To jaka jest w końcu ta Barcelona? Czy ma twarz potwora, który dwukrotnie bezlitośnie zagryzł Real Madryt, czy bezzębnego kundelka, który nie gryzie, tylko poliże i potarmosi dla zabawy, jak w meczach z Las Palmas czy Leganes? Czy Hansi Flick jest współczesnym Robin Hoodem, który zabiera bogatym i rozdaje biednym, sam wyciągając swój najlepszy strój tylko od święta? Niemiecki trener musi się zdecydować na którąś z tych wersji, bo wchodzimy w kluczowy moment sezonu, w którym każda wpadka będzie ważyć dużo więcej niż dotychczas.
A może to już tradycyjny dla Barcelony listopadowo-grudniowy spleen, który także w ubiegłym sezonie zebrał swoje żniwo, przez co ekipa, wtedy pod wodzą Xaviego, straciła szanse na mistrzostwo Hiszpanii? Przez to mocno zirytowała nie tylko swoich kibiców, ale przede wszystkim włodarzy z Camp Nou, którzy podjęli wówczas decyzję o rozstaniu z klubową legendą. Zresztą potem jeszcze dwukrotnie tę decyzję zmieniali, ale to nie o Xavim miała być ta historia…
Początek jak z bajki
Jak czytać tę Barcelonę Flicka? Czy to faktycznie wciąż ten sam walec, który przejeżdżał się po kolejnych rywalach na samym starcie sezonu? Przecież zaczęli od 14 zwycięstw w pierwszych 16 meczach. Tylko dwa razy potracili punkty, odnosząc dwie pechowe porażki. Pierwszą z Monaco w Lidze Mistrzów po szybkiej czerwonej kartce Erica Garcii. Drugą – z Osasuną w lidze. To z kolei typowa wpadka faworyta, która zdarza się niemal każdemu. Po prostu Barcy nie wychodziło w tym meczu prawie nic, a rywalom nieoczekiwanie wszystko.
Poza tym mieliśmy czternaście pokonanych zespołów na czele z Realem Madryt i Bayernem Monachium, czyli dwoma nemezis tak często i chętnie w ostatnich latach kataloński zespół upokarzających. Tym razem oba zespoły dostały zgodnie po “czwórce”. Zresztą nie tylko oni, bo podczas tej serii aż ośmiokrotnie podopiecznym Flicka zdarzyło się strzelić rywalom co najmniej cztery gole, a pięciokrotnie co najmniej pięć. Po prostu walec.
I nagle, na początku listopada, przed reprezentacyjną przerwą coś pękło. Zaczęło się niby niewinnie, bo od porażki z Sociedad, wciąż solidnym ligowcem, mimo letnich ubytków kadrowych. Do końca grudnia Blaugrana rozegrała jednak dziewięć spotkań, a wygrała tylko trzy (w tym dwa w Lidze Mistrzów). Na pozostałe sześć złożyły się dwa remisy i cztery porażki w La Liga.
Kiedy wydawało się, że Barca wraca do swoich ustawień fabrycznych, wygrywając po dramatycznej końcówce z Borussią Dortmund, czy lejąc bez skrupułów Mallorcę 5:1, znowu dostawała w łeb. I to nie z tuzami, ale z ligowymi pariasami, jak Leganes czy Las Palmas. Prasa hiszpańska zaczęła już coraz głośniej artykułować to, że Flick jest Xavim 2.0, a Barca przeżywa powtórkę z rozrywki. Ostatecznie święta w Katalonii popsuły frajersko stracone punkty z Atletico (1:2), mającym w tym meczu xG na poziomie 0,63 (Barca 2,72) i strzelającym z tego dwa gole, w tym ten Sorlotha będący gwoździem do trumny Barcy w szóstej minucie dodatkowego czasu gry.
Nic dziwnego, że kibice drżeli przywołując demony z zeszłego roku. A przecież wtedy degrengolada dopiero się rozkręcała, osiągając swój szczyt w styczniu (porażka z Realem w Superpucharze 1:4, z Bilbao w Pucharze 2:4 i klęska z Villarreal 3:5 na własnym stadionie). W tym sezonie za to na Sylwestra dostali dodatkowo całkowicie kompromitującą klubowych włodarzy sprawę rejestracji Daniego Olmo i Paua Victora, która sprawiła jedynie, że wszyscy zapomnieli o problemach natury sportowej, bo na pierwszy plan wysunęły się te organizacyjno-finansowe.
Dlaczego Barcelona tak się męczy? Finansowe Fair Play w Hiszpanii
Mimo że “caso Olmo” ostatecznie została rozpatrzona pozytywnie, ciągła walka o brakujące kilka milionów nadwątliła i tak cienką linię akceptacji kibiców dla działań klubowych władz. Do tego przez kilka miesięcy była przez nie kompletnie lekceważona i przeciągana tak długo, że szambo wybuchło akurat w parze z kryzysem na boisku.
Styczeń prawdę ci powie?
