Przemysław Banaszak w swoim premierowym sezonie w Ekstraklasie musiał przełknąć gorycz spadku z Górnikiem Łęczna, ale też zdążył strzelić cztery gole, dzięki czemu dziś jest mistrzem… Uzbekistanu. Kierunek to bardzo egzotyczny, polski napastnik przeciera szlaki. 25-latek zapewnia jednak, że nie był to wyjazd wyłącznie pod kątem finansowym i w barwach Pakhtakoru Taszkient chce się wypromować wyżej. Dopóki był zdrowy, spełniał oczekiwania w nowym klubie.
Czy odczuwa różnice kulturowe? Co mu się podoba w uzbeckiej ekstraklasie? Z jakimi rozgrywkami wiąże największe nadzieje? Dlaczego nazwisko trenera dodatkowo zachęcało? Czy dało się uniknąć spadku Górnika Łęczna? Dlaczego pobyt w Widzewie go przerósł? Zapraszamy.
*
Zdobyłeś mistrzostwo Uzbekistanu, gratulacje. Jak smakuje pierwsze trofeum w karierze?
Dziękuję za gratulacje. Smakuje bardzo fajnie, choć nie mogę powiedzieć, że w pełni się najadłem. Gdy zdobywaliśmy tytuł, ja już od ponad miesiąca leczyłem kontuzję i przebywałem w Polsce. Uczucie jednak jest niezwykle miłe. Przyjeżdżając do Uzbekistanu, moim priorytetowym celem było właśnie wygranie tamtejszej ligi.
Fetę oglądałeś w internecie?
Tak. Oglądałem wcześniej nasz ostatni mecz. Było trochę emocji. Pakhtakor zdobył czwarte z rzędu mistrzostwo, ale to kosztowało zdecydowanie najwięcej nerwów i tym samym chyba najlepiej smakowało. Jeszcze na dwie kolejki przed końcem liderem był Nasaf Qarshi, traciliśmy do niego punkt. Przegrał dwa ostatnie spotkania i ostatecznie skończył dopiero trzeci, bo jeszcze wyprzedził go Navbahor Namangan. My na finiszu wygraliśmy pięć meczów z rzędu, w całym sezonie przegraliśmy tylko dwukrotnie. Kiedy przed ostatnią kolejką znajdowaliśmy się już na pierwszym miejscu, byłem spokojny o chłopaków, że z Bunyodkorem dadzą radę. Szybko strzelili dwa gole i było pozamiatane, a że Nasaf i tak przegrał, nawet w razie potknięcia zostalibyśmy na szczycie.
Perspektywa walki o trofea to był kluczowy argument w momencie podejmowania decyzji?
Zdecydowanie. Nie poszedłbym do uzbeckiego średniaka, który w perspektywie ma raczej walkę o utrzymanie. Rozmów z takim klubem nawet bym nie zaczynał. Przyjąłem propozycję Pakhtakoru, ponieważ mój agent przedstawił mi go jako tamtejszego giganta. Największy klub, najlepiej zorganizowany, grający w Azjatyckiej Lidze Mistrzów i tak dalej. Zebrałem też kilka opinii od innych piłkarzy i mówili to samo. Te argumenty mnie przekonały.
Jakich zawodników podpytywałeś?
Pytałem Pawła Baranowskiego, który grał wtedy w kazachskim Atyrau. W jego drużynie byli zawodnicy występujący wcześniej w Uzbekistanie. Porównywali Pakhtakor do Astany i Kairatu w Kazachstanie.
Wszystkie ich słowa potwierdziły się w praktyce?
Tak, choć nie mam porównania względem Astany czy Kairatu. Na miejscu zaskoczyłem się na plus, wszystko było okej. Nie ukrywam, że na początku miałem różne myśli. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Bazowałem tylko na opiniach innych i tym, co sam znalazłem w internecie. Żaden Polak wcześniej nie grał w Uzbekistanie, przecierałem szlaki. A czasu do namysłu przesadnie dużo nie było. Przyszła oferta, mniej więcej przez dwa tygodnie się zastanawiałem. Początkowo uważałem, że to za daleko od domu i lepiej poczekać. Po jakimś czasie temat powrócił i zdecydowałem się.
