Żeby przyjąć Polaków, Holendrów i inne zespoły w ramach mistrzostw Europy, Hamburg musiał wyremontować dach na wielkim Volksparkstadion. To pewien paradoks, bo w analogicznym czasie w mieście tym podwoiła się liczba osób… bez dachu nad głową. Hamburg to jeden z największych na Starym Kontynencie ośrodek, który nie jest stolicą swojego kraju. I jednocześnie miejsce witające z otwartymi rękoma wszystkich tych, których skreśliło życie. Czy to dobry prognostyk dla reprezentacji Polski przed pierwszym meczem Euro 2024? Nas też przecież skreślają. Jedziemy jako underdog. A w Hamburgu pełno jest underdogów.
Dobrze być bezdomnym
Uszy ma przekłute dużymi, czarnymi kolczykami z trupią czachą i nazwą dzielnicy St. Pauli. Na głowie nosi wypłowiałego irokeza, który jeszcze kilka tygodni temu był prawdopodobnie jaskrawoseledynowy. Jest chudy, ma poranioną twarz i metalowy kubeczek w rękach. Bezceremonialnie wchodzi na przyportowej stacji Landungsbrücken do U-Bahna, jak Niemcy mówią na kolej podziemną, i piskliwym głosem zaczyna prosić pasażerów o wrzucenie drobnych do kubeczka.
Nawet nie kończy zdania, a leciwy pan w marynarce klepie go w ramię, sugestywnie pokazując na swój portfel. – Masz, ale nie krzycz już, proszę, wyjdź z pociągu.
W ten sposób chudy mężczyzna między trzydziestką a czterdziestką zarabia w parę sekund kilka euro. To była łatwa robota. Wystarczy jeszcze kilka takich „fuch” i dzień na ulicy będzie można uznać za skończony. Kiedy wybieram się do Hamburga, oglądam na YouTube opowieści bezdomnych, którzy twierdzą, że na północy Niemiec można bez większego wysiłku zarobić dziennie na ulicy nawet i sto euro. Widząc takie sceny, jak ta z metra, zaczynam rozumieć, że to naprawdę nie jest tu wielki wyczyn.
Hamburg ma ogromny problem z kryzysem bezdomności. Jeszcze w 2022 roku żyło tu dziewiętnaście tysięcy osób bez dachu nad głową. Wystarczył ledwie rok, by liczba ta niemalże się podwoiła. W 2023 roku zarejestrowano trzydzieści dwa tysiące osób żyjących na ulicy. Średnia krajowa niemieckich miast to 440 osób w kryzysie bezdomności na sto tysięcy mieszkańców. W tym dwumilionowym ośrodku na północy Niemiec wynosi ona 1659 osób. Wskaźniki są więcej niż alarmujące. Najgorsze, że to zazwyczaj bezdomni z wyboru, którzy nie zamierzają zmieniać swojego statusu życiowego.
REPORTAŻ O HAMBURGU W FORMIE WIDEO:
Ksiądz Sławomir Chabior z Polskiej Misji Katolickiej opowiada: – Od lat żyje tu pewien bezdomny Bałkańczyk. Parafianie pamiętają go jeszcze jako bardzo młodego człowieka. Mówi świetnie po polsku, przez lata zdołał się nauczyć naszego języka. Usłyszał kiedyś od jednej starszej pani z Polski: „wziąłbyś się wreszcie za robotę”. Odpowiedział: „ale ja tu jestem w pracy”. To jest ich sposób na życie, ich droga. Pewnie nie jest ona dla nas właściwa, ale szanujemy się nawzajem.
Kiedy mówi „jestem tu w pracy”, ma na myśli tak zwane „siedzenie na kubku”, czyli przesiadywanie przy w miarę zatłoczonej ulicy z wystawionym pojemnikiem na monety. W Hamburgu nikt nie musi brać przechodniów na litość. Nie trzeba tutaj symulować chorób czy wykorzystywać śpiących dzieci. Nie trzeba nawet żebrać. Wystarczy tylko siedzieć. I wystawić kubek. Czy stary i schorowany, czy młody i pełen życiowego potencjału, każdy dostanie tyle, żeby bez żadnego problemu przeżyć i jeszcze obficie nasycić swoje nałogi.
Ci, którzy chcą zarobić szybciej lub więcej, okupują różowe kosze na śmieci, do których wrzuca się podlegające recyklingowi butelki ze szkła lub plastiku. Sposób działania jest prosty – wystarczy przechwycić butelkę od przechodnia (jeśli nie zauważył kosza, to grzecznie się go zaczepia i pyta, czy można zabrać od niego flakon), by po uzbieraniu pełnego plastikowego worka udać się do supermarketu, gdzie znajdują się automaty, w których za jedną butelkę – czy szklaną, czy plastikową – zgarnia się kilkadziesiąt centów. To jednak wersja dla ambitnych. Bo naprawdę wystarczy siedzieć i czekać.
