Jagiellonia czarowała w ofensywie, Radomiak rewelacyjnie gonił, a Jarosław Kubicki strzelał sprzed pola karnego tak, jakby urodził się w brazylijskim stanie Pernambuco. Były fajerwerki, była dramaturgia, była jakość, a więc nikt, kto zdecydował się spędzić sobotnie popołudnie z Ekstraklasą, nie ma prawa do narzekania. Taką Ekstraklasę chce się oglądać. Miła odmiana po paździerzach w Mielcu i Gdańsku.
Bohater tego meczu może być tylko jeden. Jarosław Kubicki jest w Jagiellonii raczej szarą myszką, nie wyróżnia się tak, jak w swoich poprzednich klubach – Zagłębiu czy Lechii. Trudno się dziwić – „Duma Podlasia” ma niebywały rozmach w ofensywie, a mówimy o pomocniku będącym raczej pracusiem, takim w stylu Romanczuka, a nie artyście pokroju Nene, którego zastępował dziś w jedenastce (Portugalczyk ma problemy zdrowotne). Dziś strzelał nie gorzej niż jego lewonożny kolega. Zdobyć dwie bramki spoza pola karnego w jednym meczu – to naprawdę duża sprawa.
W obu wszystko przyszło tak lekko, tak naturalnie, jakby w Radomiu odbywał się codzienny trening, a nie mecz rangi ligowej. Przy pierwszym trafieniu Imaz i Moutinho wymieniali krótkie podania, oddali do Kubickiego, no i ten kopnął z kroka. Drugie trafienie było jeszcze ładniejsze – mierzone, zewnętrzną częścią stopy, po długim słupku. Piłkarz, który w białostockiej drużynie zwykle gra poprawnie, ma wreszcie swój wielki moment. Taki to już zespół – w podlaskiej kapeli naprawdę trudno nie rozwijać skrzydeł.
Robią to także nowe nabytki białostockiej drużyny. Miki Villar znowu zaliczył wejście smoka z ławki, to on strzelił bowiem na 3:2. Joao Moutinho wyglądał tak, że całe Podlasie przestanie za chwilę tęsknić za Bartłomiejem Wdowikiem. Od razu widać, że nowy lewy obrońca po prostu potrafi grać w piłkę. I chętnie to robi. Dzisiaj zaliczył dwie asysty drugiego stopnia. Przy pierwszym golu Kubickiego był pod grą, stanowił opcję do rozegrania, podszedł wysoko. Przy trafieniu Mikiego Villara spressował rywala w centralnej części boiska, będąc de facto na pozycji Jesusa Imaza (!). Ewidentnie ciągnie go do środka, lubi rozgrywać, ma dobrze ułożoną lewą nogę, co więcej – a w Ekstraklasie to przecież najważniejszy atut – potrafi daleko wyrzucać piłkę z autu. Wygląda na to, że Łukasz Masłowski znowu świetnie wykonał swoją robotę. Jesteśmy zdziwieni mniej więcej tak, jak wtedy, gdy po środzie przyszedł czwartek.
Pochwalić należy też Radomiaka, który mógł załamać się widząc jak piłka leży na stopie Kubickiego, lecz tego nie zrobił. Wręcz przeciwnie – po przerwie wyszedł na boisko z jeszcze większą energią (jeszcze większą, bo generalnie w pierwszej połowie to jemu chciało się bardziej, od samego początku cisnął Jagę) i zdołał odrobić dwie bramki. Przy pierwszej wydatnie pomógł Dieguez i Abramowicz – pierwszy stracił piłkę pod polem karnym na rzecz Peglowa, drugi tegoż Peglowa wyciął równo z trawą, nie dając sędziemu Lasykowi wyboru – to musiał być rzut karny, na gola zamienił go Rocha.
Napastnik Radomiaka wyglądał dziś tak, jakby nie posiadał układu nerwowego – przy jedenastce wyczekał bramkarza do końca, przy drugim trafieniu bezczelnie dzióbnął piłkę obok niego w stylu Dymitara Berbatowa. Gracze Radomiaka mogą pluć sobie w brodę, bo swoje dzisiaj zmarnowali – największe patelnie mieli na nodze właśnie Rocha (kapitalna wrzutka Grzesika!), Vagner (kapitalna wrzutka Peglowa!) i sam Peglow (co za wyłożenie Leandro!), lecz piłka po ich strzałach wylądowała kolejno na obrońcy Jagi, obok jej bramki i na radomskim rynku.
Gdyby w futbolu panowała sprawiedliwość, pewnie zakończyłoby się remisem, bo Radomiak wyglądał naprawdę dobrze. Duma z siebie może być Jaga, bo kiedy mecz wymknął jej się spod kontroli, potrafiła jeszcze do niego wrócić. Drużyna Adriana Siemieńca ma na swoim koncie sześć punktów w lidze i niemalże przyklepany awans do europejskich rozgrywek. Kiedyś w Białymstoku grasował słynny pucharowy pocałunek śmierci, ale już widocznie dał sobie spokój.
Zmiany:
Legenda
Fot. newspix.pl