Wino, kuchnia, śpiew: trzy rzeczy, z którymi kojarzy się Gruzja. – I Kwaracchelia! – dorzuca oburzony tym, że zapomniałem o najnowszym produkcie eksportowym Kaukazu kibic w białej koszulce. W Hamburgu są ich tysiące, zdaje się, że dosłownie wszyscy wyjechali z Tbilisi i okolic, żeby doświadczyć pierwszego wielkiego turnieju w dziejach tamtejszej piłki. W celebracji życia Gruzini nie mają sobie równych, więc nie mogłem sobie odmówić sprawdzenia, jak radują się z historycznych mistrzostw Europy.
Od kiedy EURO przestało być „najtrudniejszą imprezą piłkarską świata” i otworzyło się na kolejne osiem drużyn, grono państw, które nigdy nie doświadczyły futbolowego szaleństwa w postaci wyjazdu na turniej rangi mistrzowskiej, maleje w zastraszajacym tempie. Swoją bajkę przeżyli Islandczycy, Macedończycy, Finowie, Albańczycy i Irlandczycy z Północy. Nowy format nie jest jednak łaskawy dla krajów byłego ZSRR.
Azerbejdżan, Białoruś, Estonia, Kazachstan, Litwa i Mołdawia nie dostały jeszcze swojej szansy. Prym dotychczas wiedli Łotysze, za co mieszkańcy Rygi do dziś wysyłają Zbigniewowi Bońkowi kwiaty na urodziny.
Gruzji udało się z tego grona wyłamać, wznieść ponad przeciętność. Wystarczył tydzień turnieju w Niemczech, żebyśmy mieli pewność, że dawny blok radziecki nie mógł wybrać lepszego „ambasadora”. Dżwarosnebi na boisku są odbiciem całego narodu.
Stasia Budzisz, autorka znakomitego reportażu „Pokazucha. Na gruzińskich zasadach” przybliża w nim tamtejsze społeczeństwo, malując obraz kraju, w którym niezależnie od tego, jak cienko się przędzie, gości wypada podjąć przy suto zastawionym stole, gdzie wielka banda biesiadników wykona pełen repertuar ludowych pieśni. Odwiedzając Gruzina, nie zdołasz dostrzec dna kielicha, bo wino dolewa się po każdym toaście.
„Gruzja wygra EURO” – mówią ludzie. Gdy zaczęli mieć dość polityków, pokochali futbol
Gruzja na EURO 2024. Zdobyli nasze serca, przejęli trybuny i ulice
Duma nie pozwala temu narodowi żyć inaczej niż na pełnej petardzie. Często oznacza to brak umiaru – pogoń za tym, żeby się pokazać, sprawia, że dwie trzecie populacji kraju ma przynajmniej jeden kredyt do spłacenia, a to dane bez podziału wiekowego, więc faktyczna liczba jest jeszcze wyższa. Tylko w kilku krajach zadłużenie gospodarstw domowych w stosunku do dochodów jest wyższe. Kraj pogrążyła naiwność: ludzie myśleli, że pożyczki zawierane wirtualnie nie są na serio i nie będzie trzeba będzie ich spłacać. Banki miały na ten temat inne zdanie.
Budzisz w podcaście „Dział Zagraniczny” dodaje, że w porównaniu z sąsiadami z Armenii, Gruzini mają dwukrotnie mniej oszczędności, o ile w ogóle mogą mówić o jakichś zaskórniakach. Są jednak wydarzenia, które spychają na bok zmartwienia, troski i konieczność spięcia domowego budżetu. Argentyńczycy sprzedawali samochody, żeby pojechać na mundial do Kataru. Dla zakaukaskiej nacji auta są zbyt ważnym elementem „pokazuchy”, więc pewnie je zatrzymali.
W ten czy inny sposób rzesze Gruzinów dotarły jednak do Niemiec. To nie ten przypadek, co Albania, Rumunia i Turcja, nie mówimy o wielkiej diasporze, która zapewniła reprezentacji solidną bazę kibiców. Jak na konserwatystów przystało, Dżwarosnebi mają w kadrze na mistrzostwa zaledwie dwóch piłkarzy urodzonych poza granicami kraju: Georgesa Mikautadze i Gio Citaiszwilego.