Fabian Balicki, autor książki “Więcej niż piłka nożna? St. Pauli jest tą możliwością”: – Osoba, która prosi na ulicy o pieniądze, po godzinie bez problemu może kupić sobie naprawdę dobre jedzenie. W Hamburgu istnieje pewna kultura pomagania.
– Jak dużym problemem tego miasta jest bezdomność?
– Najwięcej bezdomnych widać na ulicach z samego rana. Gdy idziesz koło siódmej i widzisz tyle osób śpiących na ulicach, to zastanawiasz się: jak musi być w takim razie w Stanach Zjednoczonych? Te osoby znikają jednak w ciągu dnia. Śpią w centrum, na przykład w wejściach do dużych sklepów, bo tam są bezpieczni. Jest taka gazeta Hinz & Kunzt, ma nakład 50 tysięcy miesięcznie, kolportuje ją pięciuset bezdomnych sprzedawców, są w niej podejmowane ciekawe tematy społeczne. Za każdy sprzedany egzemplarz bezdomny dostaje 1,1 euro. Kupuję ją regularnie. Wielu sprzedawców pochodzi z Rumunii czy Bułgarii, wcześniej byli też z Polski. Lepiej jest im być bezdomnym w Hamburgu niż żyć w ich kraju. To wiele mówi.
Badania przeprowadzone w 2018 roku wykazały, że ponad sześćdziesiąt procent zagranicznych bezdomnych żyjących w Hamburgu stanowią Polacy, Rumunii i Bułgarzy. – Niektórzy z nich mają swoich fanów w internecie, którzy ich odwiedzają, nieraz ludzie pytają mnie, czy znam jakiegoś bezdomnego, bo go widzieli na YouTube – zdradza ksiądz Sławomir Chabior. – Otaczamy pomocą osoby dotknięte kryzysem bezdomności. Tak naprawdę każdy, kto tylko zdobędzie się na wyczyn bycia trzeźwym, otrzyma schronienie, nocleg i posiłek.
To właśnie bardzo szeroka oferta pomocowa czyni Hamburg tak atrakcyjnym miejscem dla bezdomnych z całej Europy. Na oficjalnej stronie miasta widnieje informacja o trzynastu miejscach, w których osoby bez dachu nad głową mogą zgłosić się po wszelką pomoc. Do niektórych mogą dojechać darmowymi liniami autobusów. Pomoc obejmuje nie tylko schronienie, ale i nawet możliwość przyjęcia w bezpieczny sposób narkotyków pod okiem lekarzy w August-Bebel-Park. Problem z narkomanią wśród bezdomnych jest tak duży, że głośno mówią o nim nawet władze miasta, jak choćby rzecznik prasowy Hamburga deklarujący, że jednym z problemów społecznych na dworcu głównym jest powszechne używanie na nim cracku. I problem ten rzeczywiście jest widoczny.
Około ósmej rano od eleganckich Niemców pędzących do pracy w białych koszulach i z neseserami w rękach, dosłownie odbija się nadaktywny facet, który ma na sobie tylko żółty plecak nałożony na gołe ciało i krótkie szorty. Choć jest w niegorącym przejściu podziemnym, leje się z niego pot. Krzyczy do ekspedientki pracującej przy stoisku z pizzą na kawałki, że jest turystą, więc należy mu się darmowe jedzenie. Do ludzi z kolei woła, że nakopie im do tyłków. Trudno przed nim uciec. Podobnie jak przed Polakiem, który chodzi bez sensu wokół własnej osi wykonując przy tym niebezpiecznie bardzo energiczne kroki. – Ja umiem jeździć. To życie, a nie Gran Turismo! – bełkocze do siebie. Trudno pojąć, co dzieje się w jego głowie.
Całe Niemcy mają problem z sytuacją na dworcach, które są okupowane przez bezdomnych i narkomanów. W Hamburgu widać tego apogeum. W całym kraju od 2022 roku liczba osób w kryzysie bezdomności wzrosła dwukrotnie. W 2022 było ich 178 tysięcy. Dziś jest ich 372 tysiące. Wielu napłynęło z Ukrainy.
Senat Hamburga zapowiada, że chce wyeliminować bezdomność do 2030 roku. Na razie nie wiadomo jednak, w jaki sposób miałoby się to stać. Jedynymi pomysłami są jak dotąd zwiększanie miejsc z pomocą socjalną.
Tylko czy to nie pogrąża Hamburga w jeszcze większym kryzysie?
