak to się robi. Chyba że znowu zadziała logika Ekstraklasy.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE NA WESZŁO:
- Ivan Djurdjević zostanie trenerem Stali Mielec! [NEWS]
- Legia tworzy grupę rekonstrukcji historycznej? Urban przymierzany na trenera
fot. Newspix