Lublin, środowy wieczór, hymn Ligi Mistrzów. To nie tylko marzenie Zbigniewa Jakubasa, właściciela Motoru, który szczerze liczy na to, że za parę lat jego banda otworzy sobie okno na świat. Najważniejsze rozgrywki na Starym Kontynencie zawitały na Lubelszczyznę za sprawą Dynama Kijów, tyle że mało kto o tym w ogóle wiedział. Na wieczór z cebularzem i Champions League zdecydowało się ledwie siedem tysięcy osób. Dla kogo ukraińskie kluby grają “domowe” mecze w pucharach? I czy w Polsce kogoś w ogóle obchodzi to, że piłkę na europejskim poziomie możemy oglądać nieco częściej niż wtedy, gdy o awans walczą przedstawiciele Ekstraklasy?
Jeśli jeszcze się nie zorientowaliście, Lublin stał się stolicą polskiego sportu. Zero szydery, czyste fakty. Na Lubelszczyźnie występuje najlepszy żużlowiec świata, Bartosz Zmarzlik. Jego klub jest faworytem do trzeciego z rzędu mistrzostwa kraju. Miasto chwali się także jednym z najlepszych siatkarzy na tej planecie, Wilfredo Leonem, który podpisał lukratywny kontrakt z LUK Bogdanką.
Dalej mamy jeszcze ekstraklasowy Start, który rozpycha się w PLK. Wicemistrzostwo, dwa finały Pucharu Polski. Ostatnio w lidze idzie im słabiej, ale to wciąż najwyższa klasa rozgrywkowa.
Wreszcie futbol i wracający do elity Motor. Wjeżdżając do miasta wita nas nieco przestarzały bilbord zachęcający do przyjścia na półfinał baraży o awans. Na Arenie Lublin rośnie frekwencja, przed rokiem piłkarzy oglądało średnio 7600 osób, teraz kopana może przebić nawet żużel, na który chodzi ponad dziewięc tysięcy fanów. Więcej nie może, stadion nie pozwala, choć tu i tam można usłyszeć, że odpowiednie koneksje zagwarantują “niepoliczalne” miejsce na schodach.
Skoro konkretne miasto jest w stanie utrzymywać cztery drużyny w najlepszej lidze w kraju, skoro każda z nich przyciąga na trybuny kilka tysięcy osób, w zasadzie wyprzedając obiekt, wydawałoby się, że na hasło “Liga Mistrzów” stadion w Lublinie wypełni się po brzegi. Zamiast tego hymn Ligi Mistrzów odegrano przy trybunach na tyle pustych, że niosło się po nich echo.
Postanowiłem sprawdzić, dlaczego ukraińskie zespoły w europejskich pucharach średnio nas, Polaków, obchodzą.
Oprawa na meczu Dynamo Kijów – Red Bull Salzburg w Lublinie
Ukraińskie kluby na uchodźstwie. Dynamo, Szachtar, Zoria i ich przygody w europejskich pucharach
Niemcy, Polska, Rumunia, Słowacja, Szwecja. Od czasu rosyjskiej agresji ukraińskie kluby o europejskie puchary grają wszędzie, tylko nie u siebie. Lublin gości europejskie puchary po raz drugi, ale w zasadzie to po raz pierwszy. Dawno temu, w latach 80., Motorowi zdarzyło się zagrać w Pucharze Intertoto, ale wiadomo, że Pucharu Intertoto nie ma sensu zestawiać z poważniejszymi zawodami pod egidą UEFA. W każdym razie w “erze nowożytnej” puchary na Lubelszczyznę trafiły dzięki Ukrainie. Zoria Ługańsk podjęła w Lublinie rumuński FC Universitatea Craiova. Są Sergiu Hanca, Elvir Koljić oraz Serhij Bułeca, mała plejada spod znaku „a pamiętasz jak?”.
Jest też osiemset osób na trybunach.
