Jeśli karma istnieje w jakimkolwiek wydaniu, jeśli jest gdzieś choćby jej namiastka, Mourinho nie ma najmniejszych szans na to, żeby uratować się przed zwolnieniem z Chelsea.
Angielskie media wydały już wyrok. Mylą się często i chyba w tym może być ostatnia nadzieja Portugalczyka. Tyle tylko, że akurat on powinien mieć największą świadomość tego, że w burdelu wybuchł taki pożar, którego on nie da rady ugasić. Nie ze względu na intuicję czy swoją wyjątkowość – powinno mu podpowiedzieć doświadczenie.
10 meczów. 3 wygrane, 2 remisy, 5 porażek. To już dwa przegrane mecze więcej niż w całym poprzednim sezonie, a nie jesteśmy nawet na półmetku rozgrywek Premier League. 19 straconych bramek, mnożące się błędy, wpadki ze średniakami i brak jakiegokolwiek błysku w Lidze Mistrzów.
Mourinho nawet nie robi dobrej miny do złej gry, bo trudno tak nazwać mówienie, że nie ma problemu z żadnym z zawodników, kiedy ewidentnie coś jest na rzeczy. Patrząc na to, co robi, można zobaczyć zestaw portugalskich klasyków.
Krytyka sędziów w każdym możliwym meczu? Jest. Przejechanie się po Wengerze? Jest. Kolejne kary na dziesiątki tysięcy funtów? Jak najbardziej, plus wyrzucenie z ławki na trybuny w meczu z West Hamem. Odsuwanie od składu piłkarzy? Czemu nie, to też już kilka razy widzieliśmy. Jako bonus można dorzucić opcję z Evą Carneiro, której śmiało mógłby sobie oszczędzić. To jest jednak rzecz, której Mourinho robić nie potrafi.
Jego powrót do Londynu miał być historią jak z bajki, zarówno dla kibiców, jak i dla samego trenera. Z Realem mógł mieć wszystko, jednak z Madrytu odchodził jako przegrany, skłócony ze wszystkimi – piłkarzami, władzami klubu, kibicami i mediami. Z jednym mistrzostwem Hiszpanii i zespołem, w którym kilku piłkarzy porządnie dostało obuchem w łeb. Z łatką zabójcy futbolu, maniaka i kogoś, kto sam stworzy problem, jeśli nie ma go pod ręką. Trochę jak Dennis Wise (który grał swego czasu w Chelsea), który według któregoś z celnych opisów byłby w stanie zacząć awanturę w pustym pokoju. Portugalski trener dorzuciłby do tego oskarżenie, że ktoś go sprowokował.
Kiedy patrzy się na to, co zostawiał Mourinho w klubach, z których odchodził, chce się powiedzieć, że widać zgliszcza i spaloną ziemię. To nie do końca prawda, ale praktycznie wszystkie zespoły trzeba było tworzyć od nowa. Czasami taka jest cena sukcesów, a tych Portugalczykowi odmówić nie można. W Realu też udało mu się przerwać dominację Barcelony, a mimo oskarżeń o zabijanie piłki, ofensywa „Królewskich” grała imponująco.
Chelsea dla Mourinho oznaczała dom, pojednanie, powrót do łask i atmosfery uwielbienia ze strony kibiców. I tak było przez pierwsze dwa lata, z wisienką na torcie w postaci pierwszego od 5 lat mistrzostwa.
Wszystko wskazywało na to, że „Złote Dziecko” wróciło do rodziny „The Blues” lepsze, dojrzalsze, nauczone przykrym doświadczeniem, niedocenione. Ale po pierwszych późnych powrotach po kilku głębszych okazało się, że dramat to tylko kwestią czasu.
– Panowała solidarność, ale przez jego metody i traktowanie niektórych jak gwiazdy, Chelsea została zniszczona. Między nami było braterstwo, ale wszystko się zmieniło. W jego trzecim sezonie nie liczył się z piłkarzami, a sam obawiał się, gdy to zawodnik był w świetle fleszy, a nie on – tak w swojej biografii pisał o końcówce Portugalczyka podczas pierwszej pracy na Stamford Bridge Claude Makelele.