Pakhtakor jest dobrze zorganizowany, w klubie na każdym kroku pomagali mi z aklimatyzacją, ludzie wokół są bardzo życzliwi. Nie ma zaścianka, że nikt się do mnie nie odezwie, bo jestem z Polski. Na nic nie mogłem narzekać. No, może poza odległością od kraju.
Dla ciebie taki wyjazd musiał stanowić tym większe wyzwanie, że wcześniej najdalej od domu grałeś w Łodzi. Teraz dzieliło cię od niego 4,5 tys. kilometrów.
Przyznaję, że trochę się tego bałem. Tęsknota za domem jest normalna, ale perspektywa zdobycia mistrzostwa i występów w Azjatyckiej Lidze Mistrzów była bodźcem pozwalającym przełamać te obawy. Ważne było też to, że rodzina od początku mnie wspierała i namawiała do skorzystania z szansy. Dziewczyna podobnie. Chcieli, żebym się rozwijał, spełniał marzenia i spróbował czegoś nowego w piłce. Trochę już czułem, że muszę zmienić otoczenie i wyjechać z Łęcznej.
Pierwszą ofertę odrzuciłeś i potem przyszła lepsza czy po prostu ją “zamroziliście”?
Zamroziliśmy. Agent przedstawił mi tę ofertę, byłem trochę sceptyczny, bo daleko i teren nieznany. Gdzieś tak po dwóch tygodniach menedżer zapytał, czy coś więcej o tym myślałem. Czasu nie straciłem, faktycznie swój wywiad zrobiłem i uznałem, że to jednak będzie lepsze rozwiązanie niż dalszy pobyt w Łęcznej. Potrzebowałem nowego bodźca.
Miałeś alternatywy dla Uzbekistanu?
Wcześniej było wyraźne zainteresowanie ze strony austriackiego TSV Hartberg i tego Atyrau, w którym grał Paweł Baranowski. Nie wypaliło chyba głównie dlatego, że te kluby wolałyby mnie najpierw wypożyczyć, a Górnika interesował jedynie transfer definitywny. Miałem też dwa tematy z I ligi. Jeden był mocno zaawansowany, rozmawiałem tam z trenerem, prezesem i dyrektorem sportowym. Dziś ten klub zajmuje miejsce w czubie tabeli. Gdybym dał zielone światło, mógłbym tam trafić, ale dla mnie priorytetem był kierunek zagraniczny.
Zawsze marzyłem o grze w innym kraju. Uzbekistan oczywiście się w tych marzeniach nie znajdował. Traktuję Pakhtakor jako krok do przodu i możliwość wypromowania się do poważnej piłki. Uznałem, że łatwiej będzie to zrobić z uzbeckiego potentata niż z I ligi polskiej.
Czyli zakładasz, że może zostaniesz dłużej na azjatyckim rynku i z czasem przebijesz się na przykład do Japonii czy Korei Południowej?
Ligi zachodnie raczej nie śledzą rozgrywek w Uzbekistanie, ale znów muszę wspomnieć o Azjatyckiej Lidze Mistrzów. Będzie tam grało m.in. Al-Nassr z Cristiano Ronaldo, a to już na pewno nie ujdzie uwadze europejskich obserwatorów. Al-Shabab Grzegorza Krychowiaka czekają mecze w 1/8 finału z Nasafem, który wyprzedziliśmy w walce o mistrzostwo. My będziemy zaczynali od fazy grupowej. Kluby japońskie, koreańskie czy arabskie prezentują naprawdę wysoki poziom, miały wielu swoich przedstawicieli na mundialu w Katarze. To może być świetna okazja, żeby się pokazać. Oczywiście w pierwszej kolejności można się wypromować do innych lig w Azji, ale na przykład zdarzały się już transfery z Uzbekistanu do Turcji, więc to nie tak, że “skazuję się” na jeden kierunek.
