Gra na wyprzedzenie w obronie i opuszczanie strefy za rywalem przez jednego ze stoperów najpierw zaskoczyły Chorwatów, pozwalając na szybkie wyjście Polski na prowadzenie, a później zostały przez nich wykorzystane, by samemu wyjść na prowadzenie. Nieoczywistym momentem zwrotnym meczu mogła być wymuszona zmiana, która wyszła polskiej obronie na dobre.
Żargon piłkarski nie tylko produkuje nowe pojęcia, ale czasem też likwiduje stare. Dlatego dziś libero jest terminem kojarzonym z siatkówką, a forstoper z prehistorią. By jednak wyjaśnić największą różnicę pomiędzy polskim podejściem do defensywy między meczami z Portugalią i z Chorwacją, warto przypomnieć sobie, kim właściwie byli forstoperzy. To na ich przykładzie można z jednej strony chwalić reprezentację za dobre momenty na Stadionie Narodowym we wtorkowy wieczór, a jednocześnie ganić za złe.
Dawniej, choć ustawienia z trójką obrońców zapisywano jak obecnie, 3-5-2 czy 3-4-3, ustawienie bloku defensywnego interpretowano inaczej niż zazwyczaj dziś. Zadania obrońców grających w ostatniej trójce wyraźnie się między sobą różniły. Tego centralnego nazywano libero. Jego zadaniem bez piłki było trzymanie głębi – ustawianie się za resztą drużyny, diagnozowanie, gdzie w obronie mogą pojawić się potencjalne problemy i pojawianie się tam, by im zapobiec. Libero krył strefowo. Nie przywiązywał się do konkretnego nazwiska, któremu miał uprzykrzać życie. Był tam, gdzie go potrzebowano.
Partnerzy libero z obrony, nazywani kryjącymi, poruszali się tam, gdzie przypisany im rywal. Im ściślej pilnowali konkretnego przeciwnika, tym większa była szansa, że wyłączą go z gry. Tak grali tzw. forstoperzy. Z czasem, wraz z rozprzestrzenianiem się nauk Arrigo Sacchiego, coraz więcej drużyn zaczęło się ustawiać czwórką obrońców w linii i zastawiać pułapki ofsajdowe, które przy libero nie miałyby racji bytu (bo łamałby linię spalonego). Zmodyfikowane systemy trójkowe, które powróciły do łask w drugiej dekadzie XXI wieku, były już hybrydą tych dwóch podejść. Nikt nie grał już jak typowy libero, przestano też na ogół przyklejać „plastry” konkretnym rywalom. Strefowo przekazuje się jednak często przeciwników, których następnie śledzi się przez moment, nie zważając aż tak bardzo na własną bazową pozycję.
Gol po grze na wyprzedzenie
Z Portugalią Polacy zagrali typową trójką w linii, ze stoperami raczej przywiązanymi do swoich pozycji. Chorwatów zaskoczyli natomiast już w jednej z pierwszych akcji zupełnie innym podejściem. Po wykopie piłki przez Dominika Livakovicia z własnego pola karnego, Jan Bednarek ruszył do rywala aż do linii środkowej, zostawiając po sobie wyrwę w defensywie. Zaryzykował, ale dalszy rozwój wydarzeń przyznał mu rację: zdołał wsadzić nogę zza pleców napastnika, uniemożliwiając mu opanowanie piłki, pozwolił tym samym napędzić akcję Piotrowi Zielińskiemu, który zrobił rzecz elementarną, a tak rzadką w meczach Polaków – natychmiast po zagraniu pokazał się do gry. Kacper Urbański, odkąd jest w kadrze, udowadnia, że potrafi znaleźć z Zielińskim wspólny język. Także w piątej minucie trafnie odczytał jego zamiar – kapitan wskazał mu zresztą dyskretnie ręką, gdzie chce dostać piłkę — i wprowadził go w pole karne. Gol po dwójkowej akcji kreatywnych piłkarzy, ale rozpoczęty odważną grą forstopera na wyprzedzenie.