Bunkier, trupie czachy i strefa kibica
Poza dworcem, najwięcej potrzebujących widać w kultowej dzielnicy St. Pauli, gdzie znajduje się urodzaj różnego typu przybytków uciechy. Każdy kibic, który przyjedzie do Hamburga na mistrzostwa Europy, prędzej czy później tam wyląduje. I już nie chodzi nawet o imprezowe atrakcje tej okolicy. Pod Millerntor, a więc obiektem, na którym swoje mecze domowe rozgrywa klub z dzielnicy St. Pauli, znajdować się będzie największa strefa kibica w tym mieście. Pomieścić ma czterdzieści tysięcy osób.
Okolica? Co najmniej ciekawa. Jest wielki plac, stadion i ogromny bunkier z czasów drugiej wojny światowej, który władze Hamburga chcą za wszelką cenę zagospodarować, żeby nie straszył mieszkańców. Zatrzymajmy się przy nim na chwilę. Podczas wojny mieściło się w nim osiemnaście tysięcy osób. Hamburg doskonale wie, jak to jest ucierpieć przez działania militarne – w trakcie drugiej wojny światowej alianci zniszczyli bowiem siedemdziesiąt cztery procent tego miasta. Bunkier nie tylko stanowi dziś architektoniczną osobliwość, ale i przypomina mieszkańcom o piekle, jakie działo się na świecie pomiędzy 1939 a 1945 rokiem.
Fabian Balicki opowiada: – Kiedy alianci chcieli wysadzić ten bunkier w powietrze, to nawet nie zadrżał. Podmuch detonacji zmiótł za to z powierzchni sąsiedni dom, który stał po drugiej stronie ulicy. W końcu zostawili już ten bunkier. Mieszkała tam masa osób po zbombardowaniu centrum. Niesamowicie wygląda dziś spacer po tym bunkrze, idziesz, mijasz dwa-trzy metry grubego muru… To pokazuje szaleństwo wojny.
Skoro już stoi taka kupa betonu, władze miasta postanowiły ją zagospodarować. I dziś, choć na pozór nie wygląda, stanowi ona prawdziwe centrum rozrywki. Po wejściu do środka, oprócz niezwykle grubych ścian, wita nas sala wspinaczkowa, pełna ludzi i uśmiechów. W bunkrze znajdziemy także dyskotekę, bar, sklep z płytami, a niedługo zostanie otworzony tam również – uwaga, uwaga – hotel. Noc w bunkrze? Brzmi nieźle. Dach wojennego schronu zagospodarowano roślinnością. To pewien symbol – Hamburg chce stać się jedną z najbardziej zielonych aglomeracji w Europie.
Już mają największy port w Europie, choć nawet nie leżą nad morzem. Posiadają też jedną z najbardziej imponujących filharmonii na Starym Kontynencie, choć niektórzy w Niemczech czują niesmak, gdy mają się nią chwalić. Mowa bowiem o budynku, który miał zostać wybudowany do 2010 roku za 76 milionów euro. Kiedy go ukończono? W 2017. Ile kosztował? 800 milionów.
Burdel i polski kościół
Niewykluczone, że żadne inne miasto na świecie nie posiada dwóch tak różnych od siebie klubów, co Hamburg. HSV? Chce być wielkie, elitarne, mocarstwowe. Wydawać więcej, strzelać częściej, wrócić do Bundesligi za każdą cenę. St. Pauli? Spotkany przed stadionem kibic tego większego z klubów mówi prześmiewczo o swoich derbowych przeciwnikach: – Kręci ich tylko ten kult i posiadanie trupiej czaszki na koszulce. Kibice nie wiedzą nawet, jacy piłkarze grają w ich zespole.
Choć w tej opinii jest sporo przesady i jest ona podszyta dużą dozą złośliwości, to na swój sposób słowa te oddają istotę St. Pauli jako klubu. Dla społeczności skupionej wokół Millerntor wyniki mają zupełnie drugorzędne znaczenie. Wywalczony w maju awans do Bundesligi nie jest tak istotny, jak wartości wyznawane przez klub. Walka o równość, tolerancję, prawa mniejszości, ekologię, troska o biednych, antykomercja, antykapitalizm, antyglobalizm. W skrócie – skrajnie lewicowe idee. Można się z nimi nie zgadzać, ale nikt nie zabierze St. Pauli tego, że jest jakieś. Wyznaje swoje wartości i konsekwentnie się ich trzyma.
Jeśli irytują was więc tęczowe flagi, to lepiej nie wchodźcie do sklepu kibica umieszczonego w sercu Reeperbahn. W barwach, z którymi utożsamiają się osoby LGBT, można kupić przeróżne gadżety. Ale nie tylko, w sklepie tym są też produkty nawołujące do tępienia faszystów czy nazistów. Kultowy klub od lat należy do ścisłej czołówki najlepiej zarabiających na pamiątkach organizacji piłkarskich w Niemczech. Widząc z jak dużym zainteresowaniem spotykają się gadżety z trupimi czachami, można zastanowić się, czy to wciąż antykomercja, czy właśnie wręcz przeciwnie.
