W środowisku krążyła legenda, że Wojciech Łazarek do znajomych na urodziny i imieniny zawsze dzwoni na tuż przed północą. „Jestem ostatni?”, upewniał się. „To dobrze, dobrze, bo wiadomo, że wcześniej to dobijają się same włazidupy i lizusy!”, tłumaczył. Mawiał, że trzeba być „basiorem, a nie piplokiem”. I tak, nieżyjący już słynny „Baryła” był basiorem, a nie piplokiem.
W zamierzchłych czasach Łazarek poszedł na koncert słynnego polskiego dyrygenta, pianisty, kompozytora muzyki poważnej i filmowej, Jerzego Maksymiuka. Wspominał, że pod ścianą zobaczył człowieka, który trzymał dziwny instrument i co pewien czas robił na nim „plum”, „plum, plum”, „plum, plum, plum”. Za nim w świecie nie potrafił pojąć fenomenu tego „plum”, „plum, plum”, „plum, plum, plum”. Doszedł jednak do wniosków fundamentalnych dla swojej trenerskiej kariery. – Ja tego nie rozumiem, a dla znawcy to jest właśnie to. W futbolu też trzeba znaleźć takie „plum” – spuentował.
Oto on, cały Wojciech Łazarek.
Graliśmy tak dobrze, że jądra składały się do oklasków
W Łodzi widział wojnę. W „Przeglądzie Sportowym” przypomną mu się „brzydcy SS-mani”. I i kładka, którą wchodziło się do żydowskiego getta. Ludzie jak kościotrupy, doświadczający upokorzeń ze strony nazistowskich morderców, nadpalone ciała… Tak dorastał „Baryła”. To cud, cud, absolutny cud, że po takich traumach Łazarek był tak pogodnym, barwnym człowiekiem, który jak nikt inny potrafił cieszyć się życiem.
Największe sukcesy świecił na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy z Zawiszą Bydgoszcz awansował do Ekstraklasy, a z Lechem Poznań wygrał po dwa mistrzostwa Polski (1983, 1984) i Puchary Polski (1982 i 1984). Tygodnik „Piłka Nożna” dwukrotnie wybiegał go wtedy najlepszym trenerem kraju. Pasowało tu jego słynne określenie: „Graliśmy tak dobrze, że jądra składały się do oklasków”. Zabawne, ale takie były czasy, że Łazarek jednocześnie utrzymywał się jako zawiadowca stacji kolejowej Poznań Franowo, gdzie robił na pół etatu, kartę na zakładzie podbijając podobno tylko raz w miesiącu.
Zespołami zawsze zarządzał barwnie. Do niewyraźnie mówiącego gracza: „Przyjdź z mamą, bo cię nie rozumiem”. Do zawodnika po niecelnym strzale: „Pusta bramka, a ty walisz jak chory w kibel”. Do zawodnika po złym wślizgu: „Nie ryj mi synku boiska”. Albo ta historia z książki „Sen o potędze”, to już z późniejszych czasów w Wiśle Kraków:
„Objął zupełnie nieznaną mu drużynę, a wkrótce przyjechał z nią na zgrupowanie do Zakopanego. W ciągu kilku dni z 40-osobowej grupy wybrał 20 zawodników.
– Wojtek, jak ty tak szybko zobaczyłeś kto się nadaje, a kto nie? – zapytał go Jerzy Kowalik.
– Synuś, to się robi tak. Ustawiłem ich w rzędzie i kazałem odliczać. Parzystych wziąłem, nieparzystych odstrzeliłem.
– A co jeśli wśród tych odstrzelonych był jakiś dobry chłopak?
Łazarek miał juz gotową odpowiedź:
– Chujowo stał”.
Jak z robieniem słonia
Październik 1986. Polska remisuje z Koreą Północą 2:2. Łazarek uspokaja, że „z budowaniem drużyny jest podobnie jak z robieniem słonia – dużo kurzu, szumu, a efekt za dwa lata”. To jego debiut w roli selekcjonera Biało-Czerwonych. Wcześniej wygrał rywalizację o posadę z Leszkiem Jezierskim i Andrzejem Strejlauem. Po wszystkim namaścił go sam Kazimierz Górski.