No i właśnie – nadchodził styczeń wraz z ubiegłorocznymi demonami. Nadchodził także turniej o Superpuchar Hiszpanii i spodziewane kolejne El Clasico. Od poprzedniego, tak udanego dla Barcelony, minęło niewiele czasu, a oba zespoły były już w zupełnie innym miejscu. Real jakby złapał drugi oddech. Mbappe coraz rzadziej był już odbierany jako ciało obce w zespole Królewskich, Bellingham stał się znów nieformalnym liderem tego zespołu, a Vinicius, doceniony nagrodami najlepszego piłkarza świata na Półwyspie Arabskim, wydawał się zmotywowany jak nigdy. Także w pomocy i obronie wydawało się, że Ancelotti znalazł wreszcie złoty środek.
Tymczasem Flick znowu ograł go jak dziecko i tylko dzięki Wojtkowi Szczęsnemu Carletto uniknął być może historycznego wpierdolu w El Clasico. Wygrana 5:2 była efektowna, i nawet nie do końca oddaje skalę dominacji Barcelony na boisku. Przed meczem z madrytczykami dostała ona wprawdzie na początku roku możliwość rozpędzenia się, wygrywając planowo z Barbastro (w Copa del Rey) i z Bilbao (w półfinale Superpucharu). Nie miało to jednak wielkiego znaczenia.
😱 𝐂𝐎 𝐙𝐀 𝐎𝐓𝐖𝐀𝐑𝐂𝐈𝐄 𝐃𝐑𝐔𝐆𝐈𝐄𝐉 𝐏𝐎𝐋𝐎𝐖𝐘! 😱
⚡️ Bezlitosny Raphinha podwyższa prowadzenie FC Barcelony! 🔥 Brazylijczyk z dubletem przeciwko Realowi Madryt! ⚽️⚽️ #lazabawa🇪🇸 pic.twitter.com/WdFDMwhg7O
— ELEVEN SPORTS PL (@ELEVENSPORTSPL) January 12, 2025
Flick znalazł receptę na to jak wygrywać z wielkimi. Wciąż za to nie znamy odpowiedzi na pytanie czy nauczył się już seryjnie wygrywać z maluczkimi. Bo za chwilę będzie przed nim być może poważniejsze wyzwanie niż to z Realem, nad którym on i jego podopieczni zyskali już taka przewagę psychologiczną, z której Królewscy w tym sezonie mogą się nie podnieść, przynajmniej w bezpośrednich pojedynkach.
Jednak, choć to futbolowy banał, mistrzostw nie wygrywa się na Bernabeu, czy Metropolitano, ale na Balaidos, Mestalla i na Estadio de Vallecas. I to tam Barcelona musi szukać punktów, bo strata do prowadzącego i notującego właśnie rekordową dla klubu serię 14 kolejnych zwycięstw Atletico wynosi już sześć oczek. Swoją drogą na Flicku nie robi to pewnie wrażenia, bo on z Bayernem taką serię dociągnął aż do 23 wygranych spotkań. Za to strata do Realu wynosi niewiele mniej, bo 5 oczek. Królewscy może i w El Clasico wypadają żałośnie, ale z ligowym dżemikiem radzą sobie nad wyraz skutecznie.
Flick musi więc popracować nad zarządzaniem mentalem swoich graczy i umiejętnością przygotowania się w odpowiednim stopniu na przeciwników z półki najwyższej, ale też na tych ze średniej i niskiej. Odpowiednim, bo przecież nie równym. Żeby bowiem zdobywać tytułu w kraju, trzeba nauczyć się przepychać trudne mecze i nie dać się zaskoczyć tym maluczkim, dla których starcie z Blaugraną i Los Blancos jest wydarzeniem rundy i to do niego przecież specjalnie się przygotowują.
W Lidze Mistrzów umiejętność gry z wielkimi przydaje się niemal w każdym meczu. Do wygrania La Liga nie jest już tak bardzo potrzebne, a całego sezonu na pełnym gazie rozegrać się przecież nie da. Być może więc w czerwcu będziemy rozprawiać o geniuszu Niemca, który odpuścił nieco w listopadzie i grudniu, żeby być gotowym na kwiecień i maj. Ale jeśli powinie mu się noga, wróci narracja o braku umiejętności wygrywania tam, gdzie temperatura spotkań jest niższa.
Flick i jego dwie twarze
Aktualny trener Blaugrany takiej dwubiegunowości swojego zespołu w Bayernie nie pokazywał, bo miał najlepszą wtedy drużynę w Europie, która bardzo rzadko przegrywała. Ale odpadnięcie w drugiej rundzie Pucharu Niemiec z drugoligowym wówczas Holstein Kiel mogło już taki sygnał dać.