– Czy te wszystkie wartości, z których wyrosło St. Pauli, nie zacierają się przez lata? – pytam autora książki o tym osobliwym niemieckim klubie.
Fabian Balicki: – Jestem aktywnym członkiem klubu, ale z wiekiem straciłem różowe okulary. St. Pauli zawsze szczyciło się tym, że występuje w koszulkach firm wywodzących się z północy Niemiec, aż nagle wyskoczyło z amerykańską marką Under Armour, która w Stanach Zjednoczonych produkuje też rzeczy militarne. Kibice poszli na barykady, a klub wyjaśnił, że dostał z tego kontraktu kilkukrotność tego, ile dostają ligowi rywale. Gdybym miał to zwulgaryzować, to powiedziałbym, że działacze zachowali się jak prostytutki. To była zdrada dla wszystkich.
– Ale są też aspekty, w których klub nie zamierza się komercjalizować. Na przykład wielkość stadionu. Woli mieć kameralny, ale zawsze pełny obiekt. Nie zamierza też się zadłużać. Nie szasta pieniędzmi. Widać choćby po Adamie Dźwigale, którego skauci znaleźli w Portugalii, a przecież nie był piłkarzem z nazwiskiem. Po awansie do Bundesligi ceny biletów mają być takie same, jak w drugiej. Klub chce być dla ludzi. Choć jeśli ktoś go nie lubi, to zarzuca mu, że jest firmą odzieżową z dodatkiem klubu sportowego.
Nierozerwalnym elementem dzielnicy jest także rock & roll – i nie tylko ten życiowy. Widać go już po samym wejściu na lotnisko, gdzie przylatujących pasażerów wita cytat Johna Lennona. „Urodziłem się w Liverpoolu. Dorosłem w Hamburgu”. Podobno gdyby nie koncerty grane w klubach w dzielnicy czerwonych latarnii w tym niemieckim mieście w latach sześćdziesiątych, nigdy nie rozbłysłaby gwiazda „The Beatles”. Angielska grupa dawała show najczęściej na ulicy o wiele mówiącej nazwie Große Freiheit (tłumaczenie: wielka wolność), gdzie dziś znajduje się kilka barów ze striptizem, kilka dyskotek, kina erotyczne, puby i… polski kościół św. Józefa. Niecodzienna okolica, przyznacie.
– Skąd w tak rozrywkowej dzielnicy wziął się polski kościół?
Ksiądz Sławomir Chabior: – Był pierwszy. Powstał już w XVIII wieku jako pierwszy kościół rzymskokatolicki w Hamburgu. Przy ulicy Große Freiheit przebiegała kiedyś granica pomiędzy Danią a Niemcami, dziś jest ona znana z różnego rodzaju klubów i uciech. Skąd się to wzięło? Portowcy potrzebowali rozrywek, więc przychodzili tutaj. Jak to w życiu, mamy sacrum i profanum. Nazwa „wielkiej wolności” pokazuje nam, że możemy wybrać to, co dobre i Boże, ale i dobrze się zabawić. Byle z umiarem…
– Jakie relacje panują pomiędzy kościołem a przybytkami? Walczycie ze sobą?
– Na pewno nie chcemy z nikim walczyć. Możemy współistnieć. Kluby są aktywne i głośne głównie wieczorami. W ciągu dnia mówimy sobie z bramkarzami czy dostawcami „hallo” i „guten Tag” uśmiechając się do siebie. To przecież nie są ludzie do szpiku kości źli. Nie myślimy tak o nich. Zdarza się nawet, że naprzeciwko występują polskie gwiazdy, wtedy pojawia się tu dużo Polonii. St. Pauli jako dzielnica jest takim wentylem bezpieczeństwa. Nigdy nic złego mnie tu nie spotkało. Jest kolorowo, dla tych bardziej pruderyjnych może dziwnie, ale wszystko ze sobą współgra. Pan Bóg ma w opiece nas, jak i tych naprzeciwko.
Niech nie zapomni także o naszych piłkarzach, którzy już 16 czerwca wystąpią w Hamburgu w meczu, który zdefiniuje nasze nastroje na cały niemiecki turniej. Bliżej nam do mieszkańców dzielnicy St. Pauli, którym nikt nie daje szans, niż do bogaczy z HSV z mocarstwowymi aspiracjami. I to położenie, w którym powinno nam być całkiem komfortowo.
WIĘCEJ O EURO 2024:
- Raport z Hanoweru: Kto w ataku na Holandię? Obalamy teorię spiskową!
- Raport z Hanoweru: zdrowiejąca kadra, doceniony sponsor i dużo luzu
- Janczyk z Niemiec: Urbański i inne obietnice. Polska młodzież na dużych turniejach
Fot. własne