Sytuacja powtarza się jeszcze parokrotnie. Gdy na Lubelszczyźnie pojawia się belgijski Gent, sprzedaje się pięćset sztuk biletów. Maccabi Tel Awiw przyciąga ośmiuset widzów, z kolei wieńczący fazę grupową Ligi Konferencji mecz z Breidablik zostaje rozegrany przy czterystu naocznych świadkach. Mistrzowie Islandii musieli się zdziwić: wyższą frekwencję notowali na ligowych spotkaniach nawet w czasach pandemii.
Widzów w setkach, a nie tysiącach, liczono także w Tychach. Gdy Worskła Połtawa podejmowała Gruzinów z Dila Gori, na mecz przyszło dziewięćset osób.
Gdy w piłkę kopią zawodnicy innych klubów niż Szachtar Donieck i Dynamo Kijów, ciężej o ciekawość postronnych osób. Zwłaszcza jeśli łączy się to z wizytą rywala, który nawet w przypadku zestawienia go z polskim zespołem brzmiałby niezbyt ekscytująco. W Polsce widać to najdobitniej, bo na Słowacji frekwencja nigdy nie spadła poniżej tysiąca osób, mimo że w Koszycach serwowano takie hity, jak potyczka SK Dnipro-1 z FC Vaduz, szwajcarskim drugoligowcem regularnie sięgającym po Puchar Liechtensteinu.
Takie spotkanie można uznać za gratkę dla groundhopperów i piłkarskich hipsterów, ale nawet oni nie byliby w stanie wykupić tylu biletów, żeby stadion zapełnił się w 35%, bo właśnie takie wypełnienie oznaczała obecność 2000 osób na trybunach. Dnipro w Koszycach oglądało zresztą i po trzy tysiące fanów. Dopiero teraz, gdy tamtejszy stadion rozbudowano do dwunastu tysięcy miejsc, a Krywbas Krzywy Róg zdołał sprzedać ledwie 1800 wejściówek na spotkanie ze Viktorą Pilzno, można było zauważyć i odczuć pustkę.
W Gliwicach liczniejszą zorganizowaną grupę niż Polissia Żytomierz wystawili kibice Olimpiji Lublana i Olimpii Warszawa
Niemniej to wciąż zdecydowanie wyższa frekwencja niż w przypadku wielu meczów rozgrywanych w Polsce, gdzie podobne wydarzenia spotykają się nawet z niechęcią lokalnych kibiców. Gdy Goncalo Feio prowadził Motor, otwarcie narzekał na to, że aranżowanie gier przykładowej Zorii w Lublinie psuje plany jego drużyny, utrudnia korzystanie z płyty głównej tamtejszej Areny. Podchwycili to kibice, którzy do dziś uważają, że obecność obcych na ich obiekcie nie przynosi żadnych korzyści, za to generuje problemy.
Działacze Motoru są innego zdania. Gdy tylko ktoś do Lublina przyjeżdża, odwiedzają obiekt, nawiązują kontakty, budują sieć znajomości, która może zaowocować w przyszłości. No i przede wszystkim: oglądają futbol na lepszym, europejskim poziomie. Czy zwykły kibic nie mógłby robić tego samego?
Nawet 3 miliony Ukraińców w Polsce. Na stadionach tego nie widać
Eurostat: Polska obejmuje tymczasową ochroną 950 tysięcy uchodźców z Ukrainy.
Liczbę tę potwierdza Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców.
Zakład Ubezpieczeń Społecznych: 760 tysięcy osób objętych ubezpieczeniem to Ukraińcy, połowa z nich to mężczyźni w wieku poborowym.
Warsaw Enterprise Institute neguje dane ZUS. Szacuje liczbę Ukraińców w Polsce na 2,5 do 3 milionów osób.
Urząd do Spraw Cudzoziemców: ważne zezwolenia na pobyt w Polsce posiada 1,49 mln Ukraińców.
Główny Urząd Statystyczny dodaje, że w pierwszym kwartale 2024 roku Ukraińcy przekroczyli granicę z Polską 3,57 mln razy. Personnel Service ujawnia, że wydają oni nad Wisłą 1,41 miliarda złotych w skali roku.