Tę dychotomię widać było za to dużo wyraźniej, kiedy objął reprezentację Niemiec. Najpierw wygrał wszystkie mecze eliminacyjne do mistrzostw świata w Katarze i… odpuścił Ligę Narodów (rozgrywki niższego szczebla), cudem utrzymując się w najwyższej dywizji, bo grupowy rywal, Anglia, jeszcze bardziej pokpił sprawę. A potem był wspomniany mundial i sensacyjna porażka (mimo prowadzenia) z kompletnie zlekceważoną Japonią. Potem gdy Niemcy mieli nóż na gardle potrafili zremisować z Hiszpanią i zlać Kostarykę, ale wyniki ułożyły się tak, że nie wyszli ostatecznie z grupy.
Co było dalej? Niemcy jako gospodarz kolejnych mistrzostw Europy mieli zapewniony start na tym turnieju i przygotowywali się do niego jedynie grając mecze towarzyskie. Flick przegrał w 2023 aż cztery z sześciu rozegranych. Skalą tej degrengolady niech będzie fakt, że przegrał nawet z reprezentacją Polski pod wodzą Fernando Santosa, będącej właśnie w najczarniejszym być może momencie w XXI wieku. Klęski z Kolumbią (0:2) i Japonią (1:4) sprawiły, że decydenci z DFB nie wytrzymali i wymienili go na Juliana Nagelsmanna.
Oczywiście: inna sytuacja, inni piłkarze, Niemcy byli wtedy w trakcie wymiany pokoleniowej i poszukiwania nowej tożsamości boiskowej. Ale z drugiej strony podobieństw jest zbyt dużo, żeby to zupełnie zlekceważyć.
A kiedy zagłębimy się jeszcze bardziej w historię samodzielnej pracy Flicka w roli pierwszego trenera, znajdziemy tam kilkuletnią przygodę z Hoffenheim (2000-2005) i buksowanie w miejscu na poziomie trzeciej ligi, podczas gdy Ralf Rangnick niemal zaraz po odejściu Hansiego zrobił dwa awanse w dwa sezony. Za to, gdy przychodziło do walki w Pucharze Niemiec to był ze swoją drużyną nawet i w ćwierćfinale tych rozgrywek opromieniony zwycięstwem z potężnym wtedy Bayerem Leverkusen w jednej z wcześniejszych rund.
Gdzie te ciarki…
Flick więc bez wątpienia potrafi zmobilizować swoich podopiecznych na wielkie mecze. Laporta może spać spokojnie przed starciami z europejskimi gigantami. W Lidze Mistrzów powinien wręcz trzymać kciuki za jak najtrudniejsze losowanie w fazie pucharowej, w której udziału jego drużyna jest już pewna. Bo wygląda na to, że katalońskiemu zespołowi pod wodzą Flicka może być łatwiej pokonać PSG, Manchester City czy Bayern niż poradzić sobie w dwumeczu z Atalantą, Lille czy Feyenoordem.
Robin Hood hiszpańskiego futbolu wciąż ma nad czym pracować. Już za chwilę zacznie crash test, bo najbliższe spotkania to dla Barcelony spory zjazd motywacyjny po wywalczeniu Superpucharu i kosmicznej grze jego drużyny w El Clasico. Mecz z Betisem w Pucharze Króla, potem ligowe starcia (po kolei z: Getafe, Valencią, Alaves, Sevillą i Rayo oraz Las Palmas) i dwie ostatnie kolejki fazy ligowej wypełnią kalendarz Blaugrany do końca lutego.
Dwaj przeciwnicy w Champions League (Benfica i Atalanta) też nie przyprawiają o ciarki, choć mogą ukąsić każdego faworyta. Za to nie ma w tym zestawieniu żadnych równorzędnych przeciwników w walce o mistrzostwo, sam ligowy plebs. Ale to tu się okaże, czy Blaugrana będzie grała do końca o ten tytuł. Jeśli tak jak w listopadzie i grudniu będzie się co chwilę potykać na tych maluczkich, zostanie jej walka w Lidze Mistrzów.
Paradoksalnie więc może być Barcy łatwiej pod wodzą Flicka o triumf w najważniejszych kontynentalnych rozgrywkach niż pokonanie wszystkich krajowych rywali. Scenariusze pozytywne dla niemieckiego szkoleniowca i jego podopiecznych są dwa. Albo wyciągnął wnioski ze swoich poprzednich doświadczeń oraz tych najnowszych z końcówki ubiegłego roku. Albo zbudował już na tyle potężną drużynę, która tak jak Bayern pięć lat temu, zdobędzie potrójną koronę bez patrzenia na siłę rywali. Przy każdej innej wersji wydarzeń, będzie się musiał podzielić trofeami z innymi. Bo jednego już mu nikt nie odbierze, a zdobył je przy pierwszej ku temu sposobności. I nadal jest w grze o pozostałe…
WIĘCEJ O BARCELONIE NA WESZŁO:
- Przy Barcelonie nawet Real jest maluczki. Genialny Superpuchar Hiszpanii!
- Hansi Flick niczym Xavi. “Gówniany listopad” się przedłużył
- Słaba passa Barcelony. Niechlubne rekordy ekipy Flicka
- Zwrot akcji ws. Daniego Olmo i Pau Victora. Zastosowano środek zapobiegawczy