Manchester City bywa tak blisko piłkarskiej perfekcji, że to już chyba prawie doskonałe stadium rozwoju współczesnej drużyny piłkarskiej. Właśnie znokautował Bayern Monachium. Ten sam Bayern, który w tej edycji Ligi Mistrzów wygrał wszystkie mecze i stracił zaledwie dwie bramki. Stare dzieje. Już nieaktualne. Tu było 3:0. A mogło być 5:0. Albo 7:0.
Fascynująco, że dla tego Manchesteru City ten triumf i te trzy gole są zaledwie malutką częścią 294 odniesionych zwycięstw i 1007 strzelonych bramek w erze rządów Pepa Guardioli. Sensem istnienia tej drużyny jest ciągłe przybliżanie się do niedoścignionej idealności. Wygrane, remisy, przegrane? To tylko środki wyrazu. Zlanie Bayernu to był po prostu obowiązek Obywateli.
Nadszedł mecz.
Wybiła godzina.
I filozofia stała się ciałem.
Ederson zaliczył ze dwie wspaniałe interwencje. Ruben Dias zaprezentował zgrabny szpagat i twardą łepetynę. Czyścił John Stones. Manuel Akanji i Nathan Ake wymiatali dynamiką i fizycznością. Mącili Kevin De Bruyne i İlkay Gundogan. Rodri przepięknie zakręcił z dystansu. Bernardo Silva założył cztery siatki w jednej akcji. Cztery! Jack Grealish dryblował zgrabnie, przesuwał sobie tymi nóżkami z nonszalancko nałożonymi getrami, a obok tego wszystkiego postawił stempel magicznej piętki. Erling Haaland do asysty dołożył gola albo gola do asysty, za sto lat i tak nikt nie będzie pamiętał chronologii.
Dominacja niekwestionowana i bezsprzeczna, a przecież powstająca z 44% do 56% posiadania piłki i 427 do 557 wymienionych podań na niższej celności: 82% do 87%. Żaden to wyznacznik, futbol już dawno wymknął się schematom tiki-taki, ale skoro tak gra zespół Pepa Guardioli to wciąż warto podkreślać: niedocenianym geniuszem jest umiejętność nietrwania w autorskim patencie na sukces i nieśmiertelność. Ten Manchester City wymaga peanów.
Świetni piłkarze w fenomenalnym systemie.
Bayern nie był całkowicie bezradny. Oddał te nieszczęsne dwanaście strzałów, całkiem bliscy strzelenia gola byli Leroy Sane i Jamal Musiala, a Thomas Tuchel próbował ugłaskiwać posadzonego na ławce dla rezerwowych Thomasa Müllera częstymi konsultacjami w sprawach taktycznych, ale koniec końców poległ z kretesem.
Niestety, ale nie mogło być inaczej.
Do roli kozła ofiarnego idealnie nadaje się Dayot Upamecano – stoper niesłychanie zdolny, ale też irytująco nierzadko na przestrzeni ostatnich dwóch lat rozgrywający mecze kompromitujące. Problem w tym, że Bayern przegrał, bo w tym momencie historii jest zespołem dużo słabszym niż Manchester City.
Pewnie jak każdy.
Stop, prawie każdy.
Trochę tylko zabawne, że w ciągu jednego tygodnia bawarski gigant wyleciał z dwóch rozgrywek – z Pucharu Niemiec i Ligi Mistrzów. Dobra, z Ligi Mistrzów jeszcze nie wyleciał, ale prawie wyleciał, tak lepiej. Bo choć tak chwalimy ten Manchester City, to immanentną częścią jego pogoni za doskonałością z ostatnich lat jest regularnie i niespodziewane dostawanie w tych rozgrywkach po papie w bardzo brzydki sposób. Za Pepa Guardioli działo się to już sześć razy. A to AS Monaco, a to Liverpool, a to Tottenham, a to Lyon, a to Chelsea, a to Real…
A to Bayern?
Nie, to już prawie niemożliwe, choć też nieprzypadkowo Guardiola aż tak przeżywał paradę Yanna Sommera po główce Rodriego i przestrzelonego zawijasa Grealisha przy stanie 3:0… To dopiero początek drogi. Bo samym krążeniem wokół perfekcji nikt jeszcze perfekcyjny się nie stał.
Manchester City 3:0 Bayern Monachium
Rodri 27′, Bernardo Silva 70′, Haaland 76′
Czytaj więcej o Lidze Mistrzów:
- Wielki piłkarz z małego miasteczka. Bryne – tu dorastał Erling Haaland [REPORTAŻ]
- Jak strzela Erling Braut Haaland i dlaczego robi to tak dobrze?
Fot. Newspix