Był następcą Antoniego Piechniczka. Objął zespół po nieudanym mundialu w Meksyku. Leszek Milewski pisał w tekście „Kasztany z ognia. Opowieść o reprezentacji Wojciecha Łazarka”, że przegrany tam 0:4 mecz z Brazylią można uznać za ostateczny koniec lat siły, a początek mentalności „gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka”. Czasy reprezentacyjnych rządów „Baryły” to już popieprzona rzeczywistość lat dziewięćdziesiątych w pełnej krasie, choć wszystko działo się jeszcze w chylącym się ku upadkowi PRL-u.
Przed meczem z Albanią trzeba było oddzielać piłkarzy od weselników, bo akurat w hotelu kadry trwała zabawa. Po spotkaniu z Węgrami trzeba było tłumaczyć się z tragicznych warunków w pociągowych wagonach, którymi reprezentacja jechała na mecz. Po sparingu z Norwegią trzeba będzie wyrzucić z kadry Marka Koniarka za spożywanie alkoholu, choć ten powie później w mediach, że gdy Łazarek wtargnął do jego pokoju, ten był już „umyty i przebrany”.
„Baryła” będzie eksperymentował ze składem. Tak często, tak dużo, że wszyscy stracą rachubę. Nie stworzy się żadna hierarchia. Rzuci w mediach, że jego drużyna oparta ma być przede wszystkim na ligowcach, po czym będzie przepraszał się z dużymi nazwiskami z zagranicznych lig. Nie ułoży sobie też relacji ze Zbigniewem Bońkiem, który karierę w barwach narodowych zakończy w takich warunkach, cytat ze Sportowca: – Na dziesięć dni przed spotkaniem zadzwoniłem do trenera z sugestią, że mogę przyjechać nawet na siedem dni. Była godzina dziesiąta wieczorem. Niestety żona trenera Łazarka powiedziała, że trener pojechał do Polmozbytu. Następnego dnia podano skład kadry. Mnie w nim nie było.
Niby trzydzieści jeden meczów, osiemnaście zwycięstw, cztery remisy i dziewięć porażek, więc bilans absolutnie nie najgorszy, ale z drugiej strony przerżnięte eliminacje do mistrzostw świata i kontynentu. Dosyć, powiedzmy, wstydliwie, bo w międzyczasie przydarzył się Polsce kompromitujący remis 0:0 z Cyprem.
W lutym 1988 roku Łazarek będzie jeszcze przekonywał, że polska myśl szkoleniowa jest najlepsza na świecie. W czerwcu 1988 obejrzy Euro i pogląd skoryguje. Od tego momentu będzie przekonywał, że świat Polsce ucieka. Szybko, szybko, coraz szybciej.
Albo się udo, albo nie udo
To będzie krótki rozdzialik.
Jerzy Chromik, o którym Łazarek po serii krytycznych artykułów zaczął mówić, że atakuje go z zemsty, bo nie dał mu się napić przy kolacji, choć dziennikarz alkoholu nie pije, pisał kiedyś w TVP Sport: „Od czasu, gdy Wojciech Łazarek ukuł teorię lepszego wyniku dowolnie wybranej połowy przegranego meczu, każdy trener może mieć już coś na swoje usprawiedliwienie”.
Grzegorz Polakow, polski piłkarz i trener, mówił na łamach miesięcznika „Futbol”: – Proszę pana, nazwisko, które teraz wymienię, to mi aż staje w gardle. To nazwisko, które przez wiele lat niszczyło polską piłkę. On się nazywa… Łajza, Wojciech Łajza… Wojciech Łajzarek, a nie Łazarek. Ale to nie koniec. Ten Pan Łazarek to człowiek, który do polskiej piłki wprowadził korupcję. Na trzydzieści meczów kupował trzydzieści sześć. Nikt inny, tylko on, Łazarek, wprowadził stwierdzenie – na początku rundy kupi się łatwiej i taniej, bo na końcu, gdy pętla jest na szyi, cena idzie w górę.
Przepisy zmieniły się później.
Całowanie tygrysa w dupę
Wojciech Łazarek był obieżyświatem. Prowadził dwa kluby w Izraelu – Hapoel Kefar Sawa i Hapoel Taibe, klub w Arabii Saudyjskiej – Ettifaq FC, a także reprezentację Sudanu. Umówmy się, że jego wyniki, zwycięstwa, porażki, sukcesy i klęski, taktyki, plotki i anegdotki z tamtych wojaży należy zamknąć zgrabną sentencją Kurta Vonneguta z Rzeźni numer pięć: „To wszystko zdarzyło się mniej więcej naprawdę”.