Niezależnie od tego, w jakie dane zajrzymy, dowiemy się, że na terenie naszego kraju żyje ogrom Ukraińców. Znajdziemy ich w każdym zakątku naszego kraju. Marcin Wojdat i Paweł Cywiński w „Raporcie o uchodźcach z Ukrainy w największych miastach w Polsce” wyliczają, w których obszarach metropolitalnych jest ich najwięcej: Warszawa, Katowice, Wrocław — in that order. Lublin, który stał się domem dla dwóch ukraińskich klubów, Dynama Kijów oraz Zorii Ługańsk, znajdziemy w końcówce tej wyliczanki.
W kwietniu 2022 roku mieszkało tam blisko dziewięćdziesiąty tysięcy Ukraińców, którzy stanowili 17% ludności miasta.
Dużo i mało, zależy dla kogo, zależy od tematu rozmowy. Na pewno jednak wystarczająco, żeby podczas gry o Ligę Mistrzów w Lublinie uformować z kartonów błękitno-żółtą flagę i na krótką chwilę — UEFA, strażniczka etyki, moralności i oddzielania polityki od sportu, błyskawicznie wysyła ochroniarzy, którzy nakazują zdejmować takie banery — wywiesić na trybunach flagę z prostym przesłaniem: Russia is a terrorist state.
“Russia is a terrorist state” – Dynamo Kyiv fans during UEFA Champions League game vs Red Bull Salzburg in 🇵🇱 Lublin. pic.twitter.com/2nhw3YaZVd
— Szymon Janczyk (@sz_janczyk) August 21, 2024
Oczywiście na Arenę Lublin przybyli nie tylko mieszkańcy tamtejszego obszaru metropolitalnego. Samochody na ukraińskich blachach ciągnęły też z Warszawy czy z Podkarpacia. Gdy w Polsce pojawia się jeden z dwóch wschodnich gigantów, wciąż budzi to poruszenie wśród tęskniących za ojczyzną imigrantów i uchodźców. Autokar z piłkarzami Dynama Kijów odjeżdżał spod stadionu odprowadzany przez garstkę najwierniejszych, którzy wytrwale czekali pod drzwiami, licząc na zdjęcie czy autograf.
Ukraińcy z Lubelszczyzny stanowią jednak większość widzów, którzy przyjechali obejrzeć Dynamo. Nasi sąsiedzi nie są typem fanatyków, którzy przejadą kraj wzdłuż i wszerz, byle tylko zobaczyć ukochany klub.
Styl kibicowania za wschodnią granicą jest inny, zwłaszcza po 2014 roku. Frekwencja na Stadionie Olimpijskim w Kijowie rosła, aż Rosjanie zajęli Donbas i wszystko się zmieniło. Jeszcze przed ponowną agresją sprzedawano średnio o ponad połowę mniej biletów niż w sezonie 2012/2013. Gdy po raz ostatni mecze rozgrywano w normalnych warunkach, spadek był już trzykrotny.
Jedno to brak pasji do zapełniania stadionu, drugie to czysta kalkulacja. Oligarchowie ze wschodu przebijają się na pierwsze strony gazet, przysłaniając to, że według różnych rankingów i źródeł Ukraina albo jest najbiedniejszym krajem na Starym Kontynencie, albo znajduje się w czołowej trójce czy piątce takiego zestawienia, wymieniając się pozycjami z Białorusią, Kosowem czy Mołdawią. Mało kto w takiej sytuacji chce dorzucać się do pensji milionerów biegających za piłką.
Kibic Zorii Ługańsk w Lublinie
Ukraińskie kluby grają w całej Europie tak, żeby oszczędzić. Ile to kosztuje?
Imigrantom z Ukrainy przeważnie wiedzie się jednak lepiej. Na tyle, że pracując w Polsce, byłoby ich stać na obejrzenie meczu drużyny z ukochanego kraju w europejskich pucharach. Zwłaszcza teraz, gdy jest to tożsame z gestem patriotyzmu, jakąś formą oporu, narodowej jedności. Problem w tym, że czasami ci, którzy mają chęć na puchary się wybrać — nieważne już, czy mowa o Polakach, czy Ukraińcach — zderzają się ze ścianą.
Niemalże zerowa promocja wydarzeń w przestrzeni publicznej.