Finansowo mocno zyskałeś?
Na pewno nie ma co porównywać z zarobkami w Arabii Saudyjskiej czy Katarze, ale jest to najwyższy kontrakt w mojej dotychczasowej karierze.
Kilka miesięcy pobytu w Uzbekistanie nie zniechęciło cię do życia w tamtych rejonach?
Zdecydowanie nie. Jedynym problemem jest rozłąka z rodziną. Na razie jestem tam sam. Dziewczyna studiuje na miejscu i na tę chwilę nie ma możliwości przeprowadzki. Nie chcemy, żeby rezygnowała z nauki po to, żeby tylko siedzieć ze mną w Uzbekistanie. Ale to już dylematy każdego piłkarza, który wyjeżdża gdzieś dalej. Generalnie żyje mi się tam całkiem dobrze, choć zbyt mocno w “lokalność” się nie zagłębiam. Skupiam się na piłce, nic innego mnie nie interesuje. Mam sporo czasu, żeby skupić się na samorozwoju.
Taszkient nie przytłacza? Mieszka w nim więcej ludzi niż w Warszawie.
Nie. To bardzo ładne miasto, ma dużo zielonych terenów. Wszystko, czego potrzebuję znajduje się w zasięgu ręki. Mieszkam w bloku w centrum. 50 metrów dalej mam sklep, po drugiej stronie ulicy jest dobra restauracja. Kierowca z klubu zawozi mnie na treningi i odwozi. Głównie w tym obrębie się poruszam, jedynie w dzień wolny wyjdę gdzieś do parku na spacer. Samo miasto nie wydaje mi się aż tak zatłoczone, sądzę, że w Warszawie pod tym względem jest gorzej i mocniej odczuwasz pęd życia. Musiałem się tylko przyzwyczaić do dużego ruchu ulicznego i tego, że wszyscy co chwila używają klaksonów.
Różnice kulturowe są mocniej odczuwalne?
Na pewno je widać. Ludzie żyją inaczej, są inaczej poubierani. Uzbekistan to trochę pomieszanie Rosji z Turcją i może jeszcze dorzucilibyśmy jakiś trzeci kraj, na przykład Koreę. Wiarę wyznają tu inną, ale w szatni dość łatwo się dogadać, nie odczuwam przepaści kulturowej. Chłopaki mają swoje obrzędy religijne. Przed meczem czy w przerwie meczu rozkładają dywaniki i odprawiają modły. Ja wtedy koncentruję się ze słuchawkami na uszach. Toleruję te rzeczy, a oni tolerują moją religię, nie wchodzimy sobie w drogę. Jest w tym względzie normalnie. A pięć minut od siebie mam kościół katolicki.
Architektura jest raczej typowo azjatycka: wiele meczetów i sporo starszych budynków. Szklane wieżowce dopiero zaczynają powstawać na większą skalę. Jednocześnie Taszkient jest bardzo zadbany, nie ma śmieci zalegających na ulicach. Nie czuję się jak w stereotypowym Uzbekistanie, w którym mają być tylko stepy i nic więcej. Przyjemne miejsce do życia. Jak wyjedziesz poza miasto, widzisz stare budownictwo, rozpadające się deski, osły stojące przy gospodarstwach, ludzi uprawiających ziemię. Bieda wtedy bardziej rzuca się w oczy. Raz, gdy jechaliśmy pociągiem na mecz wyjazdowy, minęliśmy wiejskie osiedle pozagradzane murami. Widoki trochę smutne, ale taki to kraj.
No właśnie, jak wyglądają wasze wyjazdy? To większe eskapady?
