0:3 z Lipskiem. 1:2 z Wolfsburgiem. 0:1 z Realem. 0:2 z Hoffenheim. 0:1 z Heidenheim. 2:3 z Bragą. 2:4 z Borussią Dortmund. 0:3 z Stuttgartem. 0:1 z Napoli. Union Berlin właśnie zaliczył dziewiątą porażkę z rzędu. Gdzieś wyparował entuzjazm, który w minionym sezonie poniósł Żelaznych do wyeliminowania Ajaksu z Ligi Europy i zdecydowanie imponującego czwartego miejsca w Bundeslidze.
W lutym zachwycano się, że składem zmontowanym za dwanaście milionów euro rzucają rękawicę wielkiemu Bayernowi Monachium i celują w przełamanie jego najdłuższego panowania w dziejach czołowych lig Europy. Wiosną jednak nieco zwolnili, do historycznej sensacji nie doszło, na to cieszyli się zresztą futbolowi esteci, którzy wcześniej tonowali nastroje: grają brzydko, może nawet bardzo brzydko.
Długo jednak czarowała magia Unionu. Klimatyczna Stara Leśniczówka. Kolędowanie na Boże Narodzenie. Mekka groundhopperów w opozycji do kosmopolitycznej Herthy. Długoletni projekt Ursa Fishera. Zakwalifikowanie się do Ligi Mistrzów…
Kryzys Unionu Berlin
To miała być bajka. W lecie inwestycje: Robin Gosens za 13 milionów, Diogo Leite za 7,5 mln, Kevin Volland za 4,5 mln, do tego Leonardo Bonucci za darmo, a Brenden Aaronson z Leeds, David Datro Fofana z Chelsea czy Alex Kral ze Spartaka Moskwa na wypożyczeniu. Start sezonu: 4:0 z Walldorf w Pucharze Niemiec, po 4:1 z Mainz i Darmstadt w Bundeslidze. Dlaczego więc potem nagle doszło do takiej katastrofalnej serii porażek – dziewięć meczów, sześć strzelonych bramek, dziewiętnaście goli straconych? Dramat do kwadratu albo i sześcianu!
Fisher mówił niedawno, że nie poda się do dymisji. Fascynujący przypadek, taki ekstraklasowy: trener robi wyniki ponad stan, a potem staje się ich zakładnikiem, gdy nadchodzi kryzys, Kazimierz Moskal nie pozdrawia. Niemieckie media wyliczają mu, że do przesady rotuje składem i ustawieniami, że to drużyna aktualnie pozbawiona jakiejkolwiek trwałej struktury, ale też co innego mu zostało? Wystarczyło popatrzeć na twarze zdjętych z boiska Raniego Khediry i Davida Fofany. Przy stanie 0:1 (nie 0:5) z Napoli i przynajmniej dwudziestu minutach na odwrócenie losów meczu wyglądali na zdruzgotanych, jakby właśnie w sromotnym stylu przegrywali finał mundialu.
Napoli się odbija
Napoli też przechodzi kryzysik, choć właśnie „kryzysik”, a nie kryzys. Aurelio De Laurentiis flirtował dopiero niemal jawnie z Antonio Conte, pozycja Rudiego Garcii została podkopana, wszystko to na świeżo po dramie z Victorem Osimhenem. Takie pod Wezuwiuszem są koszty mistrzowskiego szału z minionego sezonu. Coś jednak chyba w tej drużynie po przerwie reprezentacyjnej drgnęło – w weekend wygrana z Hellasem, teraz pyknięcie Unionu.
Do formy zdaje się wracać Chwicza Kwaracchelia. Po niemrawym początku rozgrywek Gruzin znów potrafi przeobrazić się w mini-Maradonę. W Berlinie kiwał sobie Christophera Trimmela i Danilho Doekhiego, a gdy tylko ci przestali go podwajać, wpadł w pole karne i celnym podaniem obsłużył Giacomo Raspadoriego, który trafił na 1:0. Nie był to przy tym jakiś specjalnie udany występ Napoli. Raczej pełen drobnych niefrasobliwości. A to Giovanni Di Lorenzo i Matteo Politano prawie wzajemnie się skontuzjowali, a to Piotr Zieliński przekombinował z próbą fikuśnego rozgrywania rzutu wolnego z niezłego miejsca do oddania strzału…
Nic ważnego. Takie tam marginalia. Zwycięstwo odhaczone. „Zwycięstwo”, czyli słowo zapomniane w środowisku Unionu. Nie chcemy być złośliwi, ale odliczamy: do dziewięciu, a zaraz może nawet do dziesięciu.
Union Berlin 0:1 Napoli
Raspadori 65′
Czytaj więcej o Lidze Mistrzów:
- Przy Starej Leśniczówce. Romantyczny klub, który awansował do Bundesligi
- Jak TikTok nie zrujnował kariery Victora Osimhena
Fot. Newspix