Tego typu grę można było obserwować w wykonaniu Polaków regularnie. Choć teoretycznie bez piłki ustawiali się, zgodnie z zasadami tego ustawienia, piątką w linii, w praktyce często broniła czwórka. Bo gdy tylko chorwacki napastnik schodził do drugiej linii, by pokazać się do rozegrania, będący najbliżej polski obrońca wyskakiwał z nim, nie pozwalając mu się obrócić lub zagrać piłkę. Ten sposób bronienia sprawił znacznie aktywniejsze wrażenie niż z Portugalią, gdy Polacy tylko karnie przesuwali się od prawej do lewej strony i z powrotem, nie mając specjalnie pomysłu, jak wmieszać się w ich akcje. Tym razem sztab ewidentnie miał zamiar bronić inaczej. Efektem była większa liczba zwarć, pojedynków, gra bliższa rywala.
Trzy szybko stracone gole po udanym początku mogą sugerować, że problem z obroną – już od dziewięciu meczów Polacy nie zagrali bez straty bramki – nie tylko nie przestał istnieć, ale wręcz się nasilił. Kwestia jest jednak bardziej złożona, bo każdy z goli można wytłumaczyć czym innym. Pierwszy padł po rzucie wolnym i wybiciu piłki Pawła Dawidowicza poza pole karne. Strefa przed polem karnym nie była owszem kryta należycie, Karol Świderski nie zdążył doskoczyć do Borny Sosy, ale też trzeba oddać sprawiedliwość strzelcowi: Chorwat nie był idealnie na wprost bramki, a uderzył z woleja tak, że bardziej trzeba doceniać klasę strzelca niż ganić obronę, że nie zapobiegła trafieniu. Trzeci gol to natomiast niewymuszony błąd indywidualny przy rozegraniu. Dawidowicz zagrał w kierunku Jakuba Modera fatalnie, choć i on nie wyszedł odpowiednio do podania. To bardziej prezent niż kłopot systemowy.
Paweł Dawidowicz był zaangażowany w każdego straconego przez Polskę gola.
Wykorzystana wyrwa w obronie
Za to przy drugim golu Chorwaci pokazali, jak szybko adaptują się do warunków meczowych i to, co zaskoczyło ich na samym początku spotkania, tym razem wykorzystali, by samemu wyjść na prowadzenie. Przy forstoperach podążających za napastnikami do środka pola wystarczy, by inny piłkarz wbiegł w powstałą wyrwę w bloku obronnym i w idealnym momencie dostał tam piłkę. Dokładnie to zrobili zawodnicy Zlatko Dalicia. Dawidowicz wyskoczył ze strefy za Martinem Baturiną, ale spóźnił się o ułamek sekundy. A młody Chorwat zagrał w opuszczone przez niego miejsce, w które wbiegał już Petar Sucić. W sytuacji nie zorientował się ani Moder, który dopuścił, by rywal dostał piłkę w polu karnym, ani Bednarek, nie dając rady odpowiednio szybko przesunąć się w prawo, by utrudnić wykończenie rywalowi. Stoperzy kryjący okazali się mieczem obosiecznym. Pomogli wyjść na prowadzenie zarówno Polakom, jak i Chorwatom.
Nieoczywistym punktem zwrotnym tego meczu mogła być wymuszona zmiana, do jakiej doszło jeszcze przed przerwą w polskim obozie. Kamil Piątkowski zastąpił zamieszanego w utratę trzech goli Dawidowicza (choć akurat za pierwsze trafienie trudno mieć do niego większe pretensje – zrobił, co miał, czyli wygrał pojedynek główkowy w polu karnym; bardziej w tej sytuacji zawiodła obrona strefy przed szesnastką). Przede wszystkim jednak jako zawodnik szybszy i na co dzień grający w klubie bazującym na aktywnej grze na wyprzedzenie, lepiej nadawał się do takiego agresywnego sposobu bronienia. Choć grał krócej od większości zawodników, zaliczył najwięcej odbiorów. Polacy zaczęli przejmować inicjatywę także dzięki temu, że chorwackim napastnikom rzadziej udawało się z rywalem na plecach celnie odegrać piłkę.
Pierwsza połowa była zacięta, ale padło w niej, jak na przebieg gry, zdecydowanie zbyt dużo goli. Trzeciego Chorwaci dostali w prezencie, pierwszego zdobyli po błysku indywidualnej klasy, tak naprawdę tylko drugi był wypracowaną zespołowo akcją. Do tego popisali się wybitną skutecznością, bo Marcin Bułka przepuścił wszystkie trzy celne strzały oddane na jego bramkę. W drugą stronę działało to jednak podobnie. Polacy wykorzystali pierwszą sytuację w meczu, a potem złapali kontakt, oddając raptem trzeci celny strzał. Choć próbowali zagrażać rywalom długimi zagraniami z głębi pola za linię obrony do Karola Świderskiego, gola znów strzelili lewym skrzydłem.