Nie będzie przesadnie dziwne, jeśli za kilka lat podobne słowa napisze ktoś z obecnej szatni Chelsea.
Mourinho nie traci jednego – przekonania o własnym geniuszu. To przecież nie on jest winny tego, że Chelsea beznadziejnie weszła w sezon. Widzimy tę samą historię, w której Portugalczyk sam staje naprzeciwko złego świata, który rzuca mu kłody pod nogi. Sędziowie, media, władze Premier League. I wreszcie ci piłkarze, którzy nie chcą za niego umierać – to główna różnica między tym, co było przed dekadą a tym, co jest teraz.
Kiedy Chelsea dominowała w Anglii 10 lat temu, za Portugalczykiem poszliby w ogień Lampard, Drogba, Terry, Essien, Cole, Cech – to była mocna ekipa, ale przede wszystkim sprawiała wrażenie, jakby za Mourinho dała się pokroić. Albo pokroić rywali.
Za drugiej kadencji Frank Lampard nie był już potrzebny Mourinho, ale to rozstanie zeszło na dalszy plan, podobnie jak puszczenie do Arsenalu Cecha. Teraz piątym kołem u wozu stał się John Terry, ale odebranie mu opaski i wysyłanie na ławkę albo na trybuny nie mogło nie wywołać reakcji. Gdyby Portugalczyk chciał odstawić Cahilla, nikt raczej nie powiedziałby słowa.
Były środkowy obrońca reprezentacji ma już niezłe doświadczenie z wyrzucaniem szkoleniowców. Wystarczy wspomnieć Andre Villasa-Boasa, którego nie kupiła szatnia, co mogło skończyć się tylko w jeden sposób. Otwarcie Mourinho nie sprzeciwi się żaden z pracowników, ale to oczywiste, że kluczowe rzeczy rozgrywają się nie na salach konferencyjnych, a za zamkniętymi drzwiami.
W tym sezonie w „The Blues” ze świecą można szukać piłkarza, który byłby w pełni formy. Na całej linii zawodzi Eden Hazard, jedynym plusem Costy jest to, że z jego gry można zebrać materiały do doktoratu o boiskowym chamstwie. Ivanović i Matić pomylili Chelsea z reprezentacją Serbii, Fabregas, który w ubiegłych rozgrywkach asystował praktycznie w każdym meczu, jak na razie zrobił to 2 razy, a Oscar zagrał 400 minut od początku sezonu. Najwięcej problemów leży jednak w sferze mentalnej.
Można spekulować, zastanawiać się i snuć teorie, ale boisko zawsze dobrze oddaje to, co dzieje się w szatni. Atmosferę można kroić nożem, a postawa Mourinho zagęszcza ją jeszcze bardziej. On zawsze musi iść na konfrontację i zawsze musi być na pierwszym miejscu. Ale może boleśnie przekonać się o tym, że nie jest większy od klubu. Kimś takim jest tutaj Roman Abramowicz.
Jeśli Rosjanin zdecyduje się rozwiązać z Portugalczykiem kontrakt, będzie musiał wypłacić mu rekordowe odszkodowanie, mówi się o kwocie, która może sięgnąć 40 milionów funtów. Większości z nas trudno byłoby nazwać to drobnymi, ale trudno sobie wyobrazić, że właściciel Chelsea obgryza w tym momencie paznokcie i obawia się bankructwa. Ani Mourinho, ani Abramowicz przesadnie nie potrzebują pieniędzy. Sytuacja w tym wypadku wykracza poza tę kwestię.
W sobotę Chelsea zagra z Liverpoolem Juergena Kloppa. Niemiec jak na razie nie odmienił „The Reds”. Parę dni temu Jamie Carragher przyznał, że jak na razie nie widać, by Klopp miał wprowadzać heavy metal, a jego zespół brzmi bardziej jak kościelny chór.
Jeśli „The Blues” nie wygrają, trudno oczekiwać, by Mourinho pozostał na stanowisku. Wygrana da mu czas, ale nie cud. Bo tego osiągnąć się nie da, kiedy pożar gasi się benzyną.
Paweł Słójkowski