I tak, i nie. Kilka klubów poza Pakhtakorem też jest z Taszkientu lub najbliższych okolic. Są też jednak dalsze wyjazdy, jak chociażby do Namanganu, oddalonego o blisko 300 kilometrów. Klub nie wynajął wtedy autokaru, tylko… minivany, w których byliśmy rozlokowani po cztery osoby. Chodziło o to, żeby zyskać na czasie i szybciej przebić się przez górskie drogi, pełne zakrętów. Innym razem pojechaliśmy pociągiem, o czym już mówiłem. Pozostałe wyjazdy to nie były podróże na dłużej niż dwie godziny, wtedy wystarczał normalny autokar.
Frekwencja na waszych meczach nie powala. Często zamyka się w granicach 1-2 tys. kibiców.
U siebie faktycznie mamy mało ludzi na trybunach, poza kilkoma wyjątkami. Na Netchi w 2. kolejce przyszło ponad 5 tys., a z Navbahorem było blisko 13 tys. widzów. Nie do końca wiem, z czego to wynika i trochę mnie dziwi. Dobrą frekwencję mamy podczas Azjatyckiej Ligi Mistrzów. Na wyjazdach pod tym względem często jest lepiej. Gdy graliśmy rewanż z Navbahorem, stadion był wypełniony, przyszło prawie 17 tys. kibiców.
Rozumiem, że atmosfera na uzbeckich stadionach raczej cię nie przytłacza, zwłaszcza po pobycie w Widzewie.
Oczywiście, że nie. Doping jest inny niż w Polsce, mniej fanatyczny, mniej zorganizowany. Bardziej opiera się na… trąbkach, ludzie często na nich grają. Podczas mundialu w Katarze też kilka razy słyszałem podobny rytm z trąbki. Pod względem kibicowskim jest znacząca różnica względem tego, co mamy u nas w kraju. Liczę jednak, że najlepsze przede mną. Gdy mieliśmy frekwencyjne rekordy na początku sezonu, jeszcze nie było mnie w klubie, a Azjatycka Liga Mistrzów dopiero nas czeka. Widziałem zdjęcia z meczów pucharowych – wtedy trybuny były zapełnione.
Parę razy wspominałeś już, że rozmawiałeś z kolegami w szatni. Mimo małej liczby obcokrajowców, nie ma grupek w zespole?
Obcokrajowców jest u nas czterech, na więcej nie pozwalają ligowe limity. Aczkolwiek słyszałem, że Czarnogórzec Ilija Martinović i Ukrainiec Ołeksandr Nasonow wkrótce odejdą z klubu, więc zostanę tylko ja i Serb Dragan Ceran, chyba że ktoś przyjdzie. Wiadomo, że z obcokrajowcami trzymałem w pierwszej kolejności. Z Martinoviciem mieszkałem w pokoju w bazie klubowej, a Nasonow po wybuchu wojny na Ukrainie przez chwilę grał w trzecioligowym Sokole Kleczew i trochę polskiego liznął.
Z zawodnikami uzbeckimi też starałem się pogadać, o ile mówili po angielsku, bo nie wszystkich to dotyczyło. Z kilkoma udało się złapać wspólny “vibe”. Nie znaczy to, że wychodzimy razem na obiadki. Zauważyłem, że tutaj raczej nie idzie się na kawę w większym gronie. Spędzanie czasu w galerii to nie ich styl (śmiech). Prędzej spodobałoby im się wieczorne zaproszenie do domu na płow. U nas to danie wielu kojarzy jako pilaw, tam to po prostu płow uzbecki. Ostatnio w gruzińskiej restauracji w Lublinie widziałem go w karcie dań i trochę się zdziwiłem.
Azja kojarzy się z dobrą kuchnią. Uzbecka nie odbiega od tego wyobrażenia?