Trudności w zakupie biletów.
Brak jakiejkolwiek oprawy okołomeczowej.
– Gdy Zoria grała w Lublinie pierwszy mecz, z Craiovą, dużo osób skarżyło się, że nie może kupić biletów na mecz. Napisałem do dyrektora klubu, żeby spróbowali sprzedawać je poprzez jakąś polską stronę, np. Motoru. Albo, żeby otworzyli kasy biletowe. Odpowiedział mi dosłownie: to nie nasz problem, tylko kibiców — opowiada Piotr Słonka, który angażuje się w ukraiński futbol, śledzi go, pomaga przy organizacji spotkań tamtejszych klubów w Polsce.
Dlaczego ukraińskie drużyny grające w pucharach nie przyciągają tłumów na stadiony? Jedna z odpowiedzi jest banalnie prosta. Bo im na tym nie zależy. Przed meczem Dynama Kijów z Red Bull Salzburg spędziłem w Lublinie cały dzień, przeszedłem starówkę, byłem w centrum miasta. Nigdzie nie rzucał się w oczy baner, plakat czy bilbord informujący o tym wydarzeniu. Mateusz Fornalski z „Fornal TV”, który zjawił się na Arenie, nie mógł nawet nagrać TikToka z testem cateringu meczowego, bo cateringu po prostu nie było.
Typowy mecz ukraińskiego klubu w europejskich pucharach na wyjeździe to próba zrobienia wszystkiego jak najmniejszym kosztem. Piotr Słonka pokazał, ile kosztuje organizacja takiego wydarzenia na Słowacji, w Koszycach. Jedną trzecią wydanej sumy — 65 tysięcy euro — jest umowa o wynajem stadionu. Zaplecze gastronomiczne kosztuje ponad 13 tysięcy euro. Im więcej spraw utniesz, tym więcej zostanie w kieszeni, nawet jeśli dzień meczowy się nie zwróci, bo przecież UEFA wynagradza za udział w pucharach, niezależnie od tego, ilu widzów przyciągniesz na stadion.
Na Słowacji ukraińskim zespołom sprzyjało szczęście w losowaniu. Do Koszyc przyjechały Slavia Praga czy Spartak Trnawa, co przełożyło się na frekwencję. SK Dnipro-1 zainwestowało w niewielką reklamę i sprzedało odpowiednio 5800 i 5300 biletów, wypełniając stadion. Krywbas Krzywy Róg podszedł jednak do tematu inaczej.
– Zaaranżowałem im możliwość reklamy w jedynym słowackim dzienniku sportowym, przekazałem kontakty. Powiedzieli, że im to niepotrzebne. Efekt był taki, że na Viktorię Pilzno, bardzo popularny na Słowacji klub, przyszło 1800 osób. Teraz grali z Realem Betis i ludzie przyszli na rywala, było 4300 osób, ale stadion jest już ukończony, ma 12000 miejsc – mówi nam Słonka.
W Lublinie zgłaszano problem z zakupem biletów, z kolei w Koszycach ceny wywindowano, odstraszając lokalsów. Mecze ligowe obejrzy się tam za 8 euro – w przypadku topowych rywali, jak Slovan, za 15 euro – podczas gdy ceny na puchary zaczynały się od 20 euro. Ukraińcy się tym nie przejmują, mają jeden wymóg: żeby było tanio. Stąd też wiercenie się w poszukiwaniu najlepszej opcji. Krywbas Krzywy Róg liczył na dziwny miks: kwalifikacje w Mołdawii i ewentualna faza grupowa na Słowacji. Jeszcze wcześniej działacze dogadywali wynajem stadionu w Płocku, ale sponsor klubu mieszkający w Koszycach dał im cynk o wyrzuceniu SK Dnipro-1 z pucharów, przez co obiekt został zwolniony.
Polissia Żytomierz też była już po słowie z Płockiem, ale w ostatniej chwili postawiła na Gliwice.