Ktoś w tym miejscu rzuci, że w sumie to trzech, bo Nika Kwekweskiri pochodzi z Gali, miasta w Abchazji będącej przedmiotem wojny, faktycznie kontrolowanej przez Rosję. W Gruzji ciekawe jest to, że przywiązanie do ojcowizny i regionu pochodzenia idzie w parze z poczuciem jedności. Ukuto nawet wyjątkowo ładne powiedzenie – że to jak z dłonią: niby pięć oddzielnych palców, ale jednak sensu nabiera dopiero całość.
Może łatwiej być bliżej siebie, bo wszystkie drogi prowadzą do stolicy? Tbilisi zamieszkuje blisko jedna trzecia mieszkańców całego kraju. Zatrzymując kolejnych kibiców tej reprezentacji pod stadionem HSV, wręcz nie usłyszałem, by ktokolwiek przyjechał na EURO z innego miasta. Odzwierciedlają to powołania: ponad połowa kadrowiczów urodziła się w stołecznej metropolii. Pod tym względem Gruzji dorównuje tylko Ile-de-France, tyle że Paryż i jego suburbia trzykrotnie przewyższają liczebnością całe zakaukaskie państwo.
Powtarzająca się w ustach moich rozmówców odpowiedź na pytanie o miejsce zamieszkania sprawiła, że w pewnym momencie pomyślałem, że najzwyczajniej w świecie cała stolica na czas mistrzostw przeniosła się do Niemiec. W tym poczuciu utwierdził mnie Lasza, wieloletni fotograf drużyny narodowej, z którym rozmawiałem o fenomenie jego ulubieńców. Jak na człowieka z aparatem przystało, pokazuje mi zdjęcie. Tłum ludzi maszeruje na stadion.
– Wyszedłem wczoraj na spacer po mieście i byłem w szoku, ilu Gruzinów spotkałem. Na każdym kroku słyszałem gruziński. Myślę, że przyjechało tu kilkadziesiąt tysięcy osób. Ludzie odkładali na bilety, od kiedy stało się jasne, że zagramy na EURO – tłumaczy.
Nie mieli więc na to wiele czasu, bo Gruzja awans wywalczyła w barażach. Nic dziwnego, że w przerwie meczu oglądałem głównie dwa obrazki: szczęśliwców, którzy obdzwaniali rodzinę na wideo, krzycząc coś co telefonu i pokazując bliskim stadion oraz tych, którzy nerwy leczyli papierosami, może nawet tymi samymi, które są najpopularniejszym produktem na straganach w Tbilisi – ręcznie składanymi, co wyjaśniałoby, że powietrze stało się tak gęste, jakby na korytarzach pojawiła się mgła.
Fascynującym widokiem było to, że tysiące gruzińskich fanów pojawiło się w Niemczech w pełnym rynsztunku, co oznacza w tym przypadku flagi, flagi i jeszcze raz flagi. Jeszcze nigdy nie widziałem tylu symboli narodowych w jednym miejscu. Krzyż na krzyżu, jakby na ulicach Hamburga ktoś postanowił nakręcić sequel potyczek Ulricha von Jungingena z Jurandem i spółką. Kibice zawiązywali sobie flagi na szyi i udowadniali, że pogłoski o wyjątkowych zdolnościach wokalnych całego kraju nie są przesadzone.
Rozpoczęła się wielka piłkarska supra.
Kuchnia lepsza niż futbol – Gruzja i jej świętości
Supra nie jest bynajmniej żadną przenośnią, bo Gruzini biesiadowali jakby jutra miało nie być. Facet w koszulce Kwaracchelii, którego spotkałem pod stadionem, mówi mi:
– Nie przyjechałem tu oglądać zwycięstw, bądźmy realistami. Niezależnie od wyniku jestem z nich dumny, bo się tutaj dostali, bo grają tak, że serce się raduje. Mogą przegrać wszystkie pozostałe mecze, nie obchodzi mnie to. Jestem szczęśliwy!