Nie jest zła, też bardziej podchodzi pod Turcję niż na przykład Tajlandię, ale nie należę do grona smakoszy, którzy wszystkiego muszą spróbować. Idąc do restauracji raczej wybieram europejskie jedzenie, zwłaszcza włoskie makarony. Z uzbeckich specjałów próbowałem płowu i szaszłyków. Smakowały mi, ale to raczej dania na dzień wolny. Na co dzień muszę jeść przede wszystkim rzeczy, których potrzebuję. Uzbekistan słynie też z przypraw, orzechów i owoców. Jest tu olbrzymi targ, na którym wszystko można dostać. Bardzo kolorowe miejsce.
Jak w ogóle Pakhtakor cię znalazł? Raczej nie chodziło o sumienną pracę skautingową.
Nie sądzę, żeby wyglądało to tak, że skaut z Uzbekistanu jeździł na ligę polską i zobaczył w Łęcznej takiego jednego Banaszaka. Nigdy o to nie pytałem, ale zapewne jakąś pracę wykonał tu mój agent i coś podesłał do klubu. Z tego, co wiem, wcześniej inny zawodnik z tej samej agencji był bliski przejścia do Pakhtakoru, więc jakieś kontakty zostały już nawiązane. Pewnie agent mnie zaproponował, trenerzy przeanalizowali sobie wszystko poprzez różne platformy i uznali, że będę wartościowym zawodnikiem dla ich drużyny. I chyba się nie pomylili. Trenowałem przez tydzień i od razu znalazłem się w pierwszym składzie na mecz ligowy. Debiut skończyłem z golem i asystą, wygraliśmy 3:2.
Do momentu kontuzji rozegrałeś osiem spotkań w uzbeckiej ekstraklasie, zdobyłeś trzy bramki, zaliczyłeś trzy asysty.
Na ile mogłem, na tyle się pokazałem. Konkrety ofensywne były tu bardzo istotne. No i przede wszystkim chciałem od początku regularnie grać pełne mecze. Czasami wyjeżdżasz za granicę i potrzebujesz czasu, żeby się wprowadzić do zespołu. Ja od razu dostałem duży kredyt zaufania i odpłacałem się liczbami. Szkoda tej kontuzji. Nie ma dobrego momentu na problemy zdrowotne i tu też tak było. Szło mi dobrze i nagle “bach!”, musiałem pauzować do końca sezonu.
Co to za kontuzja?
Źle stanąłem na treningu w pełnym biegu, złamałem piątą kość śródstopia w lewej nodze. Jedyny plus był taki, że na okres rehabilitacji klub pozwolił mi wrócić do Polski. Chodziłem o kulach i w bucie ortopedycznym, leczenie trochę potrwało. Teraz wszystko powinno być dobrze, mam już zgodę na wznowienie treningów. 3 stycznia wylatuję do Taszkientu, a dwa dni później zaczynamy przygotowania do kolejnego sezonu.
Pooglądałem sobie skróty z twoich meczów i dochodzę do wniosku, że w Ekstraklasie obrońców mamy lepszych.
Możliwe, ale podoba mi się styl grania w Uzbekistanie. Mecze są bardzo otwarte. To raczej bitwy na noże niż taktyczne szachy. Nawet zespoły z dołu tabeli nie cofają się w oczekiwaniu na jedną czy dwie kontry, tylko też od razu idą wysokim pressingiem i albo strzelą gola, albo go stracą. Nikt tu zbytnio nie kalkuluje, rzadko też jest długie, koronkowe rozgrywanie od linii obrony. 2-3 podania, zaczynają cię pressować i musisz szukać rozwiązań. Albo ty zaczynasz pressować i to rywal musi szybko zdecydować.
Co do poziomu obrońców, to zależy. W drużynach z górnej połowy tabeli trzeba się z nimi trochę pomęczyć.
Całościowy poziom ligi można jakoś odnieść do polskich realiów?
Nie potrafię jednoznacznie określić, czy to poziom Ekstraklasy, czy bardziej I ligi. Nigdy się nad tym mocniej nie zastanawiałem. Zawsze skupiałem się na swoich zadaniach, a nie analizie, czy fajnie się to oglądało i jaką notę bym wystawił dla danego meczu. Aby to wiarygodniej zdefiniować, musielibyśmy obie ligi ze sobą skonfrontować.