Nie zmienia się jedno: Polska jest dla ukraińskich klubów pierwszym wyborem, bo wszystko jest u nas tańsze. Piotr Słonka mówi nam, że wynajem piętnastotysięcznego stadionu bez kateringu i z bardzo okrojonym pakietem służb zaczyna się od 15-20 tysięcy euro. W przypadku rezerwacji na kilka spotkań, da się wynegocjować zniżkę. Maksymalny koszt oscyluje wokół 60 tysięcy euro, ale gdy utnie się sklepiki, gastronomię i promocję, można się wyrobić w 25-30 tysiącach.
UEFA za pierwszą rundę eliminacji Ligi Konferencji (każdy albo w nich wystartuje, albo do nich spadnie przegrywając w innych rozgrywkach) płaci 150 tysięcy euro, za drugą 350 tysięcy euro, za trzecią 550 tysięcy euro, a za ostatnią: 750 tysięcy euro. Liga Europy i Liga Mistrzów to znacznie większe pieniądze.
Dynamo Kijów zainkasuje pięć milionów euro za odpadnięcie w play-offach i minimum 3,6 miliona euro za udział w Lidze Europy. Na braku hot-dogów na meczu zaoszczędzono 13 tysięcy euro.
Zoria Ługańsk podczas pucharowego meczu w Koszycach
Szachtar Donieck i Dynamo Kijów chcą do Niemiec
– Typowe dla Ukrainy – mówi Słonka, gdy rozmawiamy o robieniu wszystkiego po łebkach przez Dynamo. Klub z Kijowa bardzo się różni od Szachtara Donieck pod względem organizacyjnym. Na frekwecję nie może narzekać, bo gdzie się nie pojawi, tam wejściówki rozchodzą się w tysiącach sztuk. Na trzech spotkaniach w Łodzi (Fenerbahce, Sturm, Benfica) średnia frekwencja wyniosła 11400 osób, co daje 63% wypełnienia stadionu. W Krakowie i Lublinie wygląda to już jednak znacznie gorzej.
Średnia frekwencja Dynama Kijów na domowych meczach w europejskich pucharach według stadionów:
- Łódź (ŁKS): 11400; 63% wypełnienia miejsc
- Lublin (Motor): 6700; 44%
- Bukareszt (Rapid): 6050; 43%
- Kraków (Cracovia): 5000; 33%
W dodatku niektóre z liczb można podawać w wątpliwość. Osoby obecne na meczu Dynama z Rangers zastanawiają się, jakim cudem informowano o 8300 kibicach na trybunach, skoro wizualnie wyglądało to wówczas gorzej niż w przypadku meczu z Red Bull Salzburg, gdy ogłoszono frekwencję na poziomie 7100 miejsc, otwierając nawet dodatkową trybunę. Zaznajomieni z ukraińską piłką twierdzą, że przy takich okazjach liczba sprzedanych wejściówek zawsze jest podbijana, “żeby lepiej to wyglądało”.
Niemniej nawet jeśli dane są zawyżane, Dynamo nie gwarantuje regularnego zapełniania połowy piętnastotysięcznego stadionu, co przecież nie jest trudnym zadaniem. Na lubelski żużel chodzi prawie dziesięć tysięcy ludzi. Motor robił sold outy już w drodze do Ekstraklasy. Tak, kibicowanie lokalnej drużynie to inna para kaloszy, ale zapotrzebowanie na sport na dobrym poziomie jest w Lublinie widoczne. Tylko znów: po zysk trzeba się jeszcze schylić.
– Gdy Dynamo grało mecze w Krakowie, zaproponowałem im pomoc w promocji, przekazanie kontaktów. Powiedzieli, że w sumie to nie trzeba, żebym napisał u siebie na Twitterze, że zapraszają i tyle – kręci głową Piotr Słonka.
Na tym polu najbardziej widać przepaść pomiędzy Dynamem i Szachtarem. Gdy klub z Donbasu grał w Polsce, aktywnie zabiegał o to, żeby było o nim głośno. Oferował możliwość wywiadów, zapraszał do siebie media, otwierał się, dbał o marketing. Z jednej strony promował sprawę walczącej Ukrainy, wówczas bardzo świeżą, ale nie chodziło tylko o przyciągnięcie uwagi. Szachtar miał ciekawe pomysły. Na ideę stworzenia karnetu na fazę grupową wpadł jeszcze przed tym, jak los skojarzył go z Realem Madryt. Ukraińcy zorientowali się, że każdego meczu nie wyprzedadzą, ale trójpak sprawi, że nawet jeśli za którymś razem kogoś na meczu nie będzie, coś na tym zarobią.