Asysta drugiego stopnia na leżąco
Ważną rolę odegrał Jakub Kamiński i jego złamanie akcji do środka. Sytuacja wydawała się zaprzepaszczona, gdy Zieliński po otrzymaniu piłki się przewrócił. W parterze zdołał jednak, trzymając się z bólu za głowę, pchnąć piłkę ponownie do Kamińskiego, pozwalając, by akcja toczyła się dalej już bez jego udziału. Błysk piłkarskiej inteligencji dał kapitanowi asystę drugiego stopnia, bo po dobrym wejściu w pole karne Nicoli Zalewskiego Polacy złapali kontakt. Notabene można sobie życzyć, by więcej reprezentantów Polski miało na boisku mentalność lewego wahadłowego Romy, którego odwaga, chęć wygrywania pojedynków, ciąg na bramkę, często kontrastują z kunktatorskim graniem całej reszty.
Powiedzieć, że złapany kontakt pozwolił Polakom uwierzyć w uratowanie tego meczu, byłoby przesadą. Nawet jeśli tak było, początkowo po przerwie nie dało się tego zauważyć. Druga połowa znów zaczęła się od dominacji rywali. Tym razem Polaków w grze utrzymał Bułka, broniąc fantastyczny strzał Luki Modricia z dystansu, Igora Matanovicia po nodze Jakuba Kiwiora czy Antego Budimira po rzucie rożnym. W tej fazie spotkania prosiło się już jednak o zmiany.
Zaskakująca decyzja sprzed meczu o pozostawieniu Roberta Lewandowskiego na ławce okazała się z przebiegu gry bardzo ważna. Mając mecz na styku i będąc w trudnym momencie, można było zagrać kartą wprowadzenia najlepszego napastnika, którego obecność też wymuszała w trakcie gry, na już zmęczonej chorwackiej obronie, zmianę zachowań. Praca Świderskiego i Urbańskiego, krążącego między atakiem a drugą linią i wszerz boiska, bez piłki pozwalała stworzyć aktywniejsze wrażenie w pressingu, niż z Portugalią. Z piłką przy nodze w ostatnich 30 minutach widać było jednak klasę Lewandowskiego – jego wychodzenie na pozycje, pokazywanie się do gry.
Już sześć minut po jego wejściu na boisko wystarczyło kopnąć piłkę z własnej połowy gdzieś w jego kierunku, by mimo obecności trzech rywali utrzymał piłkę w strefie ataku, poczekał na partnerów i obsłużył nadbiegającego Sebastiana Szymańskiego, który wreszcie wykorzystał umiejętność dobrego strzału zza pola karnego, pokazywaną dotąd głównie w klubie. Gol po akcji najprostszej z możliwych, ale bez obecności Lewandowskiego trudnej do przeprowadzenia. Podobnie było zresztą w akcji, po której pokazana została czerwona kartka chorwackiemu bramkarzowi. Tyle tylko, że tym razem zagrywającym na wolne pole był obrońca rywali, zmuszony do niecelnego zagrania ścisłym kryciem Urbańskiego. To jednak Lewandowski odpowiednio szybko zwietrzył szansę i ruszył do piłki. Tym razem wreszcie można mówić, że wejście kapitana – choć do momentu zmiany Piotra Zielińskiego opaska pozostawała na jego ręce – faktycznie coś wniosło do gry.
Inicjatywa w końcówce dłużej i wyraźniej niż w którejś z wcześniejszych faz tego meczu, także ze względu na grę w przewadze liczebnej, należała do Polaków. Ostatecznie spektakularnego powrotu nie udało się w pełni domknąć. Remis należy jednak uznać za sprawiedliwy, bo pod wieloma względami to był bardzo zaciekły mecz. Zarówno pod kątem stwarzanych sytuacji, jak i sposobu gry czy toczonych pojedynków, tym razem Polacy potrafili grać jak równy z równym z wyżej notowanym rywalem albo przynajmniej nie ustępować mu zanadto. Zaowocowało to odrobieniem dwubramkowej straty, co z przeciwnikiem tej klasy nie jest takie proste. Pozwoliło też na urwanie punktów wyżej notowanemu rywalowi, co w Lidze Narodów Polakom zdarza się na razie raz na edycję – w pierwszej było to zremisowanie z Portugalią na wyjeździe, w drugiej z Włochami u siebie, w trzeciej z Holandią na wyjeździe. Michał Probierz, podobnie jak Jerzy Brzęczek i Czesław Michniewicz też ma remis, na którym coś może budować.