O aligatorach w Tanzanii: „Byliśmy w Tanzanii na meczu, federacja zapewniła nam hotel pięciogwiazdkowy, tylko że bez wszystkich udogodnień. Zawodnicy mieli dietę 20 dolarów, a za skorzystanie z łazienki trzeba było zapłacić pięć. Siedzimy w hotelu, nagle przyjeżdża karetka i mówi:
– Straszna rzecz! Straszna rzecz! Chłopaków aligatory pogryzły!
Rzeczywiście straszna rzecz, jedziemy. Zamiast iść do hotelu, poszli do oddalonego o 60 metrów jeziora Wiktorii. Szkoda im było pieniędzy. Pięć dolarów to w Sudanie tydzień życia, a tu tyle trzeba było zapłacić za jedną kąpiel. Rozebrali się na plaży ze wszystkiego i weszli. Jak zaczęli spieprzać, to nawet rzeczy nie zabrali.. Całe szczęście, że nikomu nic wielkiego nic się nie stało. Problem był tylko taki, że na drugi dzień nie było w czym grać. Pokradli im te buty, które zostawili na brzegu”.
O pracy w Egipcie: „W Egipcie trzeba było się pilnować. Poszliśmy tam raz na malucha, a w takim upale to – wie pan – kielicha wypić i już jest telefon w głowie. Strzelamy z prezesem misia, robimy buzi-buzi, on rozanielony krzyczy:
– Wojto, Wojto!
Ja się zapomniałem i zrobiłem też buzi-buzi do jego żony. Chryste Panie… Wszyscy nagle tam od nas pouciekali. Zhańbiłem mu żonę! Nijak nie dało się ich przeprosić. Tłumaczyliśmy, że u nas to jest przyjęte za normalne, ale nie dało się go przegadać. Żona zhańbiona i koniec. Nie mogłem tego zrozumieć. W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem mu:
– Masz jeszcze trzy, więc się bujaj naleśniku i nie pierdol.
Niemiło było już jednak do samego końca mojej pracy w Egipcie”.
O Arabii Saudyjskiej, to z Przeglądu Sportowego: „Chciałbym powiedzieć, że z pracy w dalekich krajach mam same dobre wspomnienia, ale tak nie jest. Gdy pyta pan o trudne chwile, na myśl przychodzi sytuacja z Arabii Saudyjskiej. Przed końcem sezonu prowadziliśmy w tabeli. Pojechaliśmy do prezesa i usłyszeliśmy: “jak zdobędziecie mistrza, to każdy z was dostanie fortunę”. Miałem świetnych trzech zawodników z Zambii. Dwóch z nich przyszło do mnie przed przerwą na reprezentację z prośbą o zgodę na wyjazd do domu. Mówię im: – Słuchajcie, wy jesteście biedacy w swoim kraju, ja jestem biedak w swoim. Poczekajcie do końca ligi, wygramy mistrzostwo, zgarniemy premię i się rozjedziemy.
Ale następnego dnia znowu przyszli. Założyli mi słuchawki na uszy i odtworzyli z kasety głosy swoich dzieci. Zaczęli płakać. Mówi się, że trener powinien mieć miękkie serce i twardą dupę. Jak miałem nie podpisać zgody? Uległem, pozwalając im na wyjazd. Niedługo po tej sytuacji zobaczyłem, jak podają w telewizji, że samolot z zambijskimi piłkarzami wpadł do morza. Nikt nie przeżył. Chwilę później dostałem telefon z klubu. “Dwóch twoich zawodników nie żyje”. Drużyna już się nie podniosła…”
Jest tego więcej, dużo więcej, naprawdę dużo więcej.
***
Wojciech Łazarek był głosem swoich czasów. Czasów przaśnych, brudnych, raczej przegranych. Czasów, kiedy łamano ludziom kręgosłupy, alkohol lał się litrami („należy odróżniać konia od słonia i Jana od dzbana”), a konfabulowanie nie wiązało się jeszcze z publicznym potępieniem.
Fragment wywiadu z Jakubem Białkiem na Weszło.
Ja sobie tylko myślę w duchu: – Jak wy będziecie mieć moje lata, to będziecie o kiju srać chodzić.
Czytaj więcej wspomnień o ludziach piłki:
- Ballada o „talencie pieprzonym”. Wspomnienie Janusza Kupcewicza
- Ja prosty człowiek jestem. Dramat Igora Sypniewskiego
- Stanowski żegna Andrzeja Iwana
Fot. Newspix