Kiedyś w jednym wywiadzie powiedziałem, że moim zdaniem Pakhtakor w Ekstraklasie dałby sobie radę i z tego się nie wycofuję. Mówimy o klubie, który w 2020 roku był w ćwierćfinale Azjatyckiej Ligi Mistrzów. Arabia Saudyjska na mundialu potrafiła wygrać z Argentyną i właśnie ci ludzie grają potem w azjatyckich pucharach. Nie jest tak, że wyjechałem tylko zarobić pieniądze, a sportowo zaginąłem. Jest tu też szansa nauczyć się czegoś nowego.
Sporo może cię nauczyć twój trener Maksym Szackich, który w pierwszej dekadzie tego wieku był świetnym napastnikiem w barwach Dynama Kijów. Strzelił dla tego klubu 141 goli, praktycznie co roku grał w Lidze Mistrzów.
No właśnie zapomniałem wspomnieć o trenerze, a jego osoba była jednym z kluczowych argumentów przemawiających za transferem. Sam był napastnikiem, wie, jak się zdobywa bramki. Miło się zrobiło, gdy usłyszałem od niego, że widzi moje mankamenty, ale uważa, że mam potencjał, by być jeszcze lepszym piłkarzem. Pokazał, że ma do mnie zaufanie, od razu wskoczyłem do składu. Cieszę się, że trafiłem na tak dużą postać. Trener, który wcześniej grał w piłkę, pewne rzeczy widzi inaczej niż ktoś, kto jest głównie teoretykiem. A tu jeszcze dochodzi zbieżność pozycji. Maksym Szackich na pewno dobrze mnie rozumie. Usłyszałem już kilka cennych rad podczas treningów.
Pomijając efekt drużynowy, czyli spadek, jak oceniałeś pierwszy sezon w Ekstraklasie w swoim wykonaniu?
Miałem dobre wejście. Od razu grałem w pierwszym składzie. W debiucie z Cracovią zaliczyłem asystę, tydzień później w Lubinie zdobyłem bramkę. Z Wisłą Kraków po moim zagraniu Frydrych strzelił samobója. Do momentu kontuzji w 6. kolejce ze Stalą Mielec miałem wymierny udział przy wszystkich golach Górnika. W Mielcu niestety zerwałem więzozrost i wypadłem na ponad miesiąc. Do gry wróciłem dopiero po październikowej przerwie reprezentacyjnej. Trafiłem na ławkę i niestety zbyt dużo minut już nie zbierałem.
Myślałem, że po udanym starcie będę dostawał więcej szans. Trochę podejście trenera rozumiałem, wystawiał doświadczonych zawodników. W końcówce sezonu, gdy już prowadził nas Marcin Prasoł, mogłem się bardziej pokazać, rozegrałem cały mecz w Zabrzu i strzeliłem dwa gole. Czułem, że mogłem wycisnąć z tamtego roku więcej, gdybym częściej występował w podstawowym składzie. Niestety, nie było mi to dane, trener Kiereś widział pewne rzeczy inaczej i miał do tego prawo. Ja miałem swoją perspektywę i jak każdy zawodnik, chciałem grać.
Lekka polemika z mojej strony. Po wyzdrowieniu faktycznie najpierw trzy razy zaliczałeś ogony z ławki, ale potem zagrałeś 90 minut z Lechem, wyszedłeś od początku na Termalikę i jeszcze przed przerwą wyleciałeś z boiska za dwie żółte kartki, a następnie dostałeś ponad godzinę z Górnikiem Zabrze. Sporo okazji, żeby się pokazać.
To prawda, dlatego od razu chciałem dodać, że też nie było tak, że w ogóle nie mogłem się wykazać, a gdybym mógł, to pozamiatałbym ligę. Gdyby nie ta kontuzja, być może poszedłbym za ciosem i wszystko wyglądałoby lepiej, ale nic już z tym nie zrobimy. Zakończmy na tym, że swoją szansę w Ekstraklasie dostałem i w pewnym stopniu ją wykorzystałem.
Na zakończenie sezonu byłeś nawet kapitanem z Jagiellonią.
Byłem zaskoczony, w ogóle się tego nie spodziewałem. Mieliśmy już jednak sporo kontuzji, ktoś pauzował za kartki i wyszło, że z zawodników przewidzianych do gry od pierwszej minuty miałem najdłuższy staż w klubie, dlatego założyłem opaskę. Poczułem się wyróżniony, ale mocno się stresowałem. Nawet samych procedur przy losowaniu do końca nie pamiętałem, po raz ostatni kapitanem byłem w trampkarzach. Fajnie, że w tych ostatnich meczach znów więcej pograłem i mogłem się pokazać. Nawet jeśli nie strzelałem, przybywało materiału poglądowego dla innych klubów. Z Ekstraklasy można dziś wyjechać nawet poprzez samą dobrą postawę na boisku, bez gola w każdym meczu.
Pytałem o ekstraklasowe wrażenia również dlatego, że w I i II lidze nie byłeś kluczowym piłkarzem Górnika, więc twój rozwój po awansie i tak stał się dość znaczący.
To prawda, wcześniej miałem przypiętą łatkę dżokera. Nawet trener Kiereś powiedział kiedyś, że jestem dla niego super-rezerwowym i zawsze coś z mojego wejścia wynika. Może też z tego powodu czasami wolał w poprzednim sezonie wpuścić mnie na końcówkę na podmęczonego rywala. W Ekstraklasie dostałem najwięcej minut, ale po prostu na to zasłużyłem. Za darmo takich szans się nie otrzymuje. Jestem wdzięczny, że mogłem się pokazać i zapracować sobie na transfer.
Spadku Górnika dało się uniknąć? Sam wasz awans był wielką niespodzianką, a późniejsze wypowiedzi dyrektora sportowego Veljko Nikitovicia o pierwszoligowym budżecie i przegrywaniu walki o piłkarzy z klubami I ligi od razu stawiały was w roli potencjalnych chłopców do bicia.
Awansu nikt się na początku nie spodziewał, ale skoro pojawiła się taka szansa, zamierzaliśmy z niej skorzystać. Chcieliśmy się utrzymać, wierzyliśmy, że jest to możliwe. Wypowiedzi o których wspomniałeś, a które do nas też docierały, raczej nie pomagały i nie zachęcały, żeby do Górnika przychodzić, ale motywacji mieliśmy dużo. W paru meczach powinniśmy uzyskać lepszy wynik. Z Termaliką zaczęliśmy grać w przewadze i wyleciałem z boiska. Z Wartą bramkarz gospodarzy strzelił nam gola w doliczonym czasie. I tak dalej.
W pewnym momencie wydawało się, że naprawdę może być dobrze. W 23. kolejce pokonaliście Stal, mieliście już tyle samo punktów co zespoły z piętnastego i czternastego miejsca, ale później zaczęliście seryjnie przegrywać.
Wracając więc do wcześniejszego pytania: na pewno dało się tego spadku uniknąć. Czegoś zabrakło – kilku punktów, trochę cwaniactwa, pewnie też trochę jakości i doświadczenia, mówię tu także o sobie. Nie jestem jednak od tego, żeby wytykać drużynowe błędy.
Poważniejsze granie zacząłeś w drugoligowym Widzewie, do którego latem 2018 trafiłeś z Chełmianki Chełm. I minutowo, i bramkowo jednak rozczarowałeś. To było za dużo, za wcześnie, przerosło cię to?
Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że chyba tak. Całe tamto okienko było pokręcone. W Chełmiance jako młodzieżowiec zdobyłem 20 bramek i zostałem królem strzelców czwartej grupy III ligi. Pojawiło się duże zainteresowanie, odzywał się nawet skaut Legii Warszawa, z którym rozmawiałem po jednym z meczów. Pojawił się temat transferu, z którego finalnie nic nie wyszło. Nie chcę opowiadać całej historii. W każdym razie, telefony się urywały, wiele klubów dzwoniło. Jeździłem po testach, byłem sprawdzany m.in. w Piaście Gliwice i GKS-ie Katowice. Miałem przeświadczenie, że skoro nawet Legii wpadłem w oko, to gdzieś do Ekstraklasy trafię. W Warszawie plan byłby taki, że od razu poszedłbym na wypożyczenie gdzieś niżej.
Czas jednak leciał i dopiero ostatniego dnia letniego okienka przeszedłem do Widzewa. Byłem zmęczony całym zamieszaniem, a z nowym zespołem nie przepracowałem okresu przygotowawczego. Do tego dochodziła cała otoczka: marka klubu, stadion, kibice. To były rzeczy zachęcające do przyjścia, ale potem chyba mnie przerosły plus późny termin transferu. To na pewno miało wpływ na moją postawę. Nie jestem zadowolony z tego, co pokazałem w Widzewie. Nie zaliczyłem płynnego przejścia na wyższy poziom, strzeliłem dwa gole i trochę potrwało zanim okrzepłem. Sam pobyt w Łodzi wiele mi dał i przygotował do codziennej presji, z którą potem zetknąłem się w Ekstraklasie.
Czyli koniec końców nie miałeś alternatywy dla Widzewa?
Finalnie wybierałem między jednym z pierwszoligowców a Widzewem, który już wcześniej się mną interesował. Traktowałem go jako drugoligowca, który funkcjonuje w ekstraklasowych realiach. Zachęcała też osoba trenera Radosława Mroczkowskiego, o którym słyszałem dobre opinie. Dużo wtedy zyskałem, poznałem mnóstwo fajnych ludzi, jestem wdzięczny za tamten czas.
Na koniec jednak pewne zgrzyty powstały. Będąc już na wypożyczeniu w Górnika Łęczna nie mogłeś dokończyć sezonu, przedłużonego do lipca z powodu covidu, i musiałeś z trybun obserwować poczynania kolegów walczących o awans do I ligi.
Byłem zawieszony w próżni i to po meczu z Bytovią, w którym strzeliłem dwa gole. Tamto wydarzenie jest pewną zadrą w stosunku do ówczesnego kierownictwa Widzewa. Wielu zawodników miało taką samą sytuację jak ja i ich kluby nie robiły problemów z przedłużeniem wypożyczenia. Widzew zdecydował inaczej, ponieważ rywalizował z Górnikiem o awans. Miałem trochę żalu i zdecydowałem, że wolę nie wracać do Łodzi. Górnik chciał mnie wykupić i to się udało.
Jesteś tuż po przejściu do Widzewa i widzisz, jak potoczą się twoje losy przez następne cztery lata. Stwierdziłbyś, że fajnie wyszło, czy jednak liczyłeś na więcej?
Zawsze może być lepiej, ale niczego nie chcę żałować. Wszystkie te doświadczenia sporo mnie nauczyły i doprowadziły do tego, że teraz zdobyłem mistrzostwo Uzbekistanu. Czegoś takiego na pewno bym sobie nie wyobraził. Pewnie były drogi, które mogłyby mnie zaprowadzić dalej, wyżej. Ale mógłbym też gdzieś przepaść i się zagubić. Powiedzmy, że wyszło całkiem nieźle.
ROZMAWIAŁ PRZEMYSŁAW MICHALAK
CZYTAJ WIĘCEJ O POLSKIEJ PIŁCE:
- Erik Exposito jednak nie przejdzie do Rakowa
- Konoplanka przed chwilą nie wiedział jak nazywa się Ekstraklasa. Dziś mówi: liga TOP6 w Europie!
- Powiedzenie „organizacyjnie Stal Mielec” stało się przeżytkiem?
Fot. FotoPyK/Newspix