Debata o trójce stoperów
Wciąż głównym pytaniem po tym meczu pozostaje, jak powinna zostać zbudowana obrona. Nie ma wątpliwości, że wtorkowe rozwiązanie z aktywnym wychodzeniem za rywalem i graniem znacznie bliżej niego, to lepszy taktycznie pomysł, który warto kontynuować. Wciąż jednak pozostaje pytanie o wykonawców. Z Piątkowskim taka gra funkcjonowała wyraźnie lepiej niż z Dawidowiczem. Jako blok defensywa nadal nie wyglądała jednak pewnie i przy gorszej postawie bramkarza w drugiej połowie dopuściłaby do kolejnych goli. Łatanie nieuniknionych przy takiej grze dziur w bloku obronnym przez Modera jako defensywnego pomocnika też pozostawiało wiele do życzenia. Choć zakończenie ciągnącej się przez kilka lat debaty na temat ustawienia należy zaliczyć do zasług obecnego selekcjonera, mecze Ligi Narodów pokazują, że powoli można ponownie zacząć zastanawiać się nad zasadnością polskiego grania trójką stoperów, skoro notorycznie, przeciwko rywalom różnej klasy i w różnych zestawieniach personalnych, obrona ciągle przecieka.
Być może dwa ostatnie spotkania fazy grupowej Ligi Narodów byłyby dobrym momentem na przetestowanie ustawienia czwórką z tyłu. Mocny akces do jedenastki zgłosił wtorkowym występem Piątkowski. Obok Bednarka i Kiwiora, ustawionego na lewej obronie i zabezpieczającego ofensywnie grającego Zalewskiego, mógłby współtworzyć nowy blok. Największy problem byłby z obsadą prawej obrony, znów musielibyśmy przeprowadzić dyskusję na temat tego, czy stać nas na rezygnowanie z Matty’ego Casha, ale za to mielibyśmy możliwość wyeksponowania na skrzydłach ofensywnych atutów Zalewskiego i Frankowskiego, którzy z kolei słabiej bronią. Kolejne debaty przyniosłaby oczywiście obsada środka pomocy i ataku. Czy grać dwójką napastników i czy w takim systemie 4-4-2 nie byłoby dla Polaków zbyt ofensywne? Czy pozostawić Lewandowskiego samotnie z przodu, co w przeszłości nie sprawdzało się najlepiej, kosztem wzmocnienia środka pola?
Nie jest oczywiście tak, że inne ustawienie rozwiązałoby wszystkie problemy. Pewne by zlikwidowało, zrodziłoby nowe. Ale problem na pozycji stopera jest na tyle ewidentny, na tyle trudny do naprawienia, że selekcyjnym zadaniem na kolejne tygodnie powinno być baczne przyglądanie się… bocznym obrońcom. Gdyby tylko selekcjoner dostrzegł reprezentacyjny potencjał w którymś z nich, warto spróbować dać mu szansę. Po to, by zmniejszyć na boisku liczbę przeciętnych środkowych obrońców, z których trzeba co mecz wybierać mniejsze zło. Być może po przeglądzie stanu posiadania okaże się, że jednak obecne ustawienie, 3-5-2, ma w tej chwili więcej zalet niż jakiekolwiek inne. Ale nawet mimo dobrego wyniku i niezłej gry z Chorwacją, w defensywie nie funkcjonuje na tyle dobrze, by w ogóle nie zastanawiać się, w jakiej strukturze powinna grać kadra.
WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Radomski z Narodowego: Czy kadra musi grać na milczącym stadionie?
- Dawidowicz sabotował, Moder przeszkadzał, pozytywy z przodu. Noty za Chorwację
- Sprytny plan Polaków. Bronić się nie nauczymy, więc strzelmy rywalom tyle samo
- Kadra wreszcie pokazała charakter. Ale niedociągnięcia są [KOMENTARZ]
Fot. FotoPyk