Młode Gruzinki, z którymi rozmawiam, wracają wspomnieniami do świętowania promocji na ulicach – rzecz jasna – Tbilisi.
– Awans wziął nas z zaskoczenia, nie spodziewaliśmy się, że pojedziemy na EURO. Nagle całe miasto wyszło na ulice, żeby świętować i pić do rana. Nigdy tego nie zapomnimy!
Nieliczni Czesi, których mijałem, byli lekko przytłoczeni tym, co zobaczyli. Nie szukali nawet argumentów, którymi mogliby odeprzeć zaczepki oponentów. Myśmy się kłócili z Austriakami czy schabowy, czy może jednak sznycel. Tym razem jednak walki o wyższość knedliczków nad chaczapuri nie było. Może to jednak kwestia szacunku? Gruzińskiej kuchni podważać nie wypada, o czym przekonuję się, pytając rozmówczynie czy piłka nożna w ich ojczyźnie dorównuje już kulinariom.
– Musimy poważnie porozmawiać! – ostrzega, uśmiechając się od ucha do ucha. – My w Gruzji mamy pewną hierarchię. Chinkali, długo, długo nic, piłka nożna – mówi, nie przestając się szczerzyć.
– W drodze wyjątku futbol może być równie ważny. Na przykład, gdy oglądamy mecz, lepiąc pierogi! – dodaje.
Starszy mężczyzna czyni mi natomiast rozprawę o winie, również niepodważalnie lepszym od reprezentacji kraju. Wielką chlubą Gruzinów jest odkrycie archeologów, którzy dowiedli, że to oni jako pierwsi w dziejach pędzili napój z winogron już osiem tysięcy lat temu. Willy Sagnol musi zaakceptować, że jego drużyna w powszechnej opinii nigdy nie dorówna tamtejszym kulinariom.
W Hamburgu są tylko dwie gruzińskie restauracje, ale pełnią one dowód rzeczowy w sprawie, bo w żadnej z nich nie ma nawet jednego wolnego miejsca. W środku pełno ludzi w szalikach zajada się przysmakami, które przecież dopiero co jedli w ojczyźnie, w domowym wydaniu. Nie wiem, czy to brak ciekawości świata, czy przekonanie do tego, że nie ma nic lepszego od Gruzji – na boisku, na talerzu, wszędzie.
– Mamy wiele powodów do dumy, nie tylko kuchnię, wiesz? – pyta Lasza i zerka na mnie, upewniając się, że nie wiem, żeby mógł rozpocząć wyliczankę. – Gruziński język, na przykład. Wspaniały, jeden z najstarszych wciąż używanych dialektów świata. Nasza muzyka: piękna i oryginalna. Nasza kultura, tradycje, które przetrwały. Cały naród, wielcy Gruzini, o których pamiętamy.
Z reprezentacji kraju Gruzini są dumni, bo jej gra wyraża uczucia całego narodu. Tłum szczęśliwych ludzi chciał po prostu widzieć pasję i pasję przejawia każdy, kto wychodzi na boisko w czerwonej lub białej koszulce. Oglądając tych zawodników, masz wrażenie, że każdy z nich gra na turbodoładowaniu. Kipią energią od pierwszej minuty, zaangażowania nie brakuje im, nawet gdy jadą już na oparach.
Są odważni, nawet jeśli oznacza to nieco naiwne rajdy na bramkę rywala i masę roboty dla Giorgiego Mamardaszwilego. Celebrują każde zagranie, a trybuny oklaskują każdą interwencję, niezależnie od tego, czy jest to wybicie piłki w aut czy zablokowanie głową strzału przewrotką. Według wszelkich rankingów i zestawień są najsłabszym zespołem EURO, ale nawet przez chwilę nie dają tego po sobie poznać.
Kiedy pytam Laszę o to, skąd w reprezentacji Gruzji tyle zawziętości, zaczyna się śmiać.
– Kochamy futbol, po prostu! To nasz narodowy sport, nasza duma. Każdy z nas chciałby być na boisku i grać w takim meczu, dlatego ci, którym się to udało, wyglądają tak, jakby nie mieli niczego do stracenia.
Citaiszwili, swobodny drybler z Wisły i Lecha, nagle zasuwa w obronie. Davitaszwili pojawia się we własnym polu karnym, blokuje strzały. Co chwilę któryś z Gruzinów macha zachęcająco w kierunku trybun, łaknąc jeszcze gorętszego dopingu. Energia tej drużyny jest tak niesamowita, że nawet się nie zorientowałem, że przez pół godziny ekipa Sagnola nie oddała strzału. Kiedy jednak trafiła do siatki, wszyscy oszaleli. Na czele z Guramem Kaszią, który przerzucił przez ramie Mikautadze, autora bramki, jak worek ziemniaków i wrzeszczał w niebogłosy.
– Pytasz o charakter: to jego zasługa. Kaszia ma trzydzieści sześć lat, pewnie niedługo zakończy karierę. Dla niego występ na mistrzostwach oznacza wszystko, dosłownie. Jest mentalną ostoją drużyny, nie pozwala się nikomu zatrzymać i zaraża optymizmem. Myśli tylko o zwycięstwie, nawet na treningach. Za każdym razem każe robić zdjęcie wygranej drużynie w małych grach, taki powinien być lider – opowiada Lasza.
To nie tak, że Gruzja broni wspaniale, dokładnie odwrotnie: nie ma na tym turnieju drużyny, która broni słabiej od nich. Poświęcenie wysuwa się jednak na pierwszy plan, przykrywa braki. Dlatego na koniec nikt nie każe piłkarzom ściągać koszulek, oni sami ciskają je w trybuny jak trofea, które czynią ludzi najszczęśliwszymi na świecie. Mamardaszwili rozdzielił swoje rękawice między dwóch kibiców. Obaj tulili je do piersi jak najcenniejszą rzecz na ziemi.
Chwicza Kwaracchelia to gwiazda. Ile znaczy dla Gruzji?
– Przestańmy o nim mówić – rzuca niemal łysy trzydziestolatek, gdy pytam go o Chwiczę Kwaracchelię. – Wiem, że wszystko kręci się wokół niego, ale to niedobrze. Ma zbyt dużą presję na barkach – tłumaczy.
Na plecach ma jednak nazwisko gruzińskiego idola, jak większość kibiców, których mijamy. Kwaraccheliów jest w tłumie tyle, że gdy ktoś wyłamie się z kościółka Chwiczy, od razu przykuwa uwagę, przyciąga wzrok. Może dlatego wyłapałem w tłumie trzynastkę i napis „Kaczarawa”, a może to już po prostu ekstraklasowe zboczenie.
Niki na mistrzostwach Europy jednak nie ma. Gruzini przeszli długą drogę od momentu, w którym czarną robotę w ataku odwalał tam Władimer Dwaliszwili. Jeden z kibiców pod stadionem opowiada mi o całej generacji talentów, która nagle wypłynęła, zapewniając najpiękniejszy moment w jego życiu. Każdy może znaleźć w niej swojego idola, nie trzeba wzdychać jedynie do Kwaracchelii. Nawet jeśli powody tych uczuć są różne…
– Ulubiony piłkarz? Mamardaszwili. Jest nieziemsko przystojny! – rzuca rozbrajająco kibicka reprezentacji Gruzji.
– Chwicza wszystko to popchnął, pociągnął. Nie ma co ukrywać: to on rozbudził modę na reprezentację i zwiększył zainteresowanie piłką. Wiesz, ile osób lata do Neapolu na jego mecze? Byłbyś zszokowany, kursują tam pełniutkie czartery! – zachwyca się fotograf Lasza.
Ich nacja w końcu doczekała się „swojego Lewandowskiego”, jak stwierdził inny kibic w białym trykocie. Zauważył, że doświadczenie takiego talentu to dar od boga dla jego narodu. Jak to w Gruzji: głęboka wiara miesza się z tym, co przyziemne, wyjaśnia sprawy, które wcale nie wydawały się tak zawiłe.
Może jednak Gruzini mają rację i o Chwiczy należy rozmawiać, wplatając w to boskie wątki. Od kiedy się pojawił, ich życie stało się weselsze. Za każdym razem, gdy docierała do niego piłka, ktoś wiwatował. Gdy sunął z nią w kierunku bramki, flagi zawiązane na szyjach tworzyły falę, bo ich właściciele zrywali się z miejsc.
„Wiesz, czemu bije moje serce? Widziałem Maradonę, widziałem Maradonę! Mamo, jestem zakochany” – śpiewał niegdyś cały Neapol wraz z przedmieściami. Chwicza nie doczekał się jeszcze takich przebojów w tamtych okolicach, jednak jego nazwisko błyskawicznie połączono z Diego. Może nie dorównuje mu statusem, ale daje południowcom namiastkę tego, o czym słyszeli od ojców i dziadków.
Gruzińska młodzież wzdychała do podobnych opowieści. Ich bohaterem był Szota Arweładze, do dziś najlepszy strzelec w historii reprezentacji kraju. Ciężej było śpiewać o Kachabarze Kaładze, obrońców czcić ciut trudnej. Jeden i drugi kolorowali tamtejszy futbol, ale przy tym, co wyczynia Chwicza, wydaje się, że byli co najwyżej przystawką. Tak jak i gruzińscy mistrzowie, którzy reprezentowali ZSRR.
W drodze na stadion spotykam staruszka wraz z synem. Poprawia flagę, gdy pytam go o to, co teraz czuje. Dziecko pełni rolę tłumacza, bo rozminęliśmy się pokoleniami. Ja nie uczyłem się już rosyjskiego, dziadek nie miał jeszcze szans poznać angielskiego. Szczęśliwie doświadczył jednak oglądania Chwiczy.
– Mam osiemdziesiąt osiem lat. Przyleciałem tu z Tbilisi, musiałem to przeżyć. Jak długo żyję, tak nie widziałem takiego piłkarza jak Kwaracchelia. Ubóstwiam go najbardziej ze wszystkich.
Złote dziecko narodu niemal nie robi błędów na boisku, gra idealnie. Rywale niemiłosiernie go kopią, co wzburza trybuny. Jako jedyny ma przyzwolenie na to, żeby nieco rzadziej jeździć na tyłku za rywalami, ale tuż przed zejściem z murawy popisuje się wślizgiem godnym mistrzów tego fachu. Chwilę wcześniej naciągał obolałe mięśnie, żeby wytrzymać jeszcze parę minut, poszukać szansy na premierowego gola.
Nie udało się, ale swoje zrobił. Wystarczyło, żeby wziął na siebie wrzutki ze stojącej piłki, które średnio wychodziły Gio Citaiszwilemu i proszę: pierwszy rzut wolny uderzony tak, że Czesi się obcięli, pogubili, podarowali rywalom rzut karny.
– Zamienia w złoto wszystko, czego dotknie – kwituje po meczu jeden z Gruzinów.
Wróży, że przed nimi wspaniałe lata, jakaś dekada podziwiania przyszłego rekordzisty nad rekordzistami. Być może mundial w USA, bo kto im teraz zabroni marzyć, kto ich zatrzyma?
Być jak Gruzja. Energia i zaangażowanie, które zapamiętamy
Gruziński entuzjazm jest piękny, szalony. Chyba najlepiej oddaje go sytuacja z końcówki spotkania z Turcją, gdy Mamardaszwili ni stąd, ni zowąd ruszył w pole karne, szukając gola głową. Europejscy obserwatorzy wpadli w osłupienie: to przecież pierwszy mecz fazy grupowej, nie żadna walka o awans. Jasne, punkt przybliżyłby zespół Willy’ego Sagnola do wielkiej sensacji, jednak przed nimi były jeszcze kolejne spotkania.
Co z bilansem bramkowym, który może mieć wpływ na awans? Czy warto przegrać wyżej?