Później, gdy do Szachtara dolosowano Królewskich, karnety okazały się strzałem w dziesiątkę. Średnia frekwencja w fazie grupowej przy Łazienkowskiej 3 wyniosła 25200 osób. Choć może lepiej byłoby napisać: 25200 sprzedanych biletów. W fazie pucharowej już takiej furory nie było. Mecze z francuskim Rennes oraz holenderskim Feyenoordem przyciągnęły, uśredniając, 15350 kibiców. Lekko ponad połowę stadionu.
Manewr z karnetem na grupę Szachtar Donieck powtórzył rok później, gdy zamiast Warszawy wybrał Hamburg. Kierowano się przy tym szansą na maksymalizację zysków, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Frekwencja na arenie, z której na co dzień korzysta HSV, w fazie grupowej wyniosła średnio 47600 osób. Na mecz numer cztery, w fazie pucharowej, przyszło 28800 ludzi – wciąż sporo. Jesienią Szachtar zobaczymy na sześćdziesięciotysięczniku w Gelsenkirchen. W Zagłębiu Ruhry znajduje się jedna z najliczniejszych ukraińskich mniejszości za Odrą.
Liga Mistrzów w Hamburgu. Szachtar Donieck kontra FC Barcelona
Dynamo Kijów też chce grać w Niemczech. Nie do końca wiadomo, jak podejdzie do tego UEFA, która dotychczas oczekiwała, że kluby na uchodźstwie będą rezydowały w jednym i tym samym kraju od początku do końca pucharowej drogi. Jeśli europejska federacja mimo to wyrazi zgodę na przenosiny, to nie w Lublinie, lecz w Hamburgu będzie można zobaczyć nadprogramowe, nieplanowane przez lokalne drużyny mecze europejskich pucharów.
Ciężko jednak oczekiwać, że Dynamo powtórzy za Odrą sukces Szachtara. Niemcy są łasi na każdą okazję do oglądania piłeczki, więc wielu z nich przyjdzie na stadion, nawet jeśli Hamburga nie zaleją reklamy drużyny ze stolicy Ukrainy. Minus, że trzeba będzie otworzyć kioski z jedzeniem, zapewnić bier und wurst, ale to się zapewne zwróci. W każdym razie nie można się spodziewać czegoś więcej niż “kto ma być, ten będzie”.
To nie ten case, co w przypadku Wisły Kraków, która do gry w Europie tak się przyłożyła, że delegaci UEFA gratulowali jej podejścia rzadko spotykanego na tym etapie rozgrywek.
Piotr Słonka twierdzi zresztą, że nawet na Stadion Olimpijski w Kijowie nie przychodziłyby tłumy kibiców Niebiesko-białych. Podobnie w innych przypadkach: Zoria, Woskła, Krywbas zainteresowałyby Ukraińców przy okazji pierwszych pucharowych spotkań, bo to coś nowego, wielki powrót po latach. Potem już raczej telewizor i piwko w domowym zaciszu.
Skoro więc na samej Ukrainie puchary nie są odbierane z wielką estymą, skoro kluby zbytnio nie zabiegają o to, żeby meczom z najwyższej półki towarzyszyła taka sama otoczka, to pustki na polskich stadionach nie dziwią. Żadne to show, żadna też szansa do zdarcia gardła w imię piłkarskiej miłości, więc i żadna strata.
WIĘCEJ O EUROPEJSKICH PUCHARACH:
- Do utraty tchu. Real Madryt i przeładowany kalendarz meczów
- Skandale, kompromitacje, upokorzenia. Zbrukana reputacja Ajaksu
- Woda po parówkach, ubiór na cebulkę i piwny sukces. Odwiedziliśmy Bodo!
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix