Reklama

Nokaut bez rękawic. Jak Ricardo pognębił Anglików na EURO 2004

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

22 czerwca 2024, 08:37 • 17 min czytania 3 komentarze

Konkurs rzutów karnych w ćwierćfinale mistrzostw Europy w 2004 roku rozpoczął się w sposób wymarzony dla reprezentacji Portugalii. David Beckham, po raz drugi w trakcie turnieju, w fatalnym stylu spartolił jedenastkę i pozwolił gospodarzom wyjść na prowadzenie już po pierwszej serii strzałów. Problem w tym, że niedługo potem chybił również Rui Costa, no i po trzech kolejkach ponownie był remis. Strzegący dostępu do portugalskiej bramki Ricardo Pereira kompletnie nie potrafił wyczuć intencji Anglików. Z łatwością zmylili go kolejno Owen, Lampard, Terry, Hargreaves i Cole. I widać było, że golkiper jest głęboko sfrustrowany swoją niemocą. Że dręczy go poczucie, iż nie pomaga drużynie w chwili, gdy ta najbardziej go potrzebuje. Uznał więc, że musi wybić przeciwników z rytmu jakąś psychologiczną sztuczką, niekonwencjonalnym zachowaniem. Dlatego zdjął z dłoni bramkarskie rękawice.

Nokaut bez rękawic. Jak Ricardo pognębił Anglików na EURO 2004

Ale że akurat coś takiego przyszło mu to do głowy?

Jak opowiadał sam Ricardo w książce “Twelve Yards” autorstwa Bena Lyttletona, kluczowym impulsem do pozbycia się rękawic był fakt, że… kompletnie nie kojarzył stylu, w jakim rzuty karne wykonuje na ogół Darius Vassell. Tymczasem to właśnie 24-letni napastnik Aston Villi, który w 27. minucie zmienił kontuzjowanego Wayne’a Rooneya, ruszył w stronę wapna, by oddać strzał otwierający siódmą kolejkę konkursu.

Przygotowywaliśmy się do rzutów karnych na treningach. Ja dodatkowo oglądałem nagrania i analizowałem, jak poszczególni angielscy piłkarze wykonują jedenastki. Ale kiedy zobaczyłem Dariusa Vassella, pomyślałem sobie: “zaraz, zaraz, do cholery – nie kojarzę go, czy on w ogóle kiedykolwiek strzelił gola z karnego?!”. Doszedłem do wniosku, że muszę COŚ zrobić. Cokolwiek. Spojrzałem na swoje ręce w poszukiwaniu inspiracji i zrzuciłem rękawice. Zdziwiony Vassell spojrzał najpierw na mnie, a potem na sędziego. Arbiter kiwnął tylko głową, że wszystko jest w porządku i wolno mi bronić bez rękawic. W zasadzie do dzisiaj nie wiem, dlaczego akurat na to się zdecydowałem. To nie był mój stały numer. Nie broniłem rzutów karnych gołymi rękami ani nigdy wcześniej, ani później. Ale miałem poczucie, że potrzebuję takiej zagrywki, bo inaczej znów zostanę łatwo zmylony przez strzelca.

Solówa na gołe dłonie

Manewr ze zdjęciem rękawic okazał się równie szokujący, co skuteczny. Vassell z kretesem przegrał wojnę nerwów.

Reklama

– Do dzisiaj nie mogę się pogodzić z tym, że to akurat ja zmarnowałem decydującego karnego. Wcześniej spudłował również David Beckham i pewnie czuł się podobnie. Też miał świadomość, że powinniśmy byli wygrać nie tylko ćwierćfinał, ale w ogóle cały turniej. Każdy to wiedział i to jest najgorsze – opowiadał Vassell w rozmowie ze Sky Sports. – Mieliśmy kapitalny zespół, świetną generację piłkarzy. Dlatego te karne tak bolą i dlatego tak często je wspominamy.

Portugalia 2:2 k. 6:5 Anglia (1/4 finału Euro 2004)

Wyrok na “Synach Albionu” wykonał osobiście portugalski bramkarz, niesiony euforią po powstrzymaniu Vassella gołymi rękami. Choć to akurat stanowiło już element przedmeczowego planu, a nie spontaniczną inicjatywę. – Trener Scolari wiedział, że w klubie zdarza mi się wykonywać rzuty karne i jeszcze nigdy nie spudłowałem z jedenastu metrów. Nie zgodził się wprawdzie, bym strzelał w trakcie pierwszych pięciu kolejek, jednak dał mi przyzwolenie, żebym potem wziął na siebie szósty strzał. Trochę się to zmieniło, ponieważ chybił Rui Costa. Na moje miejsce wskoczył Helder Postiga, a ja wykonałem siódme uderzenie, do którego pierwotnie wyznaczony był Nuno Valente. Kiedy spojrzałem Vassellowi w oczy, gdy podchodził do strzału, od razu dostrzegłem, że jest zszokowany moim zachowaniem. Nie miał pomysłu, nie udźwignął odpowiedzialności. Pomyślałem: “dobra, bronię to, a potem kończę te karne”.

Jak pomyślał, tak uczynił.

Po powrocie do kraju siedziałem przez dwa tygodnie w domu i grałem na konsoli. Nie wychodziłem nawet do sklepu – opowiadał ze smutkiem Vassell. – Oczywiście w końcu musiałem się zebrać w sobie. Pokazać się na oczy ludziom, mimo że wiedziałem, co wyczytam w ich spojrzeniach. Tak, to ja. Ja jestem tym nieudacznikiem, który pozbawił reprezentację Anglii szans na mistrzostwo Europy.

Reklama

“Poprzedniego dnia trenowaliśmy jedenastki na tym boisku i regularnie mieliśmy problemy z odpowiednim ustawieniem stopy. Z punktem jedenastu metrów było coś nie tak. Trener Eriksson złożył nawet skargę w UEFA i obiecali, że coś z tym zrobią, ale najwyraźniej nie zrobili nic, ponieważ podczas meczu spotkało nas dokładnie to samo”

David Beckham

Vassell już nigdy nie zagrał w reprezentacji kraju. Dostał jeszcze powołanie na dwa pierwsze mecze eliminacji do mistrzostw świata, lecz przesiedział je na ławce rezerwowych. Później wypadł z kręgu zainteresowań Svena-Gorana Erikssona na dobre.

W portugalskich mediach pojawiła się teoria, jakoby to legendarny Eusebio, który rozmawiał z zawodnikami po zakończeniu dogrywki, miał zasugerować Ricardo zdjęcie rękawic w kulminacyjnym momencie. – Nic takiego nie miało miejsca! – ze śmiechem dementował bramkarz w materiale magazynu “Observador”. – Powiedziałem Eusebio, żeby się przede wszystkim nie denerwował, a my na pewno zrobimy to, co do nas należy. Wiedzieliśmy od lekarza, że z jego sercem naprawdę nie jest najlepiej. A ten mecz miał dla niego szczególne znaczenie, ponieważ na mistrzostwach świata w 1966 roku Portugalia przegrała w półfinale właśnie z Anglią. Po zwycięstwie Eusebio wyściskał mnie i powiedział tylko: “dziękuję, ty to dla nas wygrałeś”. Ja też podziękowałem mu za jego wsparcie i natchnienie. A przy okazji sprawdziłem dyskretnie, czy adrenalina zaczyna go już opuszczać i czy jego puls opada. Strasznie martwiłem się o jego zdrowie.

Co ciekawe, po turnieju Ricardo otrzymał bardzo nieprzyjemny list od przedstawicieli firmy, która dostarczała portugalskiej reprezentacji sprzęt sportowy. Wprawdzie kilka pierwszych akapitów poświęcono na kurtuazyjne gratulacje za pokaz bramkarskich umiejętności przy strzale Vassella, ale najistotniejszym fragmentem korespondencji było jednak bardzo gorzkie w swojej wymowie żądanie, by w przyszłości Portugalczyk darował już sobie ściąganie rękawic.

Zwłaszcza w meczach, które przyciągają wzrok sympatyków futbolu z całej Europy.

Ćwierćfinał zakończył się dla reprezentacji Portugalii szczęśliwie, ale sam turniej nie miał tak radosnej puenty. Podopieczni Luiza Felipe Scolariego w kolejnej rundzie uporali się z Holandią, lecz w finale rozegranym na Estadio da Luz polegli 0:1 w starciu z Grekami. Jedna z największych sensacji w dziejach futbolu stała się faktem. Głodna triumfu Portugalia musiała uznać wyższość super-defensywnej maszyny skonstruowanej przez Otto Rehhagela. I trudno tutaj nawet mówić o jakimś wielkim pechu faworytów. O zbiegu okoliczności, o nie najlepszej dyspozycji dnia. Tak się bowiem złożyło, że gospodarze zmierzyli się z Grekami również w meczu otwarcia mistrzostw i wtedy także polegli. Po prostu nie mieli sposobu na rozmontowanie skazywanych na pożarcie rywali.

Grecka tragedia

Do dziś wydaje się to niewiarygodne. Z jednej strony Luis Figo, Cristiano Ronaldo, Deco, Pauleta i Ricardo Carvalho. Z drugiej Angelos Charisteas, Teodoros Zagorakis, Giourkas Seitaridis czy Zisis Vryzas. Grecy dysponowali składem solidnym, jasne. Mieli w swojej ekipie paru ciekawych zawodników o uznanej reputacji. Jednakże brakowało im choćby jednego gracza cieszącego się statusem prawdziwie wielkiej gwiazdy światowego futbolu, podczas gdy Portugalia posiadała takich kilku. Deco przeżywał najlepszy okres swojej kariery, był świeżo upieczonym triumfatorem Ligi Mistrzów i wymieniano go w gronie kandydatów do Złotej Piłki. Ronaldo pomału wspinał się na szczyt, a Figo tenże szczyt opuszczał, lecz obaj gwarantowali w 2004 roku niesamowitą jakość. Ricardo Carvalho, pupilek samego Jose Mourinho, uchodził za jednego z najlepszych stoperów Starego Kontynentu. I tak dalej, i tak dalej.

Na portugalskiej ławce trenerskiej zasiadał mistrz świata Scolari. W trakcie finału wpuścił na murawę takie sławy jak Nuno Gomes czy Rui Costa. Z kolei u Greków rozdawał karty stary wyjadacz Otto Rehhagel, który po przerwie oddelegował do boju Steliosa Venetidisa oraz Dimitrisa Papadopoulosa. Jest różnica, prawda? Co tu dużo gadać, jeżeli chodzi o klasę i dorobek poszczególnych zawodników, Grecję i Portugalię dzieliła przepaść.

Nie miało to jednak przełożenia na przebieg i rezultat finału.

“Nasze spotkanie z Anglią określono przedwczesnym finałem. Czasami sobie wyobrażam, że to rzeczywiście był ostatni meczu turnieju”

Ricardo

Ricardo opowiadał (między innymi w rozmowie z portugalskim “Noticias Magazine”), że Portugalczycy przed finałowym starciem obawiali się tylko jednego: wyjścia Greków na prowadzenie. Gdy w 57. minucie Charisteas zdobył otwierającego gola, z gospodarzy uszło powietrze. Stracili wiarę w sukces. – Nie wiem, czy Grecy byli w jakiś sposób zaczarowani. Jedno jest pewne: nie można było dopuścić, by zdobyli gola i skupili się na defensywie. A my im na to pozwoliliśmy. Przez całe mistrzostwa Grecy stracili bramkę jako pierwsi tylko w ostatnim meczu fazy grupowej z Rosją. I przegrali to spotkanie. To był na nich najlepszy sposób: odebrać im komfort gry w głębokiej defensywie, zmusić do przejęcia inicjatywy – przyznał bramkarz.

Do dziś boli, jak sobie pomyślę, że tak niewiele nam zabrakło do złota – dodał. – Atmosfera na mistrzostwach była wspaniała. Portugalski naród zasługiwał na to, byśmy wygrali dla niego ten turniej. Na szczęście kibice byli dla nas bardzo wyrozumiali po porażce. Oczywiście nie napisaliśmy szczęśliwego zakończenia dla tej historii, lecz nawet dzisiaj ludzie zagadują mnie czasem na ulicy i gratulują występów podczas Euro 2004.

Portugalia 0:1 Grecja (finał 2004)

Można założyć, że gratulacje dotyczą głównie popisów Ricardo w starciu z Anglią, gdyż w finałowej konfrontacji portugalski bramkarz się akurat nie popisał. Kiepskim zachowaniem na przedpolu ułatwił zadanie Charisteasowi, który skierował futbolówkę po rzucie rożnym właściwie do pustej bramki. – Po takiej porażce najgorszy jest ten moment, gdy pozostajesz jeszcze z zespołem – wspominał golkiper. – Atmosfera jest wówczas zła, grobowa. Dopiero powrót do domu, do rodziny, pozwala odzyskać wewnętrzny spokój i odnaleźć pocieszenie. A potem zaczyna się nowy sezon. Nadchodzi kolejny obóz przygotowawczy, kolejne mecze. Przestajesz żyć przeszłością i koncentrujesz się na wyzwaniach, jakie są dopiero przed tobą.

Wyjście z cienia

Dla 28-letniego wówczas Ricardo mistrzostwa Europy w 2004 roku był pierwszą wielką imprezą, na której przypadła mu rola bramkarza numer jeden w drużynie narodowej. Choć znacznie bardziej doświadczony na piłkarskich salonach Vitor Baia sezon 2003/04 spuentował triumfem w Champions League i został wyróżniony przez UEFA tytułem najlepszego bramkarza Starego Kontynentu. Jednak w kadrze nie było już dla niego miejsca. Luiz Felipe Scolari na starcie swojej kadencji odpalił byłego gracza FC Barcelony, chcąc zasiać trochę fermentu w zespole i wykreować nowych liderów przed Euro. Wywołało to wściekłość wśród sympatyków “Smoków”.

Nawet po szesnastu latach w oficjalnym klubowym biuletynie można było przeczytać: – Felipao miał czelność nie powołać na mistrzostwa najlepszego bramkarza Europy! Wystarczyło oprzeć reprezentację na zawodnikach FC Porto, ale ten trener nawet tego nie potrafił.

Ricardo długo nie oddał nikomu bluzy z numerem jeden, notując w sumie aż 79 występów w narodowych barwach. Pilnował dostępu do portugalskiej bramki na dwóch kolejnych turniejach: mistrzostwach świata w Niemczech oraz mistrzostwach Europy w Austrii i Szwajcarii. Na mundialu Portugalczycy ponownie zbliżyli się do końcowego sukcesu, lecz musieli się zadowolić czwartą lokatą. Ricardo raz jeszcze dał się wtedy poznać jako specjalista w dziedzinie odbijania rzutów karnych, zresztą znów w starciu z Anglikami. Ćwierćfinałowa potyczka Portugalczyków z “Synami Albionu” zakończyła się bezbramkowym rezultatem, a w konkursie jedenastek Ricardo obronił aż trzy uderzenia: Lamparda, Gerrarda i Carraghera.

Podopieczni Scolariego też się mylili. Swoją próbę zmarnował Hugo Viana, następnie chybił również Petit. Ale z szalejącym między słupkami Ricardo portugalscy zawodnicy mogli się poczuć jak z wpisanym kodem na nieśmiertelność. Bramkarz wyciągał partnerów z wszelakich tarapatów. Historycy szybko odkryli, że to pierwszy przypadek w historii mistrzostw świata, by golkiper zaliczył trzy skuteczne interwencje w trakcie jednej serii rzutów karnych.

Wszystko działo się za szybko. Powinienem był dać sobie więcej czasu – wspominał rozżalony Steven Gerrard.

Portugalia 0:0 k. 4:1 Anglia (1/5 finału mistrzostw świata 2006)

Z kolei Jamie Carragher był tak zdenerwowany, że oddał strzał przed gwizdkiem sędziego. Został zmuszony do powtórzenia swojej próby, no i Ricardo wyczuł już wówczas jego intencje. Sparowana piłka odbiła się od poprzeczki, po czym powróciła w pole. Choć angielski obrońca został wprowadzony na boisko w 119. minucie tylko po to, by skutecznie uderzyć z wapna. Podczas zgrupowania nie pomylił się ani razu. – To jakaś kpina! – wściekał się Ivan Carminati, członek sztabu szkoleniowego angielskiej reprezentacji, cytowany w “Daily Mail”. – Jamie potrafi wykonywać jedenastki, ale – jak widać – presja nawet najbardziej doświadczonemu zawodnikowi może namieszać w głowie. Jak mógł zapomnieć o gwizdku? Profesjonalny piłkarz powinien sobie lepiej poradzić.

Trener Sven-Goran Eriksson przyznał później, iż zaniedbał kwestię przygotowania psychologicznego do turnieju w Niemczech. – Należało zatrudnić człowieka odpowiedzialnego za trening mentalny. Nie zrobiłem tego i to był wielki błąd. Największy błąd podczas mojej kadencji w reprezentacji Anglii.

Argentyński sędzia Horacio Elizondo, który poprowadził również finał turnieju, był pod takim wrażeniem postawy Ricardo, że osobiście podszedł do niego z piłką meczową i wręczył ją Portugalczykowi na pamiątkę. – Byłem bardzo pewny siebie przed tymi rzutami karnymi, jeszcze bardziej niż zwykle – opowiadał bramkarz w rozmowie z “FourFourTwo”. – Już dzień przed meczem powiedziałem Felipao: “panie trenerze, jeśli będą karne, to na pewno obronię pierwszego – przecież oni wciąż pamiętają mnie z mistrzostw Europy, nogi będą im się trzęsły na sam mój widok”. I tak się stało! Ta pierwsza jedenastka była zresztą kluczowa. Wykonywał ją Lampard. Co Anglicy mogli sobie pomyśleć? “Nasz najlepszy strzelec się pomylił, co będzie dalej?”. A potem jeszcze ten powtórzony strzał Carraghera. Widziałem, jak się tym wszystkim zestresował. Przyjrzałem mu się uważanie. “Jesteś już martwy, kolego” – pomyślałem.

“Kiedy rozgrywaliśmy rzuty karne z Liverpoolem, zawsze podchodziłem do nich z przekonaniem o zwycięstwie. Jesteśmy Liverpoolem, wygramy karne. W reprezentacji było odwrotnie. Jesteśmy Anglią, więc na pewno przegramy w karnych”

Jamie Carragher

Choć obie imprezy – zarówno ta w 2004, jak i w 2006 roku – nie zakończyły się pełnym sukcesem reprezentacji Portugalii, sam Ricardo mógł być z siebie zadowolony. W spektakularnym stylu udało mu się bowiem wyjść z cienia Vitora Baii, Quima i innych konkurentów w walce o miejsce w wyjściowym składzie drużyny narodowej. Bohater starć z Anglikami w latach 90. nie był jeszcze zaliczany do czołowych golkiperów portugalskiej ekstraklasy i na debiut w kadrze przyszło mu zaczekać aż do 2001 roku. Wówczas selekcjonerowi trudno już byłoby ignorować wyczyny niewysokiego (185 centymetrów wzrostu), lecz niezwykle zwinnego i przy okazji charyzmatycznego bramkarza, który w aurze wielkiej sensacji sięgnął po mistrzostwo kraju z Boavistą FC. To pierwszy (i ostatni) przypadek od 1946 roku, gdy ligę portugalską wygrała ekipa spoza wielkiej trójcy: Porto – Benfica – Sporting.

“Os Axadrezados” przegrali w ostatniej kolejce derbowe starcie z FC Porto aż 0:4, lecz dla układu tabeli nie miało to już znaczenia. “Smoki” musiały się pogodzić z wicemistrzostwem, a Boavista po raz pierwszy w dziejach mogła spojrzeć w kierunku lokalnych rywali z najwyższego stopnia podium. W pozostałych pięciu konfrontacjach z “wielką trójką” drużyna z Estadio do Bessa nie straciła ani jednego gola. I wielka w tym zasługa właśnie Ricardo Pereiry. Choć do rozgrywek przystępował on jako zmiennik niejakiego Williama i dopiero w trakcie sezonu wydrapał dla siebie pierwszy skład.

Portugalczyk czuł zatem przekonanie, że mistrzostwa świata w 2002 roku będą należały do niego.

Był na fali jeżeli chodzi o karierę klubową, selekcjoner Antonio Oliveira postawił na niego również w meczach eliminacyjnych. Wobec kadry istniały wtedy spore oczekiwania – na Euro 2000 Portugalczycy dotarli do półfinału, lecz nie brakowało opinii, iż to oni pokazali na turnieju najlepszy futbol. Spodziewano się więc, że w Korei i Japonii pójdą za ciosem, wzmocnieni doświadczeniami sprzed dwóch lat. Ricardo naturalnie chciał być ważną częścią tego zespołu. 25 maja 2002 roku nie pojawił się jednak na boisku w towarzyskim meczu z Chinami, który był ostatnim sprawdzianem przed turniejem. – Dostałem informację od sztabu szkoleniowego, że moja pozycja w pierwszym składzie jest pewna, więc nie muszę grać z Chinami. Byłem jedynym piłkarzem, który tamtego dnia nie zagrał – w przerwie trener wymienił całą jedenastkę. Co miałem sobie zatem myśleć? – pytał retorycznie Ricardo. – Jechałem na mundial jako jedynka.

Było więc dla 26-latka sporym zaskoczeniem, gdy w składzie na mecz otwarcia ze Stanami Zjednoczonymi pojawiło się nazwisko Vitora Baii. – Musiałem się z tym pogodzić, ale przyszło mi to z trudem. Szczerze mówiąc, to do dzisiaj mnie to boli – przyznał bramkarz. Szczęście w nieszczęściu, że azjatycki czempionat zakończył się dla ambitnych Portugalczyków katastrofą już w fazie grupowej. Ricardo nie było wśród tych, którzy się do niej przyczynili.

Pucharowe przygody

Po mundialu umocniła się nie tylko pozycja Ricardo w drużynie narodowej, ale i na klubowej arenie.

Boavista nie zdołała wprawdzie obronić tytułu mistrzowskiego, lecz w sezonie 2002/03 zwędrowała do półfinału Pucharu UEFA, w play-offach eliminując kolejno Paris Saint-Germain, Herthę Berlin oraz Malagę. To zdecydowanie nie była łatwa drabinka. Jednak Boavista potrafiła się przeciwstawiać mocniejszym kadrowo oponentom za sprawą znakomitej organizacji gry i agresywnego stylu. “Os Axadrezados” byli nawet dość często oskarżani o brutalność na boisku.

Czepiali się nas frajerzy, którzy nie potrafili nas pokonać – ripostował Ricardo w rozmowie z “Observadorem”. – Czy byliśmy agresywni? Tak. Ale przecież nie my jedyni. Kiedy inni wygrywali dzięki agresji, eksperci chwalili ich za świetny pressing. Kiedy my zwyciężaliśmy w ten sam sposób, obrywaliśmy za brutalność. Nie chcę nawet komentować tego typu obelg. Dawaliśmy z siebie na boisku wszystko, ponieważ w ciągu tygodnia cierpieliśmy na treningach. Nie mieliśmy ani jednego wolnego dnia. Podczas gdy inni odpoczywali i się regenerowali, my pracowaliśmy. Dlatego zdobyliśmy mistrzostwo kraju, dlatego przez kilka lat utrzymywaliśmy się w czołówce, dlatego doszliśmy do półfinału Pucharu UEFA.

“Boavista była praktycznie dzielnicowym klubem. Nie dysponowaliśmy takim finansowym zapleczem jak Porto czy Benfica. Na naszych meczach nie pojawiały się dziesiątki tysięcy kibiców. Ale jako grupa byliśmy zjednoczeni, a nasi fani byli niezwykle przebojowi”

Ricardo

Marzenia Boavisty o awansie do finału Pucharu UEFA prysły po półfinałowym dwumeczu z Celtikiem.

Portugalczycy wywieźli wprawdzie z Glasgow korzystny dla siebie remis 1:1, lecz u siebie polegli 0:1 po trafieniu Henrika Larssona, wicekróla strzelców całych rozgrywek. Ricardo między słupkami robił co mógł, by powstrzymać szwedzkiego super-strzelca. Na Celtic Park zdołał nawet obronić rzut karny Larssona, no ale koniec końców The Bhoys i tak okazali się zbyt mocni. W sumie – trochę szkoda. W finale Celtic urządził wprawdzie fantastyczny spektakl z FC Porto, ale derbowa batalia Boavisty z podopiecznymi Jose Mourinho mogłaby się okazać jeszcze bardziej pasjonująca.

Boavista 0:1 Celtic (2. mecz 1/2 finału Pucharu UEFA 2002/03)

Drugą próbę zatriumfowania w Pucharze UEFA portugalski bramkarz podjął dwa lata później, już po zmianie barw klubowych na Sporting. I znów mu się nie udało. “Lwy” dotarły wprawdzie do finału, który rozegrano zresztą na Estadio Jose Alvalade w Lizbonie, jednak w decydującym starciu górą było CSKA Moskwa.

W sumie Ricardo spędził w Sportingu cztery sezony i wywalczył z nim tylko jedno trofeum – Puchar Portugalii w 2007 roku. Był to czwarty i zarazem ostatni sukces, jaki udało mu się osiągnąć. Dość krótka lista triumfów. Inna sprawa, że dorobek Portugalczyka mógłby być nieco bardziej okazały, gdyby w przedostatniej kolejce sezonu 2004/05 “Lwy” nie przegrały derbowego starcia z Benficą. Sporting przystępował do tego meczu jako lider, lecz poległ 0:1 po bramce Luisao w 83. minucie gry.

Ricardo do dzisiaj uważa, że jego drużynę ordynarnie wówczas przekręcono.

– Byłem faulowany. To oczywiste – stwierdził bramkarz w rozmowie z “Noticias Magazine”. – Wiem, że niektórzy twierdzą, iż popełniłem błąd. Nie mogę tego zmienić, ale przecież nie oburzałbym się na rzeczywistość po tylu latach, prawda? To ewidentne przewinienie, którego sędzia nie chciał zauważyć. Niestety, ale piłka nożna w Portugalii jest pełna tego rodzaju sytuacji. Więcej nie będę mówił, bo nie chcę dolewać oliwy do ognia. Lepiej zamilknę.

Przygoda ze Sportingiem to był tak naprawdę ostatni wielki czas w karierze Ricardo.

W 2007 roku 31-letni bramkarz trafił do Realu Betis, lecz na hiszpańskich boiskach nie spisywał się najlepiej. Miał kłopoty z utrzymaniem miejsca w wyjściowym składzie, a władze kluby uciekały się do brudnych sztuczek, by zmusić go do odejścia. Zwłaszcza po sezonie 2008/09, zakończonym degradacją. Pojawiały się nawet zawoalowane sugestie, że jeśli Ricardo postanowi pozostać w Andaluzji na dłużej i nadal będzie obciążał budżet Betisu swoim gwiazdorskim kontraktem, jego rodzinie może się przytrafić coś niedobrego. – Mój syn do dzisiaj nie mówi po hiszpańsku, tak się zniechęcił do tego kraju – opowiadał Ricardo. – Fani Betisu byli wspaniali, więc nie chcę atakować ich klubu publicznie, ale to, czego tam doświadczyłem… Nie życzę najgorszemu wrogowi.

Niewypałem okazały się również mistrzostwa Europy w 2008 roku. Pomimo wielkich wątpliwości wśród kibiców (wynikających między innymi z kłopotów w eliminacjach do turnieju, gdzie Portugalczycy mieli ogromne problemy choćby w starciach z reprezentacją Polski), Scolari trzymał Ricardo między słupkami i pożałował tego wyboru w ćwierćfinale, gdzie Portugalczycy ulegli Niemcom 2:3. Niepewne zachowanie bramkarza na przedpolu wydatnie pomogło podopiecznym Joachima Loewa w wywalczeniu awansu do kolejne rundy rozgrywek. Ricardo już nigdy więcej nie wystąpił w kadrze.

Spotkanie ze starymi znajomymi

Piłkarską karierę Ricardo zakończył w 2014 roku jako zawodnik Olhanense, zbliżając się już do czterdziestki. Wcześniej zdążył jednak zahaczyć jeszcze o Anglię. Związał się bowiem na krótko z Leicester City, gdzie ściągnął go nie kto inny, tylko Sven-Goran Eriksson. Jak gdyby mało było sentymentalnych spotkań ze starymi znajomymi z ekipy “Synów Albionu”, w szatni “Lisów” bramkarz natknął się również na Dariusa Vassella. Naturalnie cała ekipa natychmiastowo zmusiła tę dwójkę do ponownej konfrontacji jeden na jednego. Nieco zawstydzony Vassell nie oponował, Ricardo zaś zgodził się z wielką ochotą.

I znowu obronił jedenastkę wykonywaną przez Anglika.

Kilka lat później Leicester sięgnęło po mistrzostwo kraju, lecz – co ciekawe – Portugalczyk nie uważa, by można było porównywać ten sukces z triumfem Boavisty z 2001 roku. – W lidze angielskiej wszystkie zespoły dysponują doskonałymi warunkami – dowodził Ricardo. – W Premier League nie ma małych klubów. Jasne, pod względem finansowym Manchester City, Chelsea czy Liverpool są daleko przed takimi klubami jak Leicester, ale jeżeli spojrzeć na organizację i warunki zapewniane piłkarzom – tak naprawdę nie ma wielkich różnic. W Portugalii tak to nie wyglądało, gdy wygrywaliśmy ligę z Boavistą.

***

Po zakończeniu kariery Ricardo trochę się zdystansował od futbolu. Zajął się handlem nieruchomościami. Pyka sobie w golfa i padla, raczej nie utrzymuje kontaktu z byłymi kolegami z boiska. Choć przyznaje, że nieco brak mu adrenaliny związanej z rywalizacją sportową na najwyższym poziomie. – Gdybym nie został piłkarzem, chyba byłbym kierowcą rajdowym – wspomniał kiedyś portugalskiej prasie. – Już jako dziecko dużo jeździłem. Oczywiście bez prawda jazdy, ale to nie ma znaczenia. Dokument nie czyni z człowieka dobrego kierowcy. Ja jako piętnastolatek prowadziłem już motocykle, samochody osobowe, a nawet ciężarówki. Mój ojciec miał firmę transportową. Często pozwalał mi parkować ciężarowe auta.

Trzeba Portugalczykowi oddać, że rzuty karne z jego udziałem to była ostra jazda bez trzymanki.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Komentarze

3 komentarze

Loading...