To pytania, których nikt w Gruzji sobie nie zadawał. Poszli na żywioł, za co faktycznie zostali ukarani, ale co z tego? Dostarczyli światu najlepszy mecz tego turnieju, ta sytuacja była jedną z części tego spektaklu, która uczyniła go tak wspaniałym wydarzeniem. Komplementy o dzielnej postawie łechtają Gruzinów, nie ma w nich jeszcze cienia poczucia niedosytu czy rozczarowania.
Armaz, dziennikarz, z którym dzieliłem pulpit dla mediów, ucichł jednak zupełnie na dwie minuty, kiedy Saba Lobjanidze w ostatniej akcji spotkania fatalnie przestrzelił. Oglądając mecz, był zestresowany i przejęty, podtrzymywał dłońmi twarz, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od murawy.
– Ale gramy, co? – zapytał po meczu, ciesząc się, że podzielam jego zachwyty. – Nie wiem, czy mamy jakiś sekret. Oni po prostu zrobią wszystko dla naszego kraju i pokazują to na boisku – odpowiada, pytany o to, skąd w Gruzinach tyle pasji. Przyznaje jednak, że Czesi zasługiwali na więcej, że byli lepsi. – Na szczęście był Mamardaszwili, nasza supergwiazda!
Na trybunach stadionu w Hamburgu uwagę wszystkich przykuły literki składające się na hasło „BELIEVE” wywieszone w gruzińskim sektorze. Inspiracja Tedem Lasso jest oczywista, zachodnia kultura na Zakaukaziu nie budzi odrazy, wręcz przeciwnie: Gruzja to Europa, żadna tam Rosja, którą w Tbilisi gardzą. Mówią o tym nawet sami piłkarze, którzy zresztą stali się siłą napędową protestów w kraju. Jeśli jednak czymś od zachodu odstają to właśnie wiarą, którą wynieśli na transparent.
– Jesteśmy bardzo religijnym narodem, jak więc moglibyśmy nie wierzyć w ten zespół? Wygramy, awansujemy, damy radę! – oznajmia mi młoda Gruzinka na godzinę przed pierwszym gwizdkiem sędziego.
Gdy arbiter użył go po raz ostatni, większość chłopaków w czerwonych trykotach padła na murawę. Podrywali się z niej tylko po to, żeby podejść do Lobjanidze, przytulić go, uściskać, pocieszyć, dać znać, że to nie jego wina, że każdemu mogło się zdarzyć. Zaraz potem znów się kładli.
– Są wycieńczeni, dali z siebie wszystko. Zobacz, jak oni wyglądają. Jak zespół, który gra na maksa, walczy do końca. Za to ich tak kochamy – podsumowuje Armaz.
Nie wygrali, ale nic to. Zdobyli serca kibiców na całym świecie. Z tymi własnymi śpiewali pod trybuną tak, jakby dopiero co zgarnęli trzy punkty. Pan, który przed stadionem obwieszczał mi, że wynik nie ma znaczenia, miał rację: Gruzji faktycznie wystarczała celebrowanie chwili, są dumni i wdzięczni za wszystko, co spotkało i spotka ich w Niemczech.
Jeśli już przed wyjazdem na mistrzostwa Europy zawodnicy, którzy przyczynili się do tego wyczynu, otrzymali od premiera kraju Ordery Honoru, to teraz spłyną na nich jeszcze większe zaszczyty. Gruzja urządziła w Niemczech suprę, jakiej jeszcze w dziejach tego kraju nie było i może być z tego dumna, nawet jeśli ostatni toast trzeba będzie wznieść już za parę dni.
WIĘCEJ REPORTAŻY Z EURO 2024:
- Janczyk z Berlina: Europa nas nie zapamięta. Polska jest nijaka
- Od Hitlera do papieża. Historia Olympiastadion w Berlinie
- Ronaldo na ratunek byłego NRD
- Joselu, Fuellkrug, Mertesacker. Edward Kowalczuk i opowieść o Hanowerze
fot